Miecz i kwiaty

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Miecz i kwiaty

Upalnego dnia 4 lipca 1187 roku armia króla Gwidona de Lusignan, największa, jaką kiedykolwiek wystawiło Królestwo Jerozolimskie, została rozgromiona przez siły tureckie pod wodzą sułtana

Salah ad-Dina, a sam król wzięty do niewoli. W ręce muzułmanów dostała się wówczas najcenniejsza relikwia chrześcijaństwa – Krzyż Święty. Wkrótce padła Tyberiada, a po niej Toron, Akka, Nablus, Jaffa, Gaza oraz Askalon. 30 października, w dniu wstąpienia Mahometa do nieba, baron Balian z Ibelinu poddał Salah ad-Dinowi bronioną przez siebie Jerozolimę. Po upadku Świętego Miasta frankijskie sztandary powiewały już tylko nad Tyrem, drobnym okruchem mocnego ongiś państwa. Nieugięty markiz Konrad z Montferratu, który zdecydował się bronić twierdzy przed Saracenami, odparł atak Salah ad-Dina i rozpoczął prace nad wzmocnieniem murów obronnych. Jednocześnie Europa po dramatycznych apelach arcybiskupa Tyru, Jozjasza, zaczęła szykować się do kolejnej, trzeciej już w dziejach krucjaty. Ku ostatniemu skrawkowi Królestwa Jerozolimskiego ruszyli pierwsi pielgrzymi krzyżowcy.

Rozdział 1

W którym dzielny Gaston de Baideaux najpierw długo błądzi, a potem dowiaduje się kilku rzeczy, ale bynajmniej nie tego, czego się spodziewał. Podobnie jak templariusze.

 

Święty Leonardzie, a poraź tryprem tych łajdaków! Coś ty rzekł, italski dusigroszu? Coś ty rzekł?! – wrzeszczał ktoś piskliwym głosem. Wtórował mu szmer oburzenia. Obojętny na wszystko wokół siebie Gaston de Baideaux przymknął oczy i zaraz je otworzył. Czar nie prysł. Był dość urodziwym młodzieńcem o błękitnych, normańskich oczach i jasnych włosach, porywanych teraz przez ciepły śródziemnomorski wiatr. Wyglądał na człowieka z gatunku tych, co to zachwycają się każdym słonecznym dniem, każdym pięknym koniem i każdą mijaną pięknotką. Zdawał się to potwierdzać zarówno nieprzytomny uśmiech, jak i blask w oczach. Ale było w nim coś – może wąskie, mocno zaciśnięte wargi, może głęboka zmarszczka na czole, zbyt głęboka jak na tak młody wiek, może szczupła prawa dłoń bez przerwy ściskająca rękojeść miecza – co znamionowało upartość i zaciętość, zaciętość wprost bezgraniczną. Gdyby zaś głębiej wejrzeć w jego oczy, można byłoby natknąć się na bezbrzeżne pokłady smutku. Ale dziś, siódmego dnia rejsu na niewielkiej, zatłoczonej galerze genueńskiej, Gaston był wprost wniebowzięty.

Nie odrywał wzroku od morza. Drobne fale omywające burtę unosiły białe grzywy, lecz dalej, na horyzoncie, tam gdzie wyrastały wieże Tyru, biel była pochłonięta przez rdzawą czerwień zachodzącego słońca. Ta sama czerwień płonęła na wciąż ledwie widocznych dachach kościołów i pałaców i rozlewała się wzdłuż masywnych murów obronnych. Opromieniony Tyr przypominał mu krwawy diament wypchnięty spośród fal przez pogańskie bóstwa Fenicjan.

– Wreszcie… – szeptał do siebie. – Wreszcie.

– W życiu nie zapłacę ci ośmiu solidów, ty żydowski padalcu! Święty Krzysztofie, patronie… Piskliwe wrzaski uciął głośny rozkaz szypra. Szczęknął oręż, czyjeś ciało uderzyło z łoskotem o deski pokładu, ktoś jęknął z przerażeniem. Gaston nadal się nie odwracał. Stał na dziobie od świtu, gdy majtek na maszcie okrzyknął ląd. Nie dbał o głód, zmęczenie ani o kłótnię między pielgrzymami a szyprem, która od południa, a więc od chwili, gdy ziemia stała się widoczna, przybierała na sile. Stał i wytężał wzrok, a w myślach popędzał leniwy wiatr wypełniający spłowiałe żagle galery. Czasami odwracał się zniecierpliwiony, chcąc zaczepić któregoś z żeglarzy i zapytać, czy zdołają rzucić kotwicę przed nocą, ale za każdym razem rezygnował z zamysłu.

Kłótnia na śródokręciu była coraz bardziej zajadła, lecz miny Genueńczyków mówiły, że nie mają zamiaru ustąpić. Co więcej, od świtu każdy z nich nie rozstawał się z bronią. Gaston wzdychał i znów wytężał wzrok ku wciąż tajemniczym, skrytym wśród rdzawych promieni zabudowaniom miasta, które niegdyś Pan pokarał najazdem króla Babilonu z jego rydwanami i końmi, a teraz znów poddawał srogiej próbie. Widok ów fascynował i pochłaniał Gastona tym bardziej, im bliżej się znajdowali, im więcej szczegółów widział. Patrzył, ocierając łzawiące oczy, a nadzieja, którą uparcie trzymał z dala od siebie, znów zaczynała ożywać. Że kłótnia na galerze dotyczy również i jego, przypomniał sobie dopiero pod wieczór. Stało się to zaraz po tym, jak dostrzegł dwie masywne wieże strzegące wejścia do tyryjskiego portu, wieże, między którymi rozciągano ponoć monstrualnej grubości łańcuch zamykający port w nocy. U boku Gastona niespodziewanie wyrósł wtedy ojciec Adalbert, który przetarł tonsurę, przeżegnał się nabożnie i wybuchnął:

– Dobry Panie, że też nie ma na nich sprawiedliwości, takich synów! Do morza mnie cisnąć chcieli, mnie, sługę bożego… Że też nie poślesz aniołów, Ojcze Niebieski, by ich biczami ognistymi wysmagali, pogańskich psubratów, nasienie…

– Co takiego? – zamrugał oczyma de Baideaux.

– Płacić znowu każą, łajdaki! – pożalił się duchowny. Tłuste policzki drgały, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. – Gadają, że w Genui nie dość żeśmy dali, że więcej się należy, bo onych greckich piratów prześcignęli i ponoć jakąś morską potworę zmylili… Jeśli to zaiste potwora jaka była, to ani chybi z rodu tych bydlaków! Jak żyję, takich krwiopijców… – Ile chcą? – zapytał Gaston. Rzeczywistość szybko przybierała wokół niego namacalne formy: pątnicy przeklinający z werwą i kunsztem przeczącymi ich świętemu celowi, żałosny brzęk ostatnich monet wyłuskiwanych ze szczupłych sakiewek, obleśny uśmiech genueńskiego żeglarza siedzącego nieopodal z kuszą na kolanach. Uśmiechnął się z przekąsem.

– Święty Leonardzie z Limoges, broń nas ty przed italskimi rabusiami! Żądają jeszcze po osiem solidów?! Po osiem od osoby! – Adalbert załamał ręce. – Do morza chcieli mnie cisnąć! Mnie, sługę bożego! Mówią, że jeśli nie zapłacimy, to wszyscy tam trafimy! Do morza! My, pątnicy…

– No to im zapłać i już. – De Baideaux wzruszył ramionami i znów spojrzał w stronę Tyru. Nie widział, jak twarz duchownego kraśnieje jeszcze bardziej, – Jak to zapłać? – Ten, nagle pobladły, rozdziawił usta. – Przecież to niemal wszystko, co mamy! Wszystko z tego, co zostało po sprzedaniu koni!

– I co z tego? – Gaston uniósł brwi. – No i co z tego, Adalbercie? Czyż nie dopływamy do Ziemi Świętej, gdzie jak sam opowiadałeś, złoto funta kłaków niewarte, bo aniołowie się o ludzi troszczą? Gdzie jeno czystość serca i zbrojne ramię się liczy? Gdzie fortuna sama odnajduje mężnych a cnotliwych?

– Święty Grzegorzu cudotwórco, juści, że tak, ale… – Nie frasuj się tedy – przerwał mu de Baideaux. – Zapłać Genueńczykom i pozdrów dobrym słowem. I za ową potworę podziękuj. Niech mnie, nic nie widziałem! Musiałem wtedy spać. Wstrząśnięty księżulo zamrugał oczyma, po czym odwrócił się i usiadł na pokładzie, przy sakwach pilnowanych przez ponurego Bernarda, jedynego człowieka na galerze, którego zuchwali Genueńczycy starali się omijać. W tłuściutkich palcach Adalberta zamigotały srebrne monety, a spoconą twarz ściągnął wyraz skupienia. Gaston przyglądał mu się beznamiętnie.

„A jeśli fortuna nas nie odnajdzie, w co raczej wątpię, to ty zrobisz wszystko, by ją odnaleźć – pomyślał bez śladu wesołości. – Wszystko. Bo jak na księdza przystało, znasz się głównie na przyzywaniu świętych i tropieniu pieniędzy. Reszta twych talentów niestety nijak do sukienki duchownej nie pasuje”. Dla niego samego fortuna była bowiem całkiem obojętna. On zmierzał do Ziemi Świętej w zupełnie innym celu.

* * *

Ryczący wielbłąd targnął głową, niemalże przewracając trzymającego go za uzdę Syryjczyka, i cofnął się o krok. Deski, na których dwóch śniadoskórych uliczników ustawiło miski z parującym kuskusem, runęły, mieszając zapach posiłku z gryzącą wonią kurzu. Pełne oburzenia wrzaski wzbiły się ponad płaczliwe prośby właściciela wielbłąda, zagłuszyły nawet porykiwania zwierzęcia i gwar ulicy. Gaston obejrzał się bezradnie na Adalberta.

– I gdzie teraz?! – krzyknął. Duchowny rozłożył bezradnie ręce, a potem wskazał przed siebie. Poruszał szybko ustami, jakby coś pospiesznie tłumaczył, lecz poza imionami kilku świętych de Baideaux niczego nie usłyszał. Pewnie duchowny, nie wiedząc, co powiedzieć, swoim zwyczajem plątał modlitwy z przekleństwami i narzekaniem, podobnie jak w Genui.

– Mówiłeś, że znasz Tyr! – krzyknął głośniej Gaston. – Że byłeś tu przed laty jako pątnik!

– Juści, ale… święty Krzysztof…Wielbłąd plunął. Żołnierz w poszarpanej kolczudze, który chciał minąć wściekłe zwierzę przyciśnięty do ściany kamieniczki, teraz zatoczył się trafiony idealnie między oczy. Jedną ręką trąc oczy, drugą machnął na odlew i powalił na bruk sędziwego, siwobrodego Syryjczyka, który cierpliwie czekał na przejście. Ulicznicy wrzeszczeli jak potępieni. Poganiacz wielbłądów jęczał i błagał, zwierzę ryczało.

Ktoś wołał straż, oczywiście na próżno.

– Tędy nie przejdziemy! – krzyknął de Baideaux i się odwrócił. Stanął twarzą w twarz z zarumienionym, spoconym Adalbertem.

– Mówiłeś, że znasz Tyr! – wrzasnął.

– Znam, panie, znam! – bełkotał duchowny. – Wżdy święty Paweł w Tyrze z uczniami swymi rozprawiał, a Stary Testament o królu Hiramie mówi, który…

– Tawerna jakaś nam potrzebna! Tawerna, nie opowieści o królu Hiramie!

– Ale… Gaston już nie słuchał. Wyminął tłumaczącego coś pospiesznie Adalberta i ruszył z powrotem uliczką, którą przybyli z Portu Syjońskiego, jak nazywali go Italczycy – uliczką, którą przedzierali się prawie od godziny. Słońce nieomal już zaszło – na wysokich dachach, sięgających pięciu, sześciu pięter kamieniczek, pełgało wciąż rdzawe światło zachodu, ale na wąziutkich, ciasnych uliczkach między nimi robiło się coraz ciemniej, tym bardziej że nad głowami przybyszów rozciągały się kamienne rozpory oraz maty chroniące przed skwarem dnia. Mimo później pory gwar nie słabł, wręcz przeciwnie, wydawał się narastać. Wrzawa wielu języków, w której Gaston z rzadka wychwytywał jakieś słowo francuskie bądź łacińskie, oszałamiała, a ludzie wokół niego, w większości odziani w strojne, bogate szaty, wydawali się obcy, mimo że rozpoznawał od czasu do czasu twarze rodaków. Z uchylonych drzwi kapliczek bił oszałamiający zapach kadzideł, znad ulicznych jadłodajni wznosił się ostry aromat przypraw, aż kręciło w nosie, nawet morze pachniało jakoś inaczej.

Tak naprawdę jedynym swojskim akcentem był smród moczu z co ciemniejszych zakamarków. Dzwony uderzyły na Anioł Pański, odpowiedziały im oburzone krzyki mew. Gaston parł przed siebie znużony, skołowany. Przedarł się przez grupkę podpitych jasnowłosych żołdaków, ani chybi Danów, wyminął zaprzężoną w muła dwukółkę strzeżoną przez trzech ponurych, uzbrojonych po zęby Ormian, stanowczym ruchem ręki odpędził gromadkę żebrzących dzieci i natychmiast wpadł w ramiona tłustego, rechoczącego zbrojnego z purpurowymi policzkami. Ten zagadał coś po grecku i chciał wycisnąć mu pocałunek na czole, ale Gaston wyślizgnął się z obrzydzeniem i przebiegł kilka kroków, Adalbert i Bernard za nim. Odwrócił się dopiero, gdy duchowny pochwycił go za ramię. Spocony księżulo znów poruszał ustami – tym razem chyba naprawdę coś mówił, ale jego słowa zagłuszył łomot kotlarzy z pobliskiego bazaru.

Gaston skrzywił się tylko i podjął wędrówkę. Znikł gdzieś z jego twarzy wyraz szczęśliwości i rozanielenia, którymi witał Tyr. Zastąpiła go posępna zaciętość, groźna, nieposkromiona. Adalbert dogonił go, gdy wyszli na sześciokątny, wyłożony mozaikowymi płytami plac, w którego centrum wznosiła się kamienna fontanna. Wokół niej tańczyło kilkunastu mężczyzn dzierżących kubki, którymi co rusz czerpali ze stojącej nieopodal baryłki. Było jeszcze dość widno, ale paru wymachiwało już pochodniami. Żarłoczny ogień ni to szumiał, ni skwierczał, w roztańczonych, lecz coraz głębszych cieniach zakamarków roiły się niewyraźne postacie, ani chybi żebracy i ulicznicy.

– Panie! – wysapał ksiądz. – Nie tak szybko… Nie możemy się rozdzielać…

– Bernard sobie radzi – burknął Gaston. W istocie, olbrzymi sługa nie był nawet zasapany, pomimo że dźwigał na swych plecach ogromny tobół. – A ty, Adalbercie… Cóż, ponoć znasz Tyr. Z poprzedniej pielgrzymki.

Tańczący śpiewali nierówno, ale za to głośno, w italskiej mowie. Podczas żeglugi na genueńskiej galerze de Baideaux podłapał wystarczająco wiele słów, by wiedzieć, że pieśń bynajmniej nie wychwala czci niewieściej, wręcz przeciwnie.

– Znam, ino… – Adalbert również zrozumiał przesianie pieśni i na wszelki wypadek przeżegnał się pospiesznie. – Ino ostatnim razem nie było tu tylu Italczyków! – wybuchnął. – Panie, trza nam dalej, dalej! Wżdy to te italskie wie…

Jeden z podrygujących żeglarzy, wysoki, barczysty człowiek z kręconymi włosami, zatrzymał się przy baryłce i z rozmachem nabrał wina, aż naokoło prysły krople. Spojrzał przy tym na trójkę przybyszów, co prawda przelotnie i nawet z zaciekawieniem, ale to starczyło, by Adalbert odwrócił wzrok. Bernard dostrzegł to i wyszczerzył zęby. Italczyk w jednej chwili uznał za stosowne powrócić do swych pląsających kompanów.

– Pasowany! – zawołał ze zdumieniem Gaston, dostrzegając skrawek szerokiego pasa rycerskiego wystający spod przybrudzonej koszuli Italczyka. – Pasowany, a podryguje kiej opętany! Na litość boską!

– Z dala nam trza od tych wieprzy! – burknął mściwie Adalbert i zacisnął pulchne pięści. I nagle stracił rezon, bo z jednego zaułka wybiegło kilka syryjskich dziewcząt strojnych w powłóczyste szaty. Zaraz wmieszały się w korowód tancerzy, a ochota, z jaką podjęły pieśń, nieznacznie tylko kalecząc italski, jednoznacznie wskazywała na ich powołanie.

– Z dala – powtórzył bezwiednie Gaston i potrząsnął grzywą bujnych włosów. – Do portu zatem, jak mówiłem. Trza nam jakąś tawernę znaleźć, przespać gdzieś, gdziekolwiek, ale mylą mi się te uliczki…

– Dajcie temu pokój, dobry panie! – zawołał ktoś chrapliwie w langue d’oil, języku używanym na północy Francji. Gaston odwrócił się na pięcie i ujrzał żebraka, który wstawał spod ściany kamieniczki i postukując laską, kusztykał w ich stronę.

– Dajcie pokój – powtórzył. W blasku skaczących pochodni ujrzeli jego twarz, zarośniętą i wynędzniałą, oraz oczy, ciemne, żarzące się niczym od gorączki. – Szkoda waszego czasu, dobry panie. Odkąd

do Tyru zwalili wszyscy panowie Outremer, każdy z tyloma zbrojnymi, ilu ich zdołał spod ostrzy Saracenów wyrwać, a po nich Sycylijczycy króla Wilhelma, londyńczycy, Danowie i Bóg jeden raczy wiedzieć, kto jeszcze (o ile w ogóle Mu zależy), w porcie nie ma gdzie szpilki wetknąć. Pałacyki pozajmowane, kamieniczki, piwnice, ba, ludzie po ogrodach i ulicach śpią! Jeno czekać dnia, jak się Tyr nam rozpęknie, he, he!

Podszedł już tak blisko, że czuć było jego zapach, również całkiem swojski. Zakaszlał i zamachał dłonią owiniętą w brudną szmatę.

– Oto do czego nam przyszło! – Splunął. – Gnieździmy się jak szczury w ostatnim mieście Outremer, bez wodzów, bez broni i bez nadziei. Pozostaje nam patrzeć na igry italskich pajaców, którzy lada dzień wlezą na swe galery i odpłyną, zostawiając nas wszystkich na pewną śmierć! Tfu!

– Tfu! – zawtórował mu Adalbert, nagle mężniejąc. – Walczyłeś z Saracenami?

– A pewnie, ten tego. Na murach Jerozolimy stałem, ciąłem suczych synów, samemu Balianowi z Ibelinu kuszę podawałem!

– A prawda to, że aniołowie sfrunęli z jasnego nieba i otoczyli skrzydłami świątobliwego patriarchę Herakliusza, coby krzywda mu się nie stała, gdy miasto opuszczał? – pytał z ożywieniem duchowny, znów pokraśniały.

– A prawda, prawda, najświętsza prawda! – Żebrak pokiwał głową z niezdrowym entuzjazmem. – Sam Michał im przewodził, a Gabriel z góry zerkał, coby sobie szaty nie powalać, i chórami dyrygował. A Saraceny stały i słuchały, bo to piękne pienie było, piękne! Gęby przy tym rozdziawiały, aż im muchy do mord powłaziły i kałduny wzdęły. Sam widziałem, jak jeden się rozpuknął, aż wątpia na bazylikę poleciały. Mam nieco liści oliwkowych z Ogrójca i kamień z Góry Oliwnej, ojczulku, spójrzcie. Tanio oddam, parę miedziaków…

– Łże jak pies, nie słuchajcie go, ojczulku! – wychrypiał inny żebrak, kusztykając pospiesznie w ich kierunku. – Boga się nie boisz, Rudolf, kurwi synu? Kamień z Góry Oliwnej, co?! Dobrze widziałem, jak żeś z ziemi podniósł, ojczulka ujrzawszy! To kłamca, dobry ojcze! Ja mam prawdziwe liście palmowe znad Jordanu, w świętej rzece obmyte!

– A ja pióro anielskie mam! – wrzasnął jeszcze inny falsetem. – Saracen chciał mi zabrać, alem nie dał. Dziabnął mnie, dziabnął mnie o tutaj, alem nie dał! Jak lew walczyłem! Dobremu chrześcijaninowi oddam, pomyślałem sobie, i uciekłem mimo ran! Tanio oddam, dinara, bo szczerze wam…

– Pióro anielskie z kaczej dupy wyrwane! – Żebrak nazwany Rudolfem opanował oburzenie. – Liście palmowe z ogrodu Renalda z Sydonu! Wy żmije kłamliwe…

Gaston zrobił krok w tył, a potem kolejny. Żebracy krzyczeli coraz głośniej, wino chlustało na boki, barwiło lniane koszule, mieszało się z błotem pod bosymi stopami Italczyków. Do pląsających dołączyły kolejne dziewczęta, tym razem owładnięte dzikością bachantki o podmalowanych oczach – czarne kreski ciągnęły się aż na skronie. Skaczące blaski pochodni pobudzały do tańca nawet kamienne gargulce na fontannie. Gdzieś ktoś ochryple wrzeszczał.

Tyr się rozpęknie – powtórzył bezwiednie za żebrakiem Gaston, zaciskając zęby.