Mroczna geneza

Niemieccy Übermenschen vs brytyjscy (pseudo)czarownicy

Autor: Piotr 'Clod' Hęćka

Mroczna geneza
Debiutancka powieść Iana Tregillisa to książka, która potrafi skusić potencjalnego czytelnika już samym okładkowym blurbem. Bo kto nie poczułby się zaintrygowany mając przed sobą obietnicę: historia alternatywna II wojny światowej, gdzie po jednej stronie walczą nazistowscy nadludzie, a po drugiej brytyjscy czarownicy? Całość zaś doprawiona frazesem George'a R. R. Martina, który Tregillisa określił mianem niesamowitego talentu. Wydawałoby się, że nie można tego sknocić…

Trzeba przyznać, że Tregillis miał – może nie najświeższy ani też najbardziej oryginalny – całkiem ciekawy pomysł na swoją powieść. Co prawda historie alternatywne ostatnimi czasy ukazują się niemal jak grzyby po deszczu, jednak na próżno szukać pośród nich pozycji mogących równać się z Mroczną genezą pod względem liczby fantastycznych rekwizytów o znaczącym wpływie na fabułę. Taki obrót spraw ma zarówno dobre, jak i złe strony. Niestety, tych drugich jest więcej. I nawet wartka, wręcz filmowa akcja oraz najróżniejsze supermoce nie są w stanie przesłonić nielogiczności, którymi owa powieść stoi. Ale po kolei.

Akcję śledzimy naprzemiennie z trzech perspektyw. Naszymi oczami po niemieckiej stronie jest Klaus, jeden z członków Götterelektrongruppe, czyli wspomnianych już nadludzi, będących owocem badań stereotypowego do bólu, szalonego naukowca. Tregillis niespecjalnie próbuje kryć się ze swoimi inspiracjami, ponieważ owa jednostka specjalna to w dużej mierze niemiecka kopia Fantastycznej Czwórki. Oprócz Klausa, potrafiącego się dematerializować, znalazło się jeszcze miejsce dla mężczyzny władającego płomieniami, niewidzialnej kobiety, latającego człowieka, potrafiących komunikować się za pomocą myśli bliźniaczek, opóźnionego umysłowo telekinetyka i jasnowidzki. Aczkolwiek istotniejszą rolę odgrywają tylko Klaus, Rheinhard – człowiek-pochodnia – oraz Gretel, siostra Klausa, która widzi przyszłość i, miast wykorzystać tę umiejętność, by poprowadzić III Rzeszę do chwalebnego zwycięstwa, realizuje własny plan. Po stronie brytyjskiej znajdziemy dwóch bohaterów: Marsh jest mieszanką szpiega, tajnego agenta i boksera, w dodatku autor w niespecjalnie delikatny sposób sugeruje, że persona ta ma pewną mroczną stronę. Ostatnią postacią jest Will, młody arystokrata, którego dziadek przyuczał w tajemnej sztuce negocjacji z Eidolonami – istotami zza granic wszechświata, które w zamian za krwawe ofiary są w stanie wpływać na nasz świat.

Kreacje postaci nie wywołują większych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Ich najważniejszą rolą jest unaocznienie czytelnikowi okrucieństw, jakie niesie ze sobą wojna. I tak Marsh ociera się o szaleństwo, kiedy dowiaduje się, że ośrodek, do którego razem z żoną wysłali swoją roczną córeczkę, został zrównany z ziemią przez niemiecki nalot. W konsekwencji dotąd twardo stąpający po ziemi mężczyzna przeistacza się w owładniętego żądzą odwetu maniaka. Will, który wypełniając rozkazy musiał w imię większej sprawy poświęcić istnienia dziesiątek, jeśli nie setek osób, przed dręczącymi wyrzutami sumienia ucieka w świat narkotycznych wizji. Klaus, na początku powieści głęboko wierzący w słuszność wojny i w fakt, że został stworzony do wyższych celów, w końcu uświadamia sobie, że to on i jemu podobni są potworami, a nie nazywani tak przez propagandę Brytyjczycy. Jednakże prawdziwymi schwarzcharakterami są wszyscy ci, którzy wydają rozkazy. Działając zza biurka nie są świadkami konsekwencji wydawanych poleceń, dlatego bez trudu przychodzi im poświęcenie kilkudziesięciu osób w imię większego dobra, będącego jakoby dobrem narodu.

Za największy atut Mrocznej genezy można uznać próbę ukazania dwóch oblicz wojny. Tregillis zgrabnie pokazał, jak ludzie starają się prowadzić w miarę normalne życie nawet podczas konfliktu zbrojnego. Właśnie wtedy, jak ostatniej deski ratunku, chwytają się momentów normalności, co najlepiej widać w rozdziałach Marsha poświęconych życiu prywatnemu, stanowiących doskonały kontrapunkt dla jego szaleńczych misji. W objęciach żony mężczyzna szuka ukojenia, odskoczni od wojennego zgiełku, ale nawet wtedy gdzieś w tle przewija się relacja radiowa informująca o kolejnych atakach bądź leżąca w pobliżu maska gazowa, która musi znajdować się pod ręką w razie nalotu. W pamięć zapadają także spacery po gruzowiskach, w których bohaterowie rozpoznają miejsca odwiedzane wcale nie tak dawno temu. Niestety, większość powieści stanowią pozostawiające czytelnika obojętnym sceny akcji, podczas gdy warstwa – z braku lepszego określenia – obyczajowa zostaje potraktowana po macoszemu.

Przyczyn takiego stanu rzeczy należy szukać w dwóch źródłach. Jako pierwsze trzeba wymienić poszatkowanie powieści na krótkie rozdziały, które żywcem przypominają sceny wycięte z szpiegowsko-przygodowego filmu akcji. Okazuje się jednak, że dwie lub trzy strony to zbyt mało miejsca, by wprowadzić odpowiednią atmosferę, rzetelnie odmalować tło i jeszcze nakreślić postaci z krwi i kości, do których czytelnik zdołałby się przywiązać. Cięcia i przeskoki serwowane są z szybkością kul wystrzeliwanych przez karabin maszynowy, co skutecznie zabija zawieszenie niewiary. Ściśle wiążę się to z drugim zarzutem: fabuła ani nie wciąga, ani specjalnie nie zaskakuje. Może Tregillis myślał, że wystarczy w powieści umieścić kilka postaci z supermocami, dodać do tego (pseudo)magów oraz okrasić całość tajemniczym planem nawiedzonej jasnowidz, żeby całkowicie udobruchać czytelników. Zapomniał niestety, że istnienie owych fantastycznych elementów należałoby jakoś umotywować i ograniczył się jedynie do arbitralnego "bo tak". Nie dowiemy się więc, dlaczego elektrody podłączone do mózgu raz pozwalają latać, raz zmienić się w ogień, innym razem zaś przeistoczyć w quasi-ducha. Tregillis poszedł na łatwiznę, co niezmiernie rzadko wychodzi powieści na dobre.

Całości w żaden sposób nie ratuje pisarskie zaplecze autora rodem ze Stanów Zjednoczonych. Pewnie nie byłoby się czego czepiać, gdyby tworzył scenariusz filmowy, ale powieść rządzi się innymi prawami. Wykoncypowane przez niego sceny w większości opierają się na kilku schematach, a ich powtarzalność po pewnym czasie może zacząć męczyć. Jednakże największym zarzutem jest niejednorodność stylu. Najbardziej rzuca się to w oczy, gdy przezroczysta przez większość czasu narracja nagle ustępuje miejsca wymyślnym metaforom – rozdźwięk między takimi akapitami bywa na tyle duży, iż zmusza do zadania sobie pytania, czy wciąż czytamy tę samą powieść. Prezentuje się to tak, jakby Tregillis postawił sobie założenie, iż napisze książkę prostym, łatwo przyswajalnym językiem, ale w kilku momentach doszedł do wniosku, że jednak chce dać upust błyskotliwości i pokazać, na co go naprawdę stać.

Mroczną genezę można potraktować dwojako. Jeśli po debiut Tregillisa sięgnie się jako po niewymagające czytadło, od którego nie oczekuje się niczego więcej niż wartkiej akcji i kilku pomysłów obliczonych na efekciarstwo – nikt nie powinien się zawieść. Jeśli jednak założyć, iż owa powieść pretenduje do czegoś więcej – a uprawniają do tego pseudofilozoficzne rozważania bohaterów – pojawia się poważny problem, bowiem poza ciekawym obrazem wojny i jakże oczywistym wnioskiem, że jest ona złem, nie ma tu wiele wzniosłych treści. Planowana jest kontynuacja, lecz na usta ciśnie się tylko jedno pytanie – po co?