Nie będziesz kolejnym Tolkienem!

Qchnia artystyczna #4

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Nie będziesz kolejnym Tolkienem!
Tolkien wielkim mistrzem był − to fakt. Od dziesięcioleci jest niedoścignionym wzorem dla twórców fantasy, inspirowanych światem z rozmachem wykreowanym przez oksfordzkiego profesora. Co rusz wydawcy w okładkowych blurbach wyśpiewują peany na cześć świeżo upieczonych twórców, którzy już na stracie okrzyknięci zostają "następcami Tolkiena" (najpopularniejszy ostatnimi czasy jest oczywiście Christopher Paolini). Wystarczy, że wykreujesz zaludniony magicznymi stworami neverland, dorzucisz do tego ze dwie epickie bitwy, a zaczynają porównywać twoje dzieło do Władcy pierścieni.

Mam jednak komunikat dla wszystkich zapatrzonych w Mistrza adeptów pióra: nie będziecie kolejnymi Tolkienami! Przestańcie więc próbować.

Wbrew temu, co sugerują wydawnictwa, twórcy tego formatu nie rodzą się na kamieniach. Albo inaczej: może i się rodzą, ale w dzisiejszej rzeczywistości nie mają racji bytu. Zazwyczaj nowe neverlandy tworzone są w pośpiechu, na potrzeby jednego konkretnego dzieła. Kiedy ostatnio czytaliście powieść fantasy, której autor poświęciłby na wykreowanie świata pół życia (z rozważań wyłączam Martina, którego prozy nie znam)? Tego typu droga, pisanie dzieł prawdziwie epickich, jest nie tyle domeną najlepszych, co najbardziej cierpliwych i wytrwałych. Nie myślcie więc, że będziecie wyjątkiem, ba!, że przebijecie Tolkiena i w jedno popołudnie stworzycie równie bogate uniwersum. Tak, wiem: "Ale to oczywista oczywistość, nikt tego nie robi!" Nikt, oprócz dziesiątek młodych twórców, którzy od czasu do czasu zasypują mi skrzynkę mailową kolejnymi wariacjami Śródziemia. Popełniają jednak jeden zasadniczy błąd (i nie jest nim bynajmniej próba dorównania Mistrzowi, wszak wzorować się trzeba na najlepszych!). Brakuje im mianowicie zapału i konsekwencji. Porywają się z motyką na słońce, nie dziw więc, że gdzieś po drodze się wypalają.

W efekcie powstają wydmuszki, tekturowe atrapy świata. Jest mapka, kilka magicznych krain, parę królestw, no i obowiązkowo wielkie-złe-państwo-które-chce-podbić-sąsiadów. Wszystko inne jest zaledwie pośpiesznie nakreślonym szkicem, bez żadnej historii, bez charakterystyki wykraczającej poza nazwę (Straszny Las, Smocze Góry itp.). Oczywiście jest też druga możliwość: autor zaludnił wykreowany przez siebie świat, stworzył historię i nakreślił sieć polityczno-gospodarczych powiązań. Wymęczyło go to jednak setnie, a do tego solidnie nadszarpnęło pokłady cierpliwości. Walczy więc w nim chęć wykorzystania zgromadzonego materiału i pragnienie jak najszybszego spisania całego opowiadania/ powieści. Widać to na pierwszy rzut oka, bo twórca tak bardzo chce podzielić się z nami płodami swojej wyobraźni, że upycha wszystko w kilku akapitach (zazwyczaj wyłączam się po kilkunastu linijkach naszpikowanych wymyślną geografią i polityką).

Co więc robić? Za mało − źle; za dużo − też niedobrze. Złoty środek, jak sama nazwa wskazuje, kryje się gdzieś pomiędzy. I jest pewna metoda, która pozwala go osiągnąć.

Zadajmy sobie więc pytanie: którzy twórcy ostatnimi czasy w największym stopniu urzekają czytelników rozmachem swojej wyobraźni? New Weirdowcy. Jeff VanderMeer, M. John Harrison, Jeffrey Ford, a z nowości wydawniczych: Jeffrey Thomas, autor Listów z Hadesu. Punktown (chociaż on akurat nie tworzy w konwencji New Weird, aczkolwiek bliski jest temu nurtowi). Wszyscy oni nie zajmują się jednak zaludnianiem całych kontynentów i tworzeniem historii kilkunastu sąsiadujących ze sobą państw. Robią coś, co na własny użytek nazywam "tunelowaniem wyobraźni". Prościej mówiąc, kreując swój świat, skupiają się na wybranym jego fragmencie − pojedynczym mieście.

Dzięki temu tworzona przez nich atrapa (bo przecież nie jest to pełnoprawne uniwersum) nabiera wrażenia głębi. U Forda opisane jest ledwie kilka lokacji, w tym Dobrze Skonstruowane Miasto, VanderMeer oprowadza nas po Veniss oraz Ambergis, nie zdradzając, co dokładnie kryje się za ich granicami, a Thomas wyeksploatowuje zaledwie cząstkę Piekła i jedno miasto – Punktown (nie wiemy, co stało się z Ziemią po fali emigracji do Paxton). Podobnie jest w przypadku polskich twórców: Anna Kańtoch przedstawia jedynie Lunapolis (co jest za jego murami?), a Rafał W. Orkan ledwie wspomina o świecie otaczającym metropolię Vakkerby.

Jakie niesie to ze sobą korzyści? Po pierwsze, czytelnik ma wrażenie, że autor wykreował całe bogate (i oryginalne) uniwersum, ale opisał jedynie wybrany jego fragment. Rzucane od czasu do czasu uwagi, jak chociażby wspomnienie o rządzących obecnie Vakkerby barbarzyńcach (skądś musieli przecież pochodzić), sugerują, że miasto nie wisi w próżni. Jednocześnie jednak, ponieważ twórca nie rozwodzi się nad historią wykreowanego świata i nie zagłębia w międzypaństwową politykę, nie dochodzi "przeciążenia czytelnika" − obca geografia nas nie przytłacza. Nie bez znaczenia jest to także dla procesu twórczego − autor nie trawi sił na tworzenie dekoracji, koncentrując je na tym, co naprawdę ważne, a do tego pozostawia wiele otwartych ścieżek fabularnych, ponieważ nie zamyka kreacji świata jednym tekstem (po dwóch tomach przygód Cleya, Ford następnie może przenieść nas chociażby do Zarubieży). W efekcie może powstać rozbudowany świat-mozaika, na obraz którego składają się oddzielne teksty powiązane tą samą scenerią (najlepszym przykładem jest tutaj Viriconium M. Johna Harrisona).

Ta technika kreacji może być szczególnie atrakcyjna dla adeptów pióra, ponieważ w pewnym stopniu pomaga chociażby w walce ze słomianym zapałem (młody twórca nie zostaje przygnieciony stopniem skomplikowania stworzonego przez siebie świata, ponieważ buduje go cegła po cegle). Pomaga też usystematyzować pracę nad jakimś wyjątkowo atrakcyjnym uniwersum: najpierw opisujemy jeden element, potem drugi, trzeci itd.; ponieważ robimy to stopniowo, niczego nie zaniedbujemy. Dał nam przykład Maciej Guzek, który świat Królikarni budował w serii kolejnych opowiadań. Czas więc tworzyć własne światy.