Miasto cieni

Quo Vadis, Riggs?

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Miasto cieni
Ransom Riggs wyłonił się znikąd – nieznany twórca zadebiutował zaskakująco udaną i intrygującą powieścią dla młodzieży, w której połączył ciut groteskowy nastrój z elementami fantasy. Opowieść o wychowankach tajemniczej Pani Peregrine urwała się jednak dość nieoczekiwanie – dopiero Miasto cieni przyniesie odpowiedź na wiele palących pytań.

Na początek warto przypomnieć, czym charakteryzują się wychowankowie Pani Peregrine – to sieroty, które utraciły rodziców w wyniku zmagań wojennych w dwudziestym wieku. Nie są to jednak dzieci zwyczajne, każde z nich dysponuje unikalnymi talentami, takimi jak lewitacja, rozniecanie ognia lub niewidzialność – wypisz, wymaluj niepełnoletnia Liga Niezwykłych Dżentelmenów. W Mieście cieni będą one zmuszone w pełni wykorzystać swoje zdolności, do czasu znalezienia sposobu na przywrócenie Pani Peregrine jej ludzkiej postaci. 

Mamy więc nagły zwrot akcji i grupę nowych-starych bohaterów, a także zaskakująco dużo informacji na temat świata, w którym rozgrywa się fabuła cyklu. Wydawałoby się, że to dobre połączenie, oferujące garść nowych (i zapewne interesujących) rozwiązań. I rzeczywiście, autor udatnie rozwija swoją wizję, przy okazji jednak popada w schematyczność.

Największym problemem Riggsa jest bezpardonowe porzucenie bezpiecznej przystani, którą wcześniej tak pieczołowicie kreował  i "odsłonięcie" bohaterów, przez co tracą oni swój urok tajemniczych sierot. Owszem, to nadal grupa odmieńców, która staje naprzeciw śmiertelnego niebezpieczeństwa i nie do końca wie, jak poradzić sobie w walce, niemniej różnorodność ich talentów bardzo szybko przeistacza Miasto cieni w opowiastkę o pseudo X-menach – pomimo starań autora, by było inaczej.

Miasto cieni tak naprawdę podzielić można na dwie odrębne sfery – bohaterów utrzymanych w tonie "superbohaterskim" (nawet jeśli bliżej im do wspomnianej wcześniej Ligi...) oraz tło, jak gdyby żywcem wyjęte z Baśni braci Grimm. Doskonale obrazuje to jedna z pierwszych scen, w której bardziej dojrzali członkowie grupy, próbując uspokoić jedną z dziewczynek, opowiadają jej bajkę o olbrzymie przemienionym w kamień. Niedługo po tym okazuje się, że w bajce tkwi ziarnko prawdy, a tajemnicze jezioro z rzekomo skamieniałym gigantem może być kluczowym miejscem w wędrówce dzieci. Podobnych przykładów w powieści znajdzie się całkiem sporo. Mimo iż fabularnie Ransom Riggs nie dał rady wykreować czegoś na poziomie Osobliwego domu Pani Peregrine, to nadal nadrabia światem przedstawionym – nawet jeśli poszedł w kierunku bardziej baśniowym niż groteskowym.

Bardzo istotnym elementem debiutu autora była oprawa graficzna książki, a konkretniej czarno-białe, tajemnicze zdjęcia ilustrujące pewne sceny wspomniane w narracji. Szkoda, że element ten w Mieście cieni jest raczej drugoplanowy i jest co najwyżej ozdobnikiem – owszem, trudno już zaskoczyć czytelnika, który mniej więcej zna założenia wykreowanego świata, jednakże w tej materii można było postarać się odrobinę bardziej.

Miasto cieni to z pewnością powieść inna niż Osobliwy dom Pani Peregrine – mniej groteskowa, bardziej "oczywista" i zapożyczająca więcej z baśni, bajek i legend. Trochę szkoda, że idąc tą drogą autor utracił część unikalności swojej wizji i wprowadził postacie w świat superbohaterski, nawet jeśli podobieństwa są trudno dostrzegalne. Abstrahując od jakości połączenia małych osobliwości z baśniowymi klimatami: Miasto cieni jest zaskakująco dobrą powieścią dla młodzieży (i ciut młodszych czytelników) – niegłupią, przemyślaną i sprawnie napisaną. A to cechy, których dziś na tym rynku można ze świecą szukać.