Nomen omen

Wyrób pratchettopodobny

Autor: Michał 'von Trupka' Gola

Nomen omen
Do lektury Nomen omen zasiadłem z jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami. Wcześniej miałem już bowiem przyjemność obcować tak z Dożywociem, jak z Siłą niższą tej samej autorki i obie te pozycje urzekły mnie żywym humorem, barwnym stylem i nietypowymi bohaterami. Wszystko to pani Kisiel zawarła i w powieści o przygodach panny Przygody – a jednak trudno mi zakwalifikować ją inaczej, niż jako rozczarowanie.

Salomea Klementyna Przygoda nie ma łatwego życia rodzinnego. Kiedy więc natrafia się okazja, by uciec z domu i przeprowadzić się do Wrocławia, korzysta z niej bez wielkiego namysłu. Stancja, na której przyszło jej zamieszkać, kryje jednak swoje sekrety – taksówkarze unikają jej jak ognia, w radiu i telefonie słychać szepty, jej współlokatorem zostaje papuga, zaś gospodyni potrafi jednym spojrzeniem zmrozić krew w żyłach. Co gorsza sąsiedni pokój szybko zajmuje brat naszej bohaterki, Niedaś, szkodnik, nieporadny umysłowo gracz w World of Warcraft i co gorsza student. Ten ostatni pewnego dnia znika bez śladu, by następnie, przypadkowo odnaleziony, spróbować utopić siostrę w Odrze. Salcia staje wobec mrocznych tajemnic, których korzenie sięgają czasów wojny, a od ich wyjaśnienia zależy przyszłość rodzeństwa.

Czytając Nomen omen nie mogłem się opędzić od niemal nieustannie towarzyszącego mi wrażenia, że czytam kolejną powieść Terrego Pratchetta – nie jest to jednak, jak mogłoby się wydawać, komplement. Podobnie jak u Brytyjczyka, fabuła tej powieści jest czysto pretekstowa – nasi bohaterowie tłuką się tu i tam po Wrocławiu, snując plany i domysły, dokonując odkryć i odnosząc obrażenia, jednak w ostatecznym rozrachunku cała historia jest bardzo prosta i niezbyt sensowna czy porywająca. Jej główną funkcją jest wypełnianie czasu pomiędzy kolejnymi elementami komizmu, czy to słownego czy sytuacyjnego i, od czasu do czasu, lekkie nastraszenie czytelnika niezbyt udanymi elementami horroru (pozwalającymi przy okazji na wprowadzenie pewnej dawki czarnego humoru). Jednak ten mankament był do przewidzenia i mógłby być zupełnie pozbawiony znaczenia, gdyby pozostałe elementy były odpowiedniej jakości. Z tym jednak bywa różnie.

Sam dowcip pozostaje na typowym dla tej autorki, niezłym poziomie i kryje się głównie w niecodziennych porównaniach i metaforach (o których później), odrobinie raczej kiczowatego slapsticku pod postacią licznych wypadków i upadków Salomei oraz kreacji postaci, która potrafi zarówno zachwycić jak i wywołać rozczarowanie.

Ten ostatni element jest dla mnie najbardziej kontrowersyjnym elementem książki. Z jednej strony pani Kisiel ponownie dowodzi, że potrafi wykreować sylwetki komiczne i nietuzinkowe, a przy tym spójne i wiarygodne. Postacie drugoplanowe, takie jak Niedaś, Basia czy Bartek zostały skonstruowane nadzwyczaj przemyślnie, każdą obdarzono indywidualną osobowością, dającą się bez problemu rozpoznać po samym stylu wypowiedzi (swada, z jaką autorka oddała młodzieżowo-swobodny sposób mówienia brata Salomei budzi szczery podziw), a przy tym w bonusie dodano im dziwactwa lub manieryzmy, które szczerze bawią. Z drugiej jednak postacie najistotniejsze dla fabuły, to jest Salcia i siostry Bolesne, choć wykreowane nie mniej starannie, stanowią kalkę pratchettowskich czarownic niemal w każdym detalu. Choć więc również obdarzono je złożonymi osobowościami, choć też potrafią bawić, to jednak bezsprzecznie leżą w krainie szarości gdzieś pomiędzy "mocno inspirowane" a "bezczelnie zerżnięte". Nie posunąłbym się do nazwania Nomen omen plagiatem, ale źródło inspiracji autorki jest aż nadto widoczne, co bardzo niekorzystnie odbija się na wizerunku powieści.

Zarzuty postawić muszę również stylowi, który w pozostałych pozycjach pani Kisiel stanowił zwykle największą zaletę. Tym razem, choć pozostaje barwny i pełen zaskakujących porównań i metafor (które również przywodzą na myśl dzieła Pratchetta, choć tym razem w korzystnym znaczeniu), nie obyło się bez zgrzytów. Przede wszystkim zabrakło ździebka oryginalności. Po pewnym czasie niektóre zwroty zaczynają się powtarzać, czasami z wręcz nieprzyjemną częstotliwością – przykładowo ilość sytuacji w których takie czy inne zjawisko grozi wypadnięciem plomb z zębów przekracza wszelkie normy i sugeruje marną jakość usług dentystycznych. Również słowo odwłok (w kontekście istot zaliczających się raczej do typu Chordata niż Arthropoda) pada w niektórych rozdziałach zdecydowanie zbyt często. Czasami autorka popada też w szkodliwy nadmiar, próbując na siłę ubarwić daną sytuację ponad potrzebę, przez co niektóre żarty stają się wymuszone, a przez to ciężkie. Jednak nawet pomimo tych niedogodności styl powieści wciąż zasługuje na pochwałę, przez większość czasu w sposób barwny, by nie powiedzieć barokowy, odmalowując rzeczywistość, nie raz i nie dwa pozwalając się uśmiechnąć, a także z łatwością wczuć się w nastrój przedstawianej sceny, których rozpiętość sięga od czarnej beznadziei po euforyczną radość.

Lektura Nomen omen dała mi wiele radości, ale i powodów do frustracji. Z jednej strony dostajemy ciekawe, świetne napisane postacie, z drugiej trudno powiedzieć, na ile zasługę za to przypisać należy pani Kisiel. Styl autorki wciąż jest bardzo dobry, jednak nie jest to jakość, do jakiej przyzwyczaiło nas Dożywocie – wyraźnie odczuwa się pewien brak oryginalności, dodatkowo drażnią powtórzenia. Jeżeli lubicie połączenie horroru z komedią i cenicie sobie barwne postacie i bogaty język, a przy tym potraficie przymknąć oko na powyższe niedociągnięcia, śmiało sięgajcie po tę pozycję. Fani debiutanckiej powieści autorki powinni się jednak nastawić na lekkie rozczarowanie.