– Przed nami przeciera się! – krzyknął Geward, odwracając się do pozostałych. Dziś on prowadził drużynę.
Remedios Haas naparł na wóz ramieniem i wyszeptał, zwracając się do klaczki:
– No, kochana...
Klaczka jakby zrozumiała – szarpnęła. Trzask! Wóz z głośnym łomotem zwalił się do tyłu. Złamała się oś. Coś głucho walnęło o ściankę, ani chybi Erkenbalda zadkiem. Kobieta zaczęła się miotać, przeplatając jęki wściekłymi przekleństwami, poczęła gramolić się na zewnątrz. Remedios ani myślał jej pomagać. Wyprzągł klacz, dogonił Agilberta.
– Wóz... tego... – zakomunikował.
Pół godziny zmarnowali na wyładunek maneli, ulokowanie ich w worach i plecakach. Potem ruszyli dalej, porzuciwszy w środku lasu wóz z resztkami barachła – szczerze mówiąc, kompletnie do niczego – ku radości jakichś włóczęgów.
Las kończył się na świeżo skoszonej łące. Łąka pochylała się ku rzeczce. Za strugą widać było jakąś wiochę, a nad całą okolicą panował niewielki zamek. Jakby podskoczył i rozsiadł się na wzgórku, żeby wygodniej było przypatrywać się okolicy.
Niedobrze działo się w wiosce.
Agilbert zatrzymał się, powęszył. Erkenbalda, rozepchnąwszy pozostałych, z zatroskaną miną stanęła obok kapitana. Gospodyni co się zowie. Stała tak, marszczyła jasne brwi, dopóki Agilbert nie odepchnął jej na bok.
– Pobrzękujesz jak kram z garami...
Erkenbalda zabrała ze swojego skarbu wszystko, co mogła, i teraz rzeczywiście była gęsto obwieszona workami, w których coś ciągle brzęczało.
Dwa domy na obrzeżu wsi płonęły. Na jej skraju stał wóz pomalowany na czarno. Dwa koniki niespiesznie szczypały trawę na wiejskiej łące. Dobre koniki, zadbane, wykarmione.
– Idziemy – zdecydował Agilbert.
Jedenastu ludzi wyszło z lasu, zeszło łąką w dół, przeszło w bród rzeczułkę, spłyciałą przez lato, mętną po deszczu. Weszli do wsi, przeszli kilka kroków...
Zaryczana baba wylazła zza szopy, we włosach miała słomę. Spuchniętymi wargami wymamrotała: „A koszulę to po co podarli?”. Otrzepała spódnicę, splunęła, zaplatając w trakcie włosy, poszła do obory. Wkrótce dało się słyszeć dzwonienie mlecznej strugi o metalowe dno skopka.
Rozległ się ponury jęk, którego jakby nikt nie słyszał. Potężnego chłopa przybito do wrót dziesiątką długich bełtów, ale dobić go nikomu się nie chciało. Wisiał, bełkocąc, z rozbitych ust po brodzie ciekła mu krew, głowa się majtała, tłukąc o skrzydło wrót, ręce i nogi podrygiwały, aż długie strzały drgały w ledwo żywym ciele.
Dym pożaru zasnuwał skraj wsi. Dochodziły stamtąd wrzaski, kaszel, przekleństwa... Potem gęste kłęby rozstąpiły się jakby, a z ognia i dymu wyłonił się ogromny mężczyzna. Brodę miał niczym widły, w kilku pasmach; na czarnym kirysie migotały krwawe błyski, a na kapeluszu poruszały się, zupełnie jak żywe, wielkie czerwone pióra. W ręku wojak trzymał olbrzymi dwuręczny miecz, w poprzek jego obszernego brzuszyska na pasie tkwił katzbalger. Otaczała go dziesiątka zuchów, wszyscy jak malowanie, każdy wielki jak słoń, nijak nie mniejszy. Dwaj mieli ogromne łuki wielkości człowieka. Pozostali – dwuręczne miecze.
Czarny olbrzym rozejrzał się po gospodarsku, przyjrzał przybyszom, nachmurzył groźnie.
Agilbert wyszedł przed szereg. Gigant popatrzył na niego, szacując coś i oceniając. Potem zapytał, a raczej ryknął:
– Kim jesteście?!
– Może nie widzisz? – odgryzł się Agilbert.
Landsknechci zbliżyli się do swojego dowódcy.
– Widzieć to widzę. Wędrowni włóczędzy, co z pola walki zwiali. – Wielkolud prychnął zwycięsko, szeroko rozwierając nozdrza.
– Nigdy jeszcze Sfora Zaginionych nie uciekała z pola bitwy – hardo oświadczył Agilbert.
Wystrzępiony czerwony sztandar poruszył się w ręku Schalka.
– Zaginiona...? To nie was wyjebał ten babi chwost, margrabia z Ramensburga?
Agilbert nie miał bardzo ochoty odpowiadać na tak postawione pytanie. Dlatego milczał. Ale naiwny Remedios Haas wypalił:
– Nas.
Kładąc obie dłonie na rękojeści katzbalgera, olbrzym zarechotał serdecznie – aż dziw, że kirys nie pękł na olbrzymim bandziochu.
Agilbert z nienawiścią patrzył, jak trzęsie się czarna, podzielona na pasma broda.
– A kto mógł wiedzieć, że Eitelfritz okaże się taką kurwą – ugodowo powiedział w końcu olbrzym w czerni. – Witajcie, zasrańcy, w Hagenau. Dziś ja tu wojuję. Przyłączcie się, jeśli chcecie, a jak nie, to całujcie mnie w dupę.
– Hrabia Lothar? – zapytał kapitan, czując, jak gęba rozciąga mu się w głupim uśmiechu.
– A kto ma być? – Lothar ze Strasburga zarechotał serdecznie. – Hagenau od dawna już należy do mojego rodu. Muszę się przecież troszczyć o rodzinny majątek.
– Szliśmy do was – powiedział Agilbert. – Ojcze Landsknechtów, wszyscy wiedzą, że zawsze potrzebujesz żołnierzy.
Lothar klepnął Agilberta w ramię, objął go familiarnie i zadyszał prosto w ucho:
– Widzisz tam zamek na wzgórzu, sterczy jak chuj wisielca?
Agilbert skinął głową.
– Trzęsidupek – gniewnie powiedział Lothar, wskazując brodą budowlę. – Zasiadł, paskuda, i gapi się z wieży, jak z jego chłopów gówno wyciskam.
– Ale kto zasiadł?
Lothar zdziwił się szczerze:
– A ciul go wie! Jakiś tutejszy magnat...
Lothar i Agilbert odeszli od pozostałych i wdali się w pertraktacje. Do uszu Gewarda, który służył w oddziale już siódmy rok, więc dobrze wiedział, jak ważne są pieniężne uzgodnienia, docierały mocne przysięgi i wściekłe porykiwania Lothara. Co do wysokości żołdu Geward był spokojny: rudy kapitan targował się zawsze zawzięcie. Zapewnił o tym Schalka, bo artylerzysta denerwował się, czy aby żołd nie będzie za niski.
– Spokojnie – uciszył puszkarza Geward. – Skąpstwo naszego kapitana wywołuje łzy nawet u Żydów.
Stary najemnik miał rację. Po rozmowie z rudym Agilbertem hrabia Lothar wrócił do swych ludzi czerwony, spocony, jakby wylazł z beczki z warem, i od razu nawrzeszczał na jednego z żołnierzy w czarnym kirysie: czego tu stoi z gębą rozdziawioną!?
– Drewno na taran kto będzie ciął? Święty Ginefor?
Żołnierz burknął pod nosem coś niezrozumiałego i z kolei natarł na wiejską babę: gdzie mężowa siekiera, suko?
Do nocy ścinali drzewa, ostrzyli pnie.
Była w obozie mortira, ale okazało się, że Lothar, człowiek bezmyślny, nie zatroszczył się, by zostawić do niej wystarczającą ilość prochu. Póki landsknechci męczyli się z taranem, Schalk stał obok bezsilnej małej armaty, a po chytrym ostrym pyszczku puszkarza płynęły najprawdziwsze łzy.
Lothar tymczasem opowiadał Agilbertowi o tym, co należało zrobić. Podstawową część swoich sił – dwa pułki, około trzech i pół tysiąca ludzi – hrabia wysłał na południowy zachód, do Neckaru, pod dowództwem bardzo doświadczonego starego Eberharda Brodatego – to nie Eitelfritz, nie nawali w gacie przed czasem. Sam zaś Lothar zatrzymał się tu na kilka dni, żeby armia nie miała z tyłu czort wie kogo.
„Zamek to betka, możesz mi wierzyć. Cztery dni marszu i dogonimy Brodatego, a potem, jak się uda, Hagenau padnie nam do stóp...” Agilbert słuchał i kiwał głową.
A potem obaj się spili.
Winna piwniczka
Właściciela zamku zastrzelono, nie zapytawszy nawet o imię, jego dwie córki zostały przekazane żołnierzom, a pozostałych, co mieli nadzieję przeczekać za murami, z zamku wyrzucono – jednych martwych, innych niedobitych. Zdobywcy zostawili tylko kucharkę i chłopca kuchcika, jej syna, a może wnuka, żeby gotowali.
Miło jest przekąsić po robocie. Na stole pojawiło się wszystko, co najlepsze było w zamku. Wino podano w remerach na grubych skręconych stopkach, najbardziej wyszukanym szkle o zielonej, leśnej barwie – wino do nich nalane wydawało się być fioletowe. Smażone mięsa wyłożone zostały na ogromny fajansowy półmisek. W miarę znikania kawałków mięsiwa pojawiało się coraz więcej fragmentów obrazka na naczyniu – zieloną i niebieską farbą namalował artysta bardzo udanie tutejszy zamek.
Po brodzie Lothara ściekał tłusty sos. Geward przebierał łapami w kawałkach mięsa na wspólnym półmisku, wybierając największy. Schalk jadł szybko, starannie, jak mały drapieżnik. Erkenbalda krztusiła się w pośpiechu – nie dziwota, nagłodowało się babsko, aż żal jej – skóra i kości. Fichtele zębami rwał mięso z zajęczej nóżki. Remedios nabijał brzuch metodycznie, po chłopsku. Hieronimus wsuwał mięso z fasolą nie gorzej niż landsknechci.
Kapitan Agilbert był blady, wlewał w siebie czerwone wino kielich za kielichem, ale jakoś nie mógł się upić.
Rudy kapitan znowu sięgnął po dzban. Śmieszny ten dzban – na pękaty brzuch nasadzona brodata głowa z wargami ułożonymi w długi ryjek. Z tych warg wypływa wino, jeśli jest w dzbanie, a wygląda, że teraz nie ma – bo tylko jedna kropla wypłynęła i zwisa na glinianej brodzie. Och, Hieronimusowi nagle zrobiło się niedobrze, kiedy to zobaczył – przypomniał mu się wczorajszy chłop na wrotach.
Zawołali chłopca kuchcika, każą przynieść wina. Chłopak kiwnął głową, wziął dzban, pędzi do piwnicy. Kręcone schody, szesnaście stopni. W jednej ręce chłopiec trzyma „brodatą gębę”, nienasycony winny bandzioch. W drugiej – palącą się świeczkę. Beczka z czerwonym winem stoi o tam, w kącie. Wczoraj była pełniusieńka, dziś już do połowy wypita...
Chłopak postawił świeczkę przy progu, podbiegł, odkręca kurek... Ani jedna kropla nie wypłynęła z kranu. Chłopiec poczuł ciarki na karku: przecież ten rudy na kawałki go poszlachtuje, jeśli nie przyniesie mu wina.
– Panie, zmiłuj się – szepnął chłopiec. – Przecież tu było więcej niż pół beczki!
Wtedy nad jego głową rozległ się piskliwy śmiech.