» Wieści » Mroczny Bies - fragment

Mroczny Bies - fragment

|

Już trzeci dzień lało okrutnie. Bez końca, z małymi tylko przerwami. Droga rozmiękła i sflaczała jak ostatni pijanica. Erkenbalda kasłała dudniąco, siedząc na wozie.
– Przed nami przeciera się! – krzyknął Geward, odwracając się do pozostałych. Dziś on prowadził dru­żynę.
Remedios Haas naparł na wóz ramieniem i wyszeptał, zwracając się do klaczki:
– No, kochana...
Klaczka jakby zrozumiała – szarpnęła. Trzask! Wóz z głośnym łomotem zwalił się do tyłu. Złamała się oś. Coś głucho walnęło o ściankę, ani chybi Erkenbalda zadkiem. Kobieta zaczęła się miotać, przeplatając jęki wściekłymi przekleństwami, poczęła gramolić się na zewnątrz. Remedios ani myślał jej pomagać. Wyprzągł klacz, dogonił Agilberta.
– Wóz... tego... – zakomunikował.
Pół godziny zmarnowali na wyładunek maneli, ulokowanie ich w worach i plecakach. Potem ruszyli dalej, porzuciwszy w środku lasu wóz z resztkami barachła – szczerze mówiąc, kompletnie do niczego – ku radości jakichś włóczęgów.
Las kończył się na świeżo skoszonej łące. Łąka pochylała się ku rzeczce. Za strugą widać było jakąś wiochę, a nad całą okolicą panował niewielki zamek. Jakby podskoczył i rozsiadł się na wzgórku, żeby wygodniej było przypatrywać się okolicy.
Niedobrze działo się w wiosce.
Agilbert zatrzymał się, powęszył. Erkenbalda, rozepchnąwszy pozostałych, z zatroskaną miną stanęła obok kapitana. Gospodyni co się zowie. Stała tak, marszczyła jasne brwi, dopóki Agilbert nie odepchnął jej na bok.
– Pobrzękujesz jak kram z garami...
Erkenbalda zabrała ze swojego skarbu wszystko, co mogła, i teraz rzeczywiście była gęsto obwieszona workami, w których coś ciągle brzęczało.
Dwa domy na obrzeżu wsi płonęły. Na jej skraju stał wóz pomalowany na czarno. Dwa koniki niespiesznie szczypały trawę na wiejskiej łące. Dobre koniki, zadbane, wykarmione.
– Idziemy – zdecydował Agilbert.
Jedenastu ludzi wyszło z lasu, zeszło łąką w dół, przeszło w bród rzeczułkę, spłyciałą przez lato, mętną po deszczu. Weszli do wsi, przeszli kilka kroków...
Zaryczana baba wylazła zza szopy, we włosach miała słomę. Spuchniętymi wargami wymamrotała: „A koszulę to po co podarli?”. Otrzepała spódnicę, splunęła, zaplatając w trakcie włosy, poszła do obory. Wkrótce dało się słyszeć dzwonienie mlecznej strugi o metalowe dno skopka.
Rozległ się ponury jęk, którego jakby nikt nie słyszał. Potężnego chłopa przybito do wrót dziesiątką długich bełtów, ale dobić go nikomu się nie chciało. Wisiał, bełkocąc, z rozbitych ust po brodzie ciekła mu krew, głowa się majtała, tłukąc o skrzydło wrót, ręce i nogi podrygiwały, aż długie strzały drgały w ledwo żywym ciele.
Dym pożaru zasnuwał skraj wsi. Dochodziły stamtąd wrzaski, kaszel, przekleństwa... Potem gęste kłęby rozstąpiły się jakby, a z ognia i dymu wyłonił się ogromny mężczyzna. Brodę miał niczym widły, w kilku pasmach; na czarnym kirysie migotały krwawe błyski, a na kapeluszu poruszały się, zupełnie jak żywe, wielkie czerwone pióra. W ręku wojak trzymał olbrzymi dwuręczny miecz, w poprzek jego obszernego brzuszyska na pasie tkwił katzbalger. Otaczała go dziesiątka zuchów, wszyscy jak malowanie, każdy wielki jak słoń, nijak nie mniejszy. Dwaj mieli ogromne łuki wielkości człowieka. Pozostali – dwuręczne miecze.
Czarny olbrzym rozejrzał się po gospodarsku, przyjrzał przybyszom, nachmurzył groźnie.
Agilbert wyszedł przed szereg. Gigant popatrzył na niego, szacując coś i oceniając. Potem zapytał, a raczej ryknął:
– Kim jesteście?!
– Może nie widzisz? – odgryzł się Agilbert.
Landsknechci zbliżyli się do swojego dowódcy.
– Widzieć to widzę. Wędrowni włóczędzy, co z pola walki zwiali. – Wielkolud prychnął zwycięsko, szeroko rozwierając nozdrza.
– Nigdy jeszcze Sfora Zaginionych nie uciekała z pola bitwy – hardo oświadczył Agilbert.
Wystrzępiony czerwony sztandar poruszył się w ręku Schalka.
– Zaginiona...? To nie was wyjebał ten babi chwost, margrabia z Ramensburga?
Agilbert nie miał bardzo ochoty odpowiadać na tak postawione pytanie. Dlatego milczał. Ale naiwny Remedios Haas wypalił:
– Nas.
Kładąc obie dłonie na rękojeści katzbalgera, olbrzym zarechotał serdecznie – aż dziw, że kirys nie pękł na olbrzymim bandziochu.
Agilbert z nienawiścią patrzył, jak trzęsie się czarna, podzielona na pasma broda.
– A kto mógł wiedzieć, że Eitelfritz okaże się taką kurwą – ugodowo powiedział w końcu olbrzym w czerni. – Witajcie, zasrańcy, w Hagenau. Dziś ja tu wojuję. Przyłączcie się, jeśli chcecie, a jak nie, to całujcie mnie w dupę.
– Hrabia Lothar? – zapytał kapitan, czując, jak gęba rozciąga mu się w głupim uśmiechu.
– A kto ma być? – Lothar ze Strasburga zarechotał serdecznie. – Hagenau od dawna już należy do mojego rodu. Muszę się przecież troszczyć o rodzinny majątek.
– Szliśmy do was – powiedział Agilbert. – Ojcze Landsknechtów, wszyscy wiedzą, że zawsze potrzebujesz żołnierzy.
Lothar klepnął Agilberta w ramię, objął go familiarnie i zadyszał prosto w ucho:
– Widzisz tam zamek na wzgórzu, sterczy jak chuj wisielca?
Agilbert skinął głową.
– Trzęsidupek – gniewnie powiedział Lothar, wskazując brodą budowlę. – Zasiadł, paskuda, i gapi się z wieży, jak z jego chłopów gówno wyciskam.
– Ale kto zasiadł?
Lothar zdziwił się szczerze:
– A ciul go wie! Jakiś tutejszy magnat...
Lothar i Agilbert odeszli od pozostałych i wdali się w pertraktacje. Do uszu Gewarda, który służył w oddziale już siódmy rok, więc dobrze wiedział, jak ważne są pieniężne uzgodnienia, docierały mocne przysięgi i wściekłe porykiwania Lothara. Co do wysokości żołdu Geward był spokojny: rudy kapitan targował się zawsze zawzięcie. Zapewnił o tym Schalka, bo artylerzysta denerwował się, czy aby żołd nie będzie za niski.
– Spokojnie – uciszył puszkarza Geward. – Skąpstwo naszego kapitana wywołuje łzy nawet u Żydów.
Stary najemnik miał rację. Po rozmowie z rudym Agilbertem hrabia Lothar wrócił do swych ludzi czerwony, spocony, jakby wylazł z beczki z warem, i od razu nawrzeszczał na jednego z żołnierzy w czarnym kirysie: czego tu stoi z gębą rozdziawioną!?
– Drewno na taran kto będzie ciął? Święty Ginefor?
Żołnierz burknął pod nosem coś niezrozumiałego i z kolei natarł na wiejską babę: gdzie mężowa siekiera, suko?
Do nocy ścinali drzewa, ostrzyli pnie.
Była w obozie mortira, ale okazało się, że Lothar, człowiek bezmyślny, nie zatroszczył się, by zostawić do niej wystarczającą ilość prochu. Póki landsknechci ­męczyli się z taranem, Schalk stał obok bezsilnej małej armaty, a po chytrym ostrym pyszczku puszkarza płynęły najprawdziwsze łzy.
Lothar tymczasem opowiadał Agilbertowi o tym, co należało zrobić. Podstawową część swoich sił – dwa pułki, około trzech i pół tysiąca ludzi – hrabia wysłał na południowy zachód, do Neckaru, pod dowództwem bardzo doświadczonego starego Eberharda Brodatego – to nie Eitelfritz, nie nawali w gacie przed czasem. Sam zaś Lothar zatrzymał się tu na kilka dni, żeby armia nie miała z tyłu czort wie kogo.
„Zamek to betka, możesz mi wierzyć. Cztery dni marszu i dogonimy Brodatego, a potem, jak się uda, Hagenau padnie nam do stóp...” Agilbert słuchał i kiwał głową.
A potem obaj się spili.
Winna piwniczka
Właściciela zamku zastrzelono, nie zapytawszy nawet o imię, jego dwie córki zostały przekazane żołnierzom, a pozostałych, co mieli nadzieję przeczekać za murami, z zamku wyrzucono – jednych martwych, innych niedobitych. Zdobywcy zostawili tylko kucharkę i chłopca kuchcika, jej syna, a może wnuka, żeby gotowali.
Miło jest przekąsić po robocie. Na stole pojawiło się wszystko, co najlepsze było w zamku. Wino podano w remerach na grubych skręconych stopkach, najbardziej wyszukanym szkle o zielonej, leśnej barwie – wino do nich nalane wydawało się być fioletowe. Smażone mięsa wyłożone zostały na ogromny fajansowy półmisek. W miarę znikania kawałków mięsiwa pojawiało się coraz więcej fragmentów obrazka na naczyniu – zieloną i niebieską farbą namalował artysta bardzo udanie tutejszy zamek.
Po brodzie Lothara ściekał tłusty sos. Geward przebierał łapami w kawałkach mięsa na wspólnym półmisku, wybierając największy. Schalk jadł szybko, starannie, jak mały drapieżnik. Erkenbalda krztusiła się w pośpiechu – nie dziwota, nagłodowało się babsko, aż żal jej – skóra i kości. Fichtele zębami rwał mięso z zajęczej nóżki. Remedios nabijał brzuch metodycznie, po chłopsku. Hieronimus wsuwał mięso z fasolą nie gorzej niż landsknechci.
Kapitan Agilbert był blady, wlewał w siebie czerwone wino kielich za kielichem, ale jakoś nie mógł się upić.
Rudy kapitan znowu sięgnął po dzban. Śmieszny ten dzban – na pękaty brzuch nasadzona brodata głowa z wargami ułożonymi w długi ryjek. Z tych warg wypływa wino, jeśli jest w dzbanie, a wygląda, że teraz nie ma – bo tylko jedna kropla wypłynęła i zwisa na glinianej brodzie. Och, Hieronimusowi nagle zrobiło się niedobrze, kiedy to zobaczył – przypomniał mu się wczorajszy chłop na wrotach.
Zawołali chłopca kuchcika, każą przynieść wina. Chłopak kiwnął głową, wziął dzban, pędzi do piwnicy. Kręcone schody, szesnaście stopni. W jednej ręce chłopiec trzyma „brodatą gębę”, nienasycony winny bandzioch. W drugiej – palącą się świeczkę. Beczka z czerwonym winem stoi o tam, w kącie. Wczoraj była pełniusieńka, dziś już do połowy wypita...
Chłopak postawił świeczkę przy progu, podbiegł, odkręca kurek... Ani jedna kropla nie wypłynęła z kranu. Chłopiec poczuł ciarki na karku: przecież ten rudy na kawałki go poszlachtuje, jeśli nie przyniesie mu wina.
– Panie, zmiłuj się – szepnął chłopiec. – Przecież tu było więcej niż pół beczki!
Wtedy nad jego głową rozległ się piskliwy śmiech.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.