» Opowiadania » Księga Feniksa – Nnedi Okorafor

Księga Feniksa – Nnedi Okorafor


wersja do druku

[The Book of Phoenix (Excerpted from The Great Book)]

Redakcja: Artur 'mr_mond' Nowrot
Ilustracje: Mateusz 'night-wind' B.

Księga Feniksa – Nnedi Okorafor

  Nie istnieje książka o mnie. Jeszcze nie. To bez znaczenia. Stworzę ją sama; tak jest lepiej. Budując swoją opowieść, użyję tradycyjnych afrykańskich narzędzi tworzenia historii: Słów mówionych. Są pewniejsze i przetrwają dłużej. A w mrocznych czasach słowo mówione niesie dalej niż drukowane czy pisane. Moich początków należy szukać w mroku. Bytowaliśmy w ciemności – zarówno szaleni naukowcy, jak i obiekty ich badań. W czasach kiedy Ani's, bogini, wciąż spała, kiedy wciąż odwrócona była plecami. Zanim rozzłościło ją to, co widziała i ściągnęła palące słońce. Moja opowieść nosi nazwę Księga Feniksa. I jest krótka ponieważ została... przyspieszona.

 

  Nie znałam nigdy żadnego innego miejsca. 13. piętro 7. Wieży było moim domem. Wczoraj zrozumiałam, że było także więzieniem. Przyznaję, być może powinnam była zacząć podejrzewać coś wcześniej. Dwustuletni marmurowy wieżowiec miał wiele mrocznych stron i poznałam większość z nich. Pięter było 39, na prawie każdym z nich znajdowały się abominacje. Ja byłam abominacją. Przeczytałam wiele książek i było to dla mnie jasne. A jednak to miejsce wciąż było moim domem. Dom: rzeczownik. Miejsce, w którym się mieszka. Tak, to był mój dom.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

  Dali mi wszystkie filmy 3D, jakie tylko mogłam obejrzeć, ale dopiero książki to było to. Rok temu dali mi czytnik e-booków wypchany 700 000 książek wszelkiego rodzaju. Jeśli chodzi o informację, miałam dostęp do czego tylko chciałam. Było to częścią ich badań.

  Badania. Właśnie to działo się w 7. Wieży. Istniały podobne obiekty na całym świecie, ale to 7. Wieża była moim domem, więc ją właśnie badałam. Miałam kilka zastrzeżonych książek na temat 7. Wieży. Jedna z nich omawiała każde z pięter i niektóre typy abominacji, jakie się na nich znajdowały. Słuchałam nagrań audio dawno nieżyjących szamanów, zaklinaczy i czarowników Afryki i Ameryki Północnej, przemawiających w stanie ekstazy. Czytałam Torę, Biblię i Koran. Studiowałam nauki Buddy i medytowałam, aż ujrzałam Krishnę. Przeczytałam też niezliczone książki dotyczących nauk świata. Posiadając całą tę wiedzę, rozumiałam naturę abominacji. Rozumiałam cel istnienia 7. Wieży. Do wczoraj.

  W 7. Wieży zajmowano się "transformacyjną" inżynierią genetyczną, zapłodnieniami in-vitro organicznych robotów, stosowaniem "odmładzającej" chirurgii na starożytnych niemal-trupach, tworzeniem broni w roślinnej formie, wszczepianiem i przymocowywaniem tak mechanicznych, jak i cybernetycznych części ludzkim ciałom. Istnieli ludzie stworzeni w 7. Wieży, niektórzy byli zdeformowani, inni umysłowo chorzy, jeszcze inni zwyczajnie niebezpieczni, lecz żaden z nich nie był bez skazy. Tak, niektórzy z nas byli niebezpieczni. Ja byłam niebezpieczna.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

  Poza tym, w wieży znajdowało się jeszcze lobby na parterze, które kreowało zupełnie inny obraz. Nie byłam nigdy tam, na dole, ale moje książki opisywały to miejsce jako ziemską krainę cudów, pełną winorośli pokrywających ściany i niewielkich drzew wyrastających z artystycznie ukształtowanych dziur w podłodze. W centrum znajdowała się główna atrakcja. Stąd wyrastało coś, co ściągało ludzi z całego świata, chętnych do obejrzenia Lobby 7. Wieży (tylko lobby; nie było wycieczek po pozostałych częściach budynku).

  Sto lat temu jeden z architektów krajobrazu posadził drzewo w samym centrum lobby. W ramach wygłupu kilku naukowców z IX piętra wylało eksperymentalny roztwór do donicy z ziemią. Substancja służyła wzmocnieniu i przyspieszeniu wzrostu roślin. Drzewo rosło i rosło. W miejscu, gdzie wszyscy myślą jak normalne istoty ludzkie, niesamowity organizm zostałby usunięty i przeniesiony na zewnątrz. Jednak to była 7. Wieża, gdzie granice były zarazem ustanawiane i naginane. Gdy zaobserwowano, że drzewo potrzebowało jedynie kilku tygodni, by dotknąć wysokiego sufitu lobby, skonstruowano szeroki otwór, tak, aby mogło wyrosnąć na drugie piętro. Tak samo stało się z trzecim, czwartym, piątym. Wielkie drzewo zyskało sobie od tamtej pory nazwę "Kręgosłupa", ponieważ rosło przez wszystkie 39 pięter 7. Wieży.

  Nazywam się Feniks. Zostałam spreparowana i wyhodowana w laboratorium na 13. piętrze. Jedna z moich lekarek uważa, że moje imię wzięto od miejsca urodzenia dawczyni mojego jajeczka. Sprawdziłam to. "Phoenix, Arizona" to pełna nazwa, jakiej używają mieszkańcy tego miejsca. Jednakże z tego, co czytałam na temat mojego piętra, nawet naukowcy, którzy powołali mnie do życia, nie znają nazwisk dawców. Dlatego w to wątpię. Myślę, że nazwali mnie "Feniks" z powodu tego czym byłam, "przyspieszonym organizmem". Urodziłam się dwa lata wcześniej, ale wyglądałam, zachowywałam się i czułam jak czterdziestoletnia kobieta. Moje lekarki powiedziały, że przyspieszenie zatrzyma się w tym miejscu, że już "dojrzałam". Dla nich byłam jak roślina, którą hodują dla zbioru informacji.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

  Zastanawiacie się pewnie kogo mam na myśli myśli mówiąc "oni"? Wszystkich ICH, "Wielkie Oko" - naukowców, laborantów, techników, doktorów, pracowników administracji, strażników i policję 7. Wieży. My, mieszkańcy wieży nazywaliśmy ich "Wielkim Okiem", bo nas obserwowali. Obserwowali nas nieustannie, nie dość uważnie jednak, by zapobiec nieuniknionemu.

  Umiałam przeczytać 500-stronicową książkę w dwie minuty. Mój mózg wchłaniał informacje i historie jak gąbka. Do niedawna poza posiłkami, wyglądaniem przez okno, bieganiem na bieżni i wizytami lekarzy, spędzałam całe dnie z moim czytnikiem e-booków. Siedziałam godzinami w swoim pokoju, pochłaniając kolejne słowa, które stawały się kolejnymi obrazami, kolejnymi ideami. Od dwóch tygodni dają mi książki na papierze, zabierając te, które już skończyłam. Czytnik był lepszy. Zajmował mniej miejsca i mogłam przeczytać po raz kolejny to, co chciałam – kiedy chciałam.

  Zagapiłam się przez okno na ciężarówki i auta w dole, i na inne wieżowce naprzeciwko, dotykając jednego z liści mojej hoji. Dali mi ją pięć dni temu, a już rosła tak dziko, że pędy sięgały ponad parapetem, owijając się wokół krzesła które tam postawiłam. Urosła o ponad pół metra w ciągu nocy. Myślałam, że nie zauważyli. Nikt nie poruszył tego tematu. Teraz rozumiem, że na pewno zauważyli. Roślina nie była gestem życzliwości; była po prostu częścią badań. Tak naprawdę ja sama nie miałam dla nich znaczenia. Ale dla Saeeda miałam.

  "Saeed nie żyje, Saeed nie żyje, Saeed nie żyje" myślałam w kółko, pieszcząc jeden z liści mojej rośliny. Szarpnęłam, odrywając liść. "Saeed, mój jedyny przyjaciel." Zgniotłam liść w niespokojnej dłoni; zielony, ziemny zapach równie dobrze mógł być zapachem krwi.

  Wczoraj Saeed zobaczył coś strasznego. Niedługo potem siedział naprzeciw mnie w czasie kolacji, a jego szeroko otwarte oczy przypominały ugotowane na twardo jajka; nie był w stanie jeść. Nie potrafił podać żadnych szczegółów. Mówił, że żadne słowa nie są w stanie tego opisać.

  – Co twoje serce mówi ci o tym miejscu? – zapytał poważnym głosem.

  Wzruszyłam tylko ramionami, zirytowana, że nie chce powiedzieć mi, co aż tak okropnego widział.

  Pochylił się w przód, zniżając głos.– Czytasz wszystkie te książki... Dlaczego nie ma w tobie buntu? Nie marzyłaś nigdy, żeby stąd uciec? Z dala od Wielkiego Oka?

  – Buntu wobec kogo? – wyszeptałam, zmieszana.

  Zaśmiał się gorzko, odchylił do tyłu i potrząsnął głową. Wziął mnie za rękę, ścisnął ją i puścił.

  – Jedz swój jollof, Feniksie.

  Próbowałam nakłonić go, żeby zjadł swoje kruszone szkło. Było to jego ulubione danie i zmartwiło mnie, kiedy odsunął talerz. Ale nie chciał go tknąć. Zanim rozeszliśmy się do swoich kwater, poprosił o moje jabłko. Pomyślałam, że chce je namalować. Lubił malować, kiedy był przygnębiony. Oddałam mu je bez zastanowienia, a on włożył je do kieszeni. Wielkie Oko zezwalało na takie rzeczy, chociaż krzywili się na widok zabierania jedzenia ze stołówki, nawet jeśli się nie miało zamiaru go jeść.

  Jego słowa poruszyły mnie dopiero w nocy, kiedy leżałam już w łóżku. Tak, w głębi serca chciałam wydostać się z wieży i zobaczyć świat, znaleźć się z dala od Wielkiego Oka. Chciałam zobaczyć to wszystko, o czym czytałam w książkach. "Bunt" – wyszeptałam do siebie.

  Powiedzieli mi rano, w trakcie godziny śniadaniowej. Siedziałam sama, szukając wzrokiem Saeeda. Inni, kobieta z przekręconym kręgosłupem, która potrafiła odwracać głowę jak sowa, mężczyzna, który nigdy nie mówił przy pomocy ust, ale zawsze ktoś mówił do niego, trzy kobiety, które wyglądały i brzmiały tak samo, mężczyzna z krzaczastą brodą, wyglądający jak czarodziej z powieści, pawian używający języka migowego, kobieta, której sweter nie był w stanie ukryć jej czterech sporych piersi, dwóch mężczyzn połączonych biodrem, którzy ciągle wybuchali śmiechem bez powodu, kobieta o lwich szponach i kłach, wszyscy rozmawiali ze sobą, ze mną nigdy. Saeed jako jedyny rozmawiał ze mną.

  Jedna z moich lekarek usiadła naprzeciw mnie. Ta, która wyglądała na Afrykankę, nosząca połyskliwą czarną perukę z syntetycznych włosów, Bumi. Zawsze wysyłali ją do mnie, kiedy trzeba było przekazać jakieś niepokojące wieści. Całe moje ciało naprężyło się. Dotknęła mojej dłoni, ale odsunęłam ją. Uśmiechnęła się współczująco i powiedziała mi straszliwą rzecz. Saeed nie narysował jabłka. Zjadł je. I to go zabiło. Mój umysł powędrował do jednej z moich lektur – Biblii. Ja byłam Ewą, a on Adamem.

  Nie mogłam jeść. Nie mogłam pić. Nie chciałam płakać. Nie w stołówce.

  Kilka godzin później leżałam na łóżku w swoim pokoju z mokrymi oczami i rozpędzonymi myślami. Saeed nie żył. Nie zjadłam obiadu i kolacji, ale nadal nie byłam głodna. Było mi gorąco. Czujnik na ścianie zacznie wkrótce piszczeć. Niedługo potem przyjdą mnie zabrać. Na testy. Zamknęłam oczy, wyciskając z nich łzy. Wyparowały, tocząc się w dół moich gorących policzków. "O Boże", wyjęczałam. Ból, jaki czułam po jego stracie palił mnie w piersi. "Saeedzie. Co widziałeś?"

  Saeed był człowiekiem. Bardziej człowiekiem niż ja. Poznałam go pierwszego dnia w którym pozwolili mi pójść do stołówki ze wszystkimi. Miałam rok; musiałam wyglądać na dwadzieścia. Siedział sam, z zamiarem zrobienia czegoś szalonego. Było wielu innych, którzy przyciągali uwagę. Dwaj zrośnięci mężczyźni strasznie się śmiali na mój widok. Pawian podskakiwał gwałtownie mówiąc coś na migi kobiecie o lwich pazurach i kłach. Ale Saeed miał w dłoni łyżkę, a przed sobą miskę pełną tłuczonego szkła. Stałam jak wryta, gapiąc się na niego, podczas gdy pozostali gapili się na mnie. Zanurzył łyżkę w odłamkach szkła i włożył ją do ust. Chrupanie słyszałam aż z miejsca, gdzie stałam. Uśmiechnął się do siebie – najwyraźniej odczuwał wielką przyjemność.

  Napędzana czystą ciekawością, podeszłam i usiadłam naprzeciw niego ze swoim talerzem ostrego doro wat. Zerknął na mnie podejrzliwie, ale nie wyglądał jak ktoś zły czy wredny, przynajmniej w świetle mojej ograniczonej wiedzy towarzyskiej. Pochyliłam się w przód i zadałam pytanie, które chodziło mi po głowie:

  – Jak to jest, jeść coś takiego?

  Zamrugał, zaskoczony. Potem wyszczerzył się w uśmiechu. Miał idealne zęby – białe, błyszczące, o kształcie jak z rysunków i komputerowo obrobionych zdjęć w czasopismach. Czy usunęli mu prawdziwe zęby i zastąpili je wykonanymi z czegoś bardziej... wytrzymałego?

  – Smak jest tak łagodny i delikatny, jak konsystencja jest chrupka. Nie czuję bólu, jedynie przyjemność – powiedział z akcentem, którego nigdy nie słyszałam. No ale jedyne akcenty, które regularnie słyszałam, to te lekarzy i strażników Wielkiego Oka.

  – Opowiedz mi więcej – poprosiłam.

  Od tamtej pory Saeed i ja zostaliśmy przyjaciółmi. Kochałam słowa, a on odczuwał potrzebę rozrzucania ich wokół. Nie potrafił czytać, więc opowiadałam mu o tym, co przeczytałam, przynajmniej w godzinach śniadania, obiadu i kolacji. Pochodził z Egiptu i choć był sierotą, nigdy nie bywał głodny, bo zawsze potrafił znaleźć coś do jedzenia. Zgniły ryż, pestki daktyli, nawet drewniane szpikulce po kebabach – miał żołądek jak koza. Sprowadzono go do wieży, kiedy miał dziesięć lat – dziewięć lat temu. Nigdy nie powiedział mi dokładnie, dlaczego i jak sprawiono, że był taki, jaki był. Nie miało to znaczenia. Liczyło się to, że byliśmy, kim byliśmy i byliśmy tam.

  Saeed opowiadał mi o miejscach, których nigdy nie widziałam na własne oczy. Używał słów poety, który posługuje się językiem, aby widzieć. Saeed był artystą także, gdy używał dłoni. Był uzdolniony jak wielcy malarze, o których czytałam w książkach. Najbardziej lubił rysować jedzenie, którego nie mógł już jeść. Ludzkie jedzenie. Portrety bochenków chleba. Misy gęstej zupy egusi i kulki fufu. Bukiety kebabów baranich i wołowych. Jajka smażone z białym serem. Dzbany ciecierzycy, góry pieczonej kukurydzy. Pozwalali mu przynosić obrazy w trakcie posiłków, żeby wszyscy je obejrzeli. Widać nawet my zasługiwaliśmy na rozkosze sztuki.

  Saeed mógł przeżyć żywiąc się szkłem, opiłkami żelaza, okruszkami rdzy, piaskiem, ziemią, rzeczami, które zostaną po nas, jeśli istoty ludzkie w końcu same się wysadzą. Jednak zjedzenie kawałka chleba zabiłoby go, tak jak zjedzenie wielkiej miski ostrych kawałków szkła zabiłoby przeciętną istotę ludzką.

  Wziął moje jabłko i zjadł je tej nocy. Jego żołądek i jelita zaczęły krwawić i do rana był martwy. Nie zdążyłam mu powiedzieć, co się ze mną dzieje. Być może dałoby mu to nadzieję; być może przypomniałoby, że zmiany nadchodzą. Otarłam łzę. Kochałam Saeeda.

***

  Przytłoczona żalem, po raz pierwszy w życiu przycisnęłam dłoń do grubego szkła w moim oknie. Nigdy nie byłam na zewnątrz. Chciałam tam wyjść. Saeed uciekł, umierając. Też chciałam uciec. Skoro on nie był tu szczęśliwy, to ja też nie.

  Otarłam gorący pot z brwi. Czujnik w moim pokoju zaczął piszczeć, gdy temperatura mojego ciała poszybowała w górę. Lekarki będą tu wkrótce.

***

  Kiedy stało się to po raz pierwszy, dwa tygodnie temu, tylko ja zauważyłam. Zaczęły mi wypadać włosy. Genetycznie jestem Afrykanką, moje włosy są bardzo skręcone, a skóra bardzo, bardzo ciemna. Strzygli mi włosy krótko, ponieważ ani oni, ani ja nie wiedzieliśmy, co z nimi robić, gdy odrastały. Nie mogłam znaleźć w moich książkach niczego, co mogłoby pomóc. W 7. Wieży i tak nie przejmowano się stylem... chociaż kobieta na końcu korytarza miała bardzo długie, jedwabiste białe włosy i laboranci Wielkiego Oka przychodzili co dwa dni żeby pomóc jej czesać je i zaplatać... nie zważając na fakt, że kobieta ta miała kły i szpony lwa.

  Siedziałam na łóżku, wyglądając przez okno, kiedy nagle zrobiło mi się bardzo gorąco. Przez ostatnie kilka dni moja skóra była sucha i szara, niezależnie od tego, jak wiele uwodnionych płynów dawali mi do picia. Doktor Bumi przyniosła mi wielki słój masła shea i po natarciu nim skóry odczułam niewiarygodną ulgę. Jednak tego gorącego i rozpalonego dnia, moja skóra zdawała się wysychać, jakbym była na pustyni.

  Czułam krople potu na głowie, a kiedy potarłam swoje króciutkie włosy, zwyczajnie je starłam, razem z potem. Pobiegłam do łazienki, szybko wzięłam prysznic, myjąc dokładnie głowę, wytarłam się ręcznikiem i stanęłam przed wielkim lustrem. Straciłam też brwi. Ale nie to było najgorsze. Wcierałam masło shea w swoją skórę, żeby się czymś zająć. Gdybym przestała się ruszać, zaczęłabym wrzeszczeć w panice.

  Nie wiem, dlaczego dali mi tak wielkie lustro w łazience. Było duże i okrągłe, rozciągało się od ściany do ściany. Widziałam się więc w pełnej krasie. Nakładałam na swoją wysychającą skórę grubą warstwę gęstego żółtego kremu pachnącego orzechami, wyglądając przy tym, jak gdybym przechowywała słońce głęboko w swoim ciele i to słońce próbowało się wydostać. Pod ciemnym brązem mojej skóry rozlewał się blask. Byłam światłem.

  Pulsowałam, czując falę ciepła i lekką wibrację wewnątrz ciała. "Co się dzieje?" – wyszeptałam, pędząc z powrotem do łóżka, gdzie leżał mój czytnik. Chciałam sprawdzić to zjawisko. W żadnej z lektur nie natknęłam się na istotę ludzką, czy to przyspieszoną, czy normalną, która nagrzewałaby się i świeciła jak odwłok świetlika. Gdy tylko podniosłam czytnik, wydał z siebie brzęczący dźwięk. Potem ekran stał się czarny i zaczął dymić. Rzuciłam urządzenie na podłogę i ekran pękł, paląc się powoli. Zareagowały czujniki dymu w pokoju i włączył się alarm.

  Psss! Syczący dźwięk był łagodny i towarzyszył mu ból w moim lewym kciuku. Czułam, jak gdyby ktoś wbił w niego pinezkę. "Ach!" – krzyknęłam, instynktownie ściskając kciuk. Gdy podnosiłam rękę do oczu, poczułam, że znowu pulsuję.

  Na środku mojego kciuka widniała plama przypominająca starą krew, tylko czarniejsza. Spalone ciało. Wszystkie okazy, istoty i stworzenia w budynku miały wszczepiony chip diagnostyczny pod paznokciem, szponem, pazurem czy rogiem. Właśnie zniknęłam z wszystkich czujników.

  Nie minęło nawet trzydzieści sekund, zanim wpadli do mojego pokoju z bronią i strzykawkami w pogotowiu, mierząc we mnie, jakbym był dziką, wściekłą bestią, niszczącą wszystko, co zbudowali.

  "Na ziemię! NA ZIEMIĘ!" – krzyczeli. Jeden z mężczyzn złapał mnie, prawdopodobnie z zamiarem rzucenia na łóżko, żeby mnie skuć. Wrzasnął, gapiąc się na poparzoną, wciąż dymiącą dłoń. Ktoś postrzelił mnie w nogę. To było, jak kopnięcie metalową stopą. Padłam na podłogę, ból oblał mnie jak druga warstwa jeszcze intensywniejszego gorąca. Byłoby po mnie, gdyby ktoś nie zaczął krzyczeć innym, żeby wstrzymali ogień.

  Na szczęście leczyłam się szybko, a kula przeszła na wylot przez moją nogę. Gdyby nie to, nie wiem, do czego doprowadziłaby skrajna temperatura mojego ciała. W jednej chwili gapiłam się w szoku na krew lejącą się z mojej nogi. W następnej straciłam przytomność. Obudziłam się w łóżku, ciało miałam zimne, a nogę zabandażowaną. Kiedy wróciłam do pokoju, znajdował się w nim czujnik, żeby mnie jakoś monitorować, skoro nie mogłam nosić implantu. Zamienili mi pościel na ciężkie, ognioodporne prześcieradło, którego materiał przypominał moje nowe ubrania. Dywan także zniknął. Pierwszy raz zobaczyłam, że podłoga pod dywanem to mocny, białawy marmur.

  Kiedy stawałam się tak gorąca i świetlista, elektronika padała bądź eksplodowała w moich rękach. Dlatego właśnie zaczęli dawać mi papierowe książki. Trudno było je czytać, bo nie mogłam przerzucać stron tak szybko jak na czytniku. W dodatku książki, które mieli na papierze, były ograniczone i stare. I mogli kontrolować moje lektury. Chociaż teraz rozumiem, że gdy używałam czytnika, prawdopodobnie też śledzili moje wybory.

  Nie powiedziałam Saeedowi o nagrzewaniu się i świeceniu, bo w tamtej chwili nie chciałam go martwić. Nasze rozmowy sprawiały mi taką przyjemność. Żałuję, że mu nie powiedziałam.

***

  Drzwi rozsunęły się i weszły moje lekarki: Debbie i Bumi. Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. Kiedy byłam spokojna, gorąco, mimo że nie znikało całkowicie, znacznie się osłabiało. Tak samo światło.

  – Jak się czujesz? – spytała Bumi, sięgając po mój nadgarstek, żeby sprawdzić puls. Syknęła, puszczając go.

  – Gorąca – powiedziałam.

  Rzuciła mi gniewne spojrzenie, na co wzruszyłam ramionami, myśląc sobie coś, co nie przychodziło mi do głowy aż do śmierci Saeeda: "Trzeba było najpierw spytać".

  – Otwórz – powiedziała Debby, wkładając mi specjalny wytrzymały termometr do ust.

  Widywałam te kobiety każdego dnia. Znałam ich imiona, tylko tyle.

  – Nie świeci tak jasno – powiedziała Bumi, wystukując coś na palmtopie. Walczyłam z pokusą chwycenia go i przytrzymania w rękach, aż eksploduje. To przez nich Saeed był martwy. Uspokoiłam się, myśląc o zimnych miejscach, opisywanych czasem w powieściach, które czytałam. Czytałam kiedyś krótką historię o człowieku, który zamarzł na śmierć w lesie. Myślałam o tym.

  – To może być po prostu nadchodząca menopauza – powiedziała Bumi. – Sądzę, że te dwa czynniki są powiązane.

  Wyciszyłam w głowie ich rozmowę i skupiłam się na własnych myślach. Uciec. "Jak? Co by mi zrobili? Co zobaczył Saeed? Mówił, że było to coś na tym piętrze." Moja wewnętrzna temperatura wynosiła 55º C, ale temperatura mojej skóry przekraczała 100. Nie mogli zmierzyć mi ciśnienia, bo aparat by się stopił.

  – Musimy zabrać ją do laboratorium – powiedziała Debbie.

  Bumi skinęła głową.

  – Kiedy tylko czujnik wskaże 150 stopni. Nie chcielibyśmy, żeby bardziej się rozgrzała, bo rzeczy wokół niej zaczną się zapalać.

  Wyszły. Przemierzałam pokój. Niespokojna. Zła. Oszołomiona. Wkrótce miały wrócić.

  "Jak mam się stąd wydostać?" – myślałam. Jak gdyby w odpowiedzi na moje pytanie, Mmuo wszedł do pokoju. Przeszedł przez ścianę naprzeciwko mojego łóżka. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi.

  – Słyszałaś? – zapytał, siadając na moim łóżku.

  Zamrugałam, czując nowy nagły napływ smutku. On też był przyjacielem Saeeda.

  – Tak – odpowiedziałam.

  – Przykro mi, Feniksie.

  Moja twarz była cała pokryta parującym potem.

  – Wynoszę się stąd – oznajmiłam.

  Mmuo wyszczerzył się w uśmiechu, ale szybko ustąpił on miejsca zmarszczonym brwiom.

  – Co się z Tobą dzieje? Czuję Cię aż stąd – zapytał.

  – Myślę, że ma to jakiś związek z tym, jak zostałam stworzona. To zaczęło się dziać już dwa tygodnie temu ale z czasem jest coraz gorzej.

  Patrzyliśmy na siebie w ciszy. Wiedziałam, że myślimy o tym samym, ale żadne z nas nie chciało tego powiedzieć na głos. Gdybyśmy zaczęli mówić o moim imieniu, pewnie nie byłabym w stanie się poruszyć, a co dopiero uciekać.

  – Tak, to by miało sens – powiedział.

  Jego pełne imię brzmiało Uzochukwu D'nnmma, ale sam mówił o sobie Mmuo, co po nigeryjsku oznaczało "duch". Był bohaterem wszystkich tych, których stworzono lub zmieniono w 7. Wieży. Tak jak Saeeda, Mmuo zabrano z Afryki. Mówił, że pochodzi z "nigeryjskich dżungli". Nie wierzyłam, że pochodzi z jakiejkolwiek dżungli. Mówił jak człowiek, który znał wieżowce, biurowce i telewizję cyfrową. Wiedział, jak otwierać zabezpieczone drzwi na niektórych piętrach i był znany z wywoływania problemów w całym budynku. Nie, żeby rzeczywiście było mu to potrzebne do przemieszczania się po całej wieży. Mmuo potrafił przechodzić przez ściany. Jedyne mury, których nie potrafił przebyć, to te, przez które mógłby wydostać się z 7. Wieży. Mmuo nie potrafił uciec; oczywiście jego umiejętności stworzyli naukowcy 7. Wieży.

  Mmuo był wysokim, szczupłym mężczyzną o skórze, która miała kolor i połysk ropy naftowej. Nigdy nie nosił ubrań, bo ubrania nie mogły przechodzić przez ściany razem z nim. Jedzenie, którego potrzebował, kradł z kuchni. Był jedyną osobą/stworzeniem któremu udawało się umknąć szponom Wielkiego Oka.

  Dlaczego Wielkie Oko 7. Wieży go tolerowało, nie wiem. Według mnie najzwyczajniej w świecie nie mogli go złapać. A skoro i tak nie mógł uciec, akceptowali problemy, jakie czasem powodował. Większość z przebywających w wieży i tak była psychicznie zbyt odizolowana i uszkodzona, by stanowić wielki problem, gdyby ich wypuszczono.

  – Wygląda na to, że twoja skóra jest jedynie płaszczem, okrywającym coś większego – powiedział, obrzuciwszy mnie taksującym spojrzeniem. Było to coś, co Saeed mógłby powiedzieć, i ta myśl sprawiła, że znowu rozbolało mnie serce.

  – Czy możesz otworzyć drzwi? – spytałam w końcu. – Chcę... chcę zobaczyć, co jest na końcu korytarza, w pobliżu pokoju Saeeda.

  Wzrok Mmuo spotkał się z moim na dłuższa chwilę.

  Zmarszczyłam brwi.

  – Co zobaczył Saeed? – spytałam.

  Odwrócił się tylko.

  – Pokaż mi – powiedziałam, czując wzbierający nagle w moim gardle szloch. – A potem pomóż mi uciec.

  Zbliżył się do mnie i byłam pewna że chce mnie przytulić.

  – Nie dotykaj mnie – powiedziałam. – Popa...

  Uniósł rękę, jakby chciał uderzyć mnie w twarz.

  – Nie ruszaj się – powiedział. Jego dłoń przeszła przez moją głowę na wylot. Poczułam tylko chwilowy nacisk i ciche cmoknięcie.

  – Jak...

  – Słyszysz mnie? – usłyszałam jego głośno wypowiedziane, jakby przez mikrofon, słowa. Rozejrzałam się.

  – Ćśś! Usłyszą cię! – syknęłam. Zmarszczyłam brwi. Jego usta nie poruszyły się.

  "Nie", powiedział. Uniósł palec do ust, żeby mnie uciszyć i wyszczerzył się w uśmiechu, jego żółto-białe zęby zabłysły, tak jak błyszczała jego czarna skóra. "Nie usłyszą. Dźwięk słychać jedynie w twojej głowie."

  – Nawet Wielkie Oko nie wie, że potrafię tak zrobić – powiedział na głos, choć ciszej. – Czymkolwiek było to, co dali mi, co pozwala mi przechodzić przez ściany, potrafię przemycić to w ludzi, a wtedy mnie słyszą, dopóki maleńkie cząsteczki zostaną wypocone przez skórę.

  – Zrobiłem tak małemu chłopcu z piątego piętra. Miał zakaźnego raka, więc trzymali go w izolacji do testów. To, że mógł słyszeć jak mówię do niego, nieważne gdzie byłem, utrzymywało go przy zdrowych zmysłach. Przynajmniej dopóki nie umarł.

  "Ale jego choroba mogła Cię zabić", pomyślałam.

  Zaczął zanurzać się poprzez podłogę. "Piętnaście minut", powiedział w mojej głowie i zniknął.

  Zrzuciłam z siebie spodnie i t-shirt i ubrałam białą sukienkę, którą dali mi ostatnio, zrobioną z ognioodpornego cienkiego plastiku. Sukienka była długa, ale lekka i pozwalała mi swobodnie się poruszać. Z butów zrezygnowałam. Zbyt ciężkie.

  Na ułamek sekundy pojawiła się w moim umyśle wizja wyjścia na zewnątrz. Naprawdę. W nieskrępowane światło słońca. Mogłam to zrobić. Mmuo miał mi pomóc. Ucieklibyśmy oboje. Poczułam falę nadziei, potem falę gorąca. Czujnik na mojej ścianie odezwał się. Osiągnęłam ponad 150 stopni.

  Na chwilę zanim drzwi się rozsunęły, przebłysk rozsądku kazał mi rozsmarować trochę masła shea na skórze. Wybiegłam z pokoju.

  "Jeśli chcesz zobaczyć, skręć w prawo a potem idź prosto. Tylko szybko."

  Biegłam, klaszcząc stopami o białą marmurową posadzkę. Korytarz był cichy i pusty, szybko znalazłam się w tej części swojego piętra, której nigdy jeszcze nie odwiedzałam. W części, w której trzymali Saeeda. "W jego więzieniu", pomyślałam.

  Przekroczyłam drzwi, stanęłam na podłodze wyłożonej dywanem, w czerwieni i pluszu. Zatrzymałam, się, patrząc w dół. Nigdy nie widziałam czerwonego dywanu. Zanim go wynieśli, dywan w moim pokoju był czarny i płaski. Chciałam uklęknąć i zanurzyć w nim dłonie. Wiedziałem że będzie miękki i puszysty w dotyku.

  "Zobacz to, co masz zobaczyć, ale musisz dotrzeć do windy w dwie minuty", powiedział nagle głos Mmuo w mojej głowie. "Idź do końca korytarza i skręć w lewo. Zobaczysz to, co chciałaś. Śpiesz się."

  – Dobrze – powiedziałam na głos. Ale on nie mógł mnie słyszeć. Komunikacja jednokierunkowa. Pobiegłam wzdłuż czerwonego korytarza. Przez szklane okna i drzwi widziałam laborantów i naukowców w laboratoriach. Każdy większy pokój był podzielony grubymi ścianami. Większość pomieszczeń zajmował masywny sprzęt. Jeśli będę ostrożna, nikt mnie nie zauważy. Przemknąwszy się obok trzech laboratoriów, zobaczyłam to, co widział Saeed. To musiało być to. Zatrzymałam się, zapatrzona, z mojego gardła wyrwał się cichy jęk. Laboratorium było dużo większe niż pozostałe, a czarne kamery zwisały z wysokiego, białego sufitu.

  Po obu stronach pomieszczenia stały dwa gładko lśniące urządzenia rozmiarów ścian. Słyszałam ich pomruk. Potężny. Pomiędzy nimi świat zapadał się... w inny świat w którym trwał dzień, a wszystko, co się działo było idealnie, wyraźnie, brutalnie widoczne. Przestarzałe pojazdy, ciężarówki sprzed bardzo, bardzo dawna, pudełkowate, nieefektywne i słabe. Ale wystarczająco mocne, by przewozić ogromne ilości ładunku i zrzucać je w głęboki dół. A ładunek ten składał się z ludzkich ciał. Setek ciał. Martwych. Nie byli to Afrykanie. Umarli mieli różowawą blada skórę i cienkie, proste włosy, jak większość członków Wielkiego Oka. Kiedy to było? Gdzie to było? Dlaczego naukowcy Wielkiego Oka po prostu stali i patrzyli, ze swoimi podkładkami do pisania i wiecznie obserwującymi oczami?

  To nie było jak oglądanie filmu 3D. Nawet najlepsze z nich nigdy nie były takie... realne. Ciała. Czułam nawet ich zapach. Cały korytarz cuchnął zgnilizną i odchodami, i żółcią, i dymem z ciężarówek. Mój mózg sięgnął do moich książek i przypomniał mi, gdzie widziałam to przedtem. "Holokaust" – wyszeptałam, zwalczając chęć, by odwrócić się w bok i zwymiotować. Zamknęłam na chwilę wilgotniejące oczy. Wzięłam głęboki oddech i prawie zakrztusiłam się odorem. Otworzyłam oczy.

  To ludobójstwo wydarzyło się podczas jednej z wczesnych wojen światowych. Niemcy zabili wielu z tych ludzi, bo postrzegali ich jako coś gorszego albo jako niebezpieczeństwo, albo jako to i to. Książka, którą przeczytałam, mówiła o ich totalnej likwidacji jako o czymś właściwym, czymś, co należało zrobić. Dla mnie wyglądało to bez wątpienia niewłaściwie. Czy Wielkie Oko spogląda poprzez czas? Czy to wszystko, co mogą zrobić? Oglądać? I dlaczego ten czas? Na chwilę portal zniknął i zrobiła się bieganina, poprawianie maszyn, wciskanie guzików, przekleństwa. potem portal pojawił się ponownie, ukazując te same działania, ten sam okres, to samo miejsce. Dziejące się.

  Poczułam gwałtowną falę gorąca wewnątrz siebie. Jak głębokie uderzenie serca purpurowych płomieni. Wzdrygnęłam się i poczułam, jak ciepło obejmuje całą powierzchnię mojej skóry. Ale nie mogłam się poruszyć. Saeed pewnie tak samo stał tutaj. Oczy zapiekły mnie od gryzącego dymu. Moje stopy podpaliły czerwony dywan. Zadźwięczał alarm pożarowy. Uciekłam.

  Winda była otwarta. Pusta. Kiedy wbiegłam do środka zamknęła się od razu, zaraz za mną. Chciałam, żeby Mmuo coś powiedział. Gdyby winda ruszyła w górę, zostałabym złapana. Jeśli nie ruszyłaby wcale, zostałabym złapana. Jeśli ruszyłaby w dół, mogłam zostać złapana, ale mogłam też uciec. Zamknęłam oczy i wyszeptałam "W dół, w dół, proszę, jedź w dół. Muszę się wydostać!" Pot perlił się na całym moim zdezorientowanym ciele, parując, i powietrze w windzie szybko zrobiło się wilgotne.

  Gdybym nie natarła się grubą warstwą masła w ostatnim momencie, cierpiałabym strasznie, skóra z pewnością wysychałaby mi i pękała. Byłam gorąca jak słońce, dzwoniło mi w uszach, jak gdyby moje własne ciało też miało alarm, który się włączył. Spojrzałam na swoje dłonie. Świeciły delikatną żółcią. Całe moje ciało świeciło przez sukienkę.

  Windą szarpnęło w górę. Chwyciłam się poręczy, ogarnięta czystym przerażeniem. Przynajmniej wydostanę się na zewnątrz. Miałam nadzieję odetchnąć choć dwa razy, zanim mnie złapią. Opadłam na podłogę. Saeed nie żył, a ja nadal byłam w pułapce. Łzy wyciekły z kącików moich oczu i z sykiem wyparowały, tocząc się po moich policzkach.

  Winda szarpnęła znowu. "Przepraszam za to" – usłyszałam głos Mmuo. Brzmiał odlegle. Winda ruszyła w dół. Podskoczyłam, szczerząc się w uśmiechu. Wciąż miałam szansę. Głośniejszy alarm zaczął wyć. Zdali sobie sprawę, że mnie nie ma. "Dowiozę Cię na dziewiąte" – powiedział. Głos zaczął zanikać, cichnąć i musiałam się wysilić, żeby go usłyszeć. "Tam są dwie klatki schodowe. Biegnij do awaryjnej, po drugiej stronie szklarni, prosto kiedy drzwi się otworzą. Będziesz na skraju szklarni, zwyczajnie biegnij prosto! NIE zbliżaj się do centrum! Tam jest..." – jego głos ucichł zupełnie.

  Czyżby moje gorąco wypaliło cząsteczki, które mi zostawił? Pewnie tak. Winda leciała w dół do dziewiątego piętra, podczas gdy moje stopy paliły jej podłogę. Nagle zatrzymała się, a drzwi się otworzyły. Wycie alarmu 7. Wieży dopadło moich uszu, ale najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam, było pieszczotą dla moich oczu.

  Obszerne pomieszczenie pełne drzew, krzewów, kwiatów, pnączy. W donicach, na półkach, splątane ze sobą. Widziałam miasto przez okna po lewej. Głęboki róż wieczoru na niebie. Zaczęłam szybko iść wąską ścieżką przede mną. Mech porastał pnie drzew. Powietrze pachniało aromatycznie, zielenią, glebą. Nigdy nie czułam niczego takiego.

  Usłyszałam tupot stóp spomiędzy roślin z prawej. Widziałam ich przez listowie. Strażnicy Wielkiego Oka. W pancerzach, z tarczami i bronią.

  – Hej! – krzyknął jeden z nich, zauważywszy mnie. Wszystkie lufy uniosły się w górę. – Podnieś ręce. Nie chcemy cię skrzywdzić – mówiła kobieta. Widziałam ją wyraźnie. Była niska, miała długie brązowe proste włosy. Miała bladą skórę i mocny głos.

  Za sobą słyszałam dudnienie windy. Wciąż się nie ruszałam. Saeed nie żył. Nic już tu dla mnie nie zostało. Miałam dwa lata i miałam czterdzieści lat. Marmur pod moimi stopami pochłaniał moje ciepło.

  – Proszę, podnieś ręce do góry – zaklinała kobieta. – Wiesz, czym jesteś. Możemy cię ustabilizować – przerwała, wyraźnie rozważając, ile mi powiedzieć. Ale i tak wiedziałam dosyć. Saeed nie żył i wszystko było dla mnie jasne.

  – Jesteś bronią – przyznała kobieta. – Jeśli chciałaś to wiedzieć, to teraz już wiesz. Jestem tu, by ci pomóc. Musisz mi zaufać. To, co się z tobą dzieje, nie miało się wydarzyć. Proszę, pozwól, że ci pomożemy.

  Usłyszałam otwierające się drzwi windy w chwili, kiedy poczułam tryskające ze mnie światło. Poczułam ciepło zaczynające się u moich stóp. Przesunęło się do mojej piersi, zapulsowało falą gorąca. Moje barki szarpnęły się w tył, zatoczyłam się, kątem oka widząc, co dzieje się za mną. Nawet gdybym mrugnęła, i tak nie przegapiłabym tego. Moja skóra zamrowiła, gdy wydobywający się ze mnie blask zmienił się w jasne, zielone lśnienie. Światło miarowo promieniowało ze mnie, obmywając wszystkie rośliny w pomieszczeniu. Strażnicy w windzie za mną i z prawej strony, w dali pomieszczenia, przysiedli i na chwilę zrobiło się cicho. Wszystkie rośliny zaczęły się rozrastać. Trzaskając, ciągnąc, rozwijając, pnąc się. Grube pnącza, a nawet korzenie drzew szybko wyciągnęły się, blokując drzwi do windy. Liście, gałęzie i pnie rozrosły się wokół strażników po prawej do takich rozmiarów, że przesłoniły mi ich widok. Nie wiedzieli, że tak potrafię.

  Cała szklarnia napełniła się listowiem i zatonęła w nim. Poza przestrzenią kilka kroków w prawo ode mnie. Utworzyło się tam coś, co można było opisać jedynie jako tunel między roślinami. Przebiegał przekątnie przy kulącym się Wielkim Oku. Wbiegłam w niego w chwili, w której strażnicy za mną i ci po prawej zaczęli strzelać w miejsce, w którym byłam na początku. Czy przebijali się przez rośliny, czy strzelali do mnie, tego nie wiem. Pod wieloma względami obie te rzeczy były właściwie tym samym.

  Mmuo kazał mi iść prosto i znaleźć drzwi. Ale straciłam poczucie kierunku. Kiedy więc znalazłam się przed gigantyczną szklaną kopułą, nie miałam pojęcia, w którą stronę biec. Pierwsza moja myśl pobiegła do tej samej książki, która mówiła o zdradliwym jabłku poznania. Do Biblii. Z tą różnicą, że człowiek z ogromnymi skrzydłami nie wisiał na drewnianym krzyżu. Był zawieszony w powietrzu z rozrzuconymi ramionami i nogami związanymi razem. Oczy miał zamknięte. Jego brązowopióre skrzydła rozciągały się szeroko.

  Był nagi, jego ciało miało kolor brązu, było umięśnione i bardzo, bardzo wysokie, przynajmniej w porównaniu z moimi 180 cm. Miał arabskie rysy jak Saeed i koronę wełniastych włosów takich jak moje. Był wspaniały. Za szklaną kopułą znajdowała się toporna drewniana ściana. Kręgosłup.

  Za sobą słyszałam zbliżających się ludzi. Siekących i przestrzeliwujących rośliny i krzyczących moje imię. Nie było mi dane wydostać się. Podeszłam do szkła i położyłam na nim gorącą dłoń. Szkło było grube i bardzo zimne. Czy w środku w ogóle jest powietrze? Czy w ten sposób go przetrzymywali? Czy było to jak przebywanie w kosmosie? Czym była przestrzeń dla istoty stworzonej do latania?

  Jego oczy otworzyły się. Odskoczyłam zaskoczona. Były to brązowe, miękkie i dobre oczy.

  – Dobry Boże, Feniksie! ODEJDŹ od niego! – krzyknął jeden ze strażników, odsuwając krzak na bok. Zauważyłam, że broń strażnika była opuszczona. Tak samo było z innymi, którzy wynurzyli się przy nim. Spojrzałam znowu na mężczyznę ze skrzydłami. Patrzył na mnie, jego twarz nie wyrażała niczego. Byłam otoczona strażnikami, wszyscy błagali mnie, żebym odeszła, powtarzając, że mam do czynienia z istotą unikalną i niebezpieczną. Jednak żaden z nich nie próbował mnie schwytać. Nie ruszyłam się.

  Widok Wielkiego Oka kulącego się, widok ich strachu i czystego przerażenia wywarł na mnie dziwny efekt. Czułam się potężna. Czułam się zabójcza. Czułam się pełna nadziei, mimo że wszystko było beznadziejne. Odwróciłam się do mężczyzny w klatce, a moja nadzieja przerodziła się w furię. Nawet on był tutaj więźniem. Przyrzekłam, że nawet jeśli ja się stąd nie wydostanę, to przynajmniej jemu się uda.

  Po raz pierwszy zrobiłam to z własnej woli. Już i tak byłam gorąca ale moja temperatura wzrosła, kiedy sięgnęłam wgłąb siebie, we wszystko to, czym wtedy byłam, wszystko, czym byłam wcześniej i wszystko to, czym miałam dopiero być, sięgnęłam i zaczerpnęłam ze swojego źródła. Potem zwróciłam się ku pobliskiemu drzewu i uwolniłam falę światła. Westchnęłam, odczuwając ulgę, gdy mnie opuściła. Korzenie drzewa zaczęły natychmiast skręcać się i pełznąć w stronę szklanej klatki.

  TRZASK! Przebiły się z łatwością, a na całej reszcie kopuły w kilku miejscach pojawiły się pęknięcia. Wielkie Oko zaczęło uciekać w panice. Ja nie próbowałam uciekać. Nie było lepszego sposobu, żeby umrzeć. Przebił się na zewnątrz, odrzucając mnie w bok podmuchem, jaki ciągnął za sobą. Wleciał w gęste teraz listowie szklarni. Nie widziałam nic, ale słyszałam i czułam. Mokre dźwięki rozszarpywania, krzyki, rozrywanie, pękanie, krztuszenie, ani jednego strzału. Powietrze pachniało rozerwanymi liśćmi i krwią. Wszystko to wciąż trwało, gdy zauważyłam wejście na schody pomiędzy roślinami i pobiegłam w ich stronę. Biegnąc w dół piętro po piętrze, dotarłam do otwartych, ciężkich drzwi i weszłam do lobby.

  Przez chwilę, nawet po wszystkim tym, co już widziałam, zapomniałam, co robię. Widok odebrał mi oddech. Lobby 7. Wieży było bardziej spektakularne niż sobie to kiedykolwiek wyobrażałam. Żadne słowa nie mogły zastąpić zobaczenia tego miejsca na własne oczy. Ta przestrzeń. Nigdy nie byłam w takiej przestrzeni. Sufit był tak wysoko, a marmurowe ściany ozdabiały przepiękne, kwitnące pnącza, małe drzewa i rośliny wyrastały z wypełnionych ziemią dziur w podłodze. Z trudem utrzymałam się na nogach. Zobaczyłam podstawę Kręgosłupa. Jego pień musiał mieć ponad dziesięć metrów średnicy.

  Byłam oszołomiona. Byłam rozpalona. Byłam osłupiała. Byłam wyczerpana. Dziewięć pięter wyżej potworny anioł, wyrwawszy się z niewoli, masakrował swoich dręczycieli. Słyszałam kolejnych strażników Wielkiego Oka zbiegających po schodach. Alarm wył, lobby było puste... z wyjątkiem samotnej postaci stojącej przy drzwiach wyjściowych. Uśmiechał się szeroko. Próbował osiągnąć ten właśnie punkt już dziewięć lat i moja ucieczka dała mu na to szansę.

  – Szybko – krzyknął Mmuo. – Feniks, ruszaj się! – Usłyszałam, jak lecą przez klatkę schodową. Biegłam. Unikałam małych drzew, obiegałam ławki, przeskakiwałam rośliny. Do drzwi zostało parę metrów. Wiedziałam, że dam radę. Na zewnątrz przechodnie zatrzymywali się, żeby popatrzeć.

  Wtedy zobaczyłam strażników wbiegających na szeroki plac wieży. Wyglądali, jakby nadchodzili ze wszystkich stron. Rozepchnęli gapiów. Poderwali ludzi siedzących na ławkach, rozkoszujących się cudownym wieczorem. Potem sformowali linię blokującą wyjście i stali tam, z bronią przy piersiach. Podbiegłam do Mmuo i przytuliłabym go, gdyby nie moja temperatura. Obojgu nam prawie się udało.

  – Idź – powiedziałam mu.

  – Przykro mi – odrzekł.

  – Dlaczego? – trzeźwe myślenie przychodziło mi z trudem, do tego czułam, że podłoga pode mną płonie. Nie wiedziałam, że marmur się pali. – Saeed byłby dumny. Ja jestem dumna. Uwolniłam anioła.

  Jego brwi powędrowały w górę.

  – Ty...

  – Idź! – powiedziałam, patrząc w stronę Wielkiego Oka, biegnących od strony schodów. Wylewali się ze wszystkich drzwi i z ruchomych schodów po drugiej stronie lobby. – Nie daj się im nigdy złapać!

  Zatopił się w podłogę i już go nie było.

  Stanęłam dumnie wyprostowana. Była ich ponad setka. Mężczyźni i kobiety uzbrojeni w karabiny, które widziałam przy nich całe życie. Żaden strażnik Wielkiego Oka nie pojawiał się nigdzie bez broni. Wiedziałam też, jak ona brzmi. Prawie całkiem cicho. Słyszałam też wystrzały przez całe swoje życie. Z najróżniejszych powodów, ale zawsze z tym samym skutkiem. Coś lub ktoś umiera lub odnosi poważne rany. "Chronić naukowca przed obiektem", "Obserwować i się uczyć", "Będzie nam z tym lepiej", "W imię Badań". Składałam wreszcie wszystkie elementy w całość. Wielkie Oko gromadziło się wokół mnie, spięci w oczekiwaniu, jak gdybym była złą istotą. Po wszystkim, co zrobiłam, dla nich pewnie byłam zła. Albo szalona.

  Uniosłam dłonie, czując, że cała lśnię. Światło rozkwitało z mojego ciała. Wyzwolenie było cudowne i jęknęłam z ulgą. Następnie bardziej wzdychając, niż mówiąc, wyrzekłam:

  – Daję...

  Otworzyli ogień i poczułam jak gdyby uderzenia stalowej pięści w każdą część mojego ciała - pierś, szyję, nogi, ramiona, brzuch, twarz. Odrzuciło mnie wstecz, a widziany obraz stał się czerwonożółty. Leżałam na plecach. Wszystko było mokre, w jednym nozdrzu, które mi zostało, czułam zapach dymu. Zapach dymu i... aromat Kręgosłupa. Patrzyłam na niego, przyglądając się sposobowi, w jaki sięgał w górę, w górę, w górę, poprzez wysoki marmurowy sufit, przez 39 pięter powyżej. Po niebo. Sięgał po niebo.

  Poczułam promieniowanie wylewające się ze mnie, ciepłe, żółte, światło zebrane ze słońca i umieszczone w moim wnętrzu, jak nasionko, dopóki nie będzie gotowe zakwitnąć. Kwitło właśnie teraz i całe lobby zostało obmyte. Wielkie Oko zakryli twarze, rzucając broń. Niektórzy pobiegli w stronę schodów, inni pod przeciwległą ścianę. Większość przebiegło obok mojego pogruchotanego ciała i wybiegła z budynku. Ci musieli wiedzieć, co się za chwilę miało stać.

  Ja wiedziałam. Leżałam na podłodze, płonąc, a światło pulsowało i pulsowało we mnie. Moje ciało drgało w jego rytm, podczas gdy moje ubrania a potem tkanki spłonęły. Nie było bólu. Moje nerwy płonęły.

  Mój blask oświetlał rośliny i maleńkie drzewa w lobby, które zaczęły dziko się rozrastać, poruszone i oszołomione życiem. Pędy rozciągały się, wydłużały, grubiały. Kwiaty rozkręcały się i otwierały. Powietrze napełnił słodki pyłek. Liście rozwijały się i nabierały szerokości. Kamienne podłogi pokrywały się zielenią, żółcią, bielą, brązem, czernią, najsilniejsze korzenie wgryzały się w nią.

  Mój blask oświetlał także wielkie drzewo, Kręgosłup. Jego korzenie zatrzeszczały zmieniając się, skręcając, rozrastając, sprawiając że wielki fragment podłogi wokół jego korzeni zaczął giąć się i rozpadać. Kolosalny pień skręcił się w jedną i w drugą stronę, strząsając z siebie budynek, jak kajdany, którymi dla niego był. Kawały pięter powyżej zaczęły padać wokół mnie. Byłam popiołem rozrzucanym pędami i korzeniami, gdy upadła 7. Wieża

  Niektóre budynki poza wieżą także upadły. Kręgosłup stał wysoki i wyprostowany, wyciągając gałęzie i rozwijając liście ponad budynkami i ulicami. U jego podstawy mała gęsta dżungla rozkwitła z gruzów 7. Wieży. Wszystko to w środku miasta. Helikoptery unosiły się w powietrzu, ekipy telewizyjne nadawały na żywo, ludzie przyglądali się z daleka. Kiedy gruz osiadł, moje olśniewające światło rozlało się w ciemność, jako że była już noc. Kamery zarejestrowały skrzydlatego człowieka wylatującego z rumowiska, ale niewiele więcej ocalało, poza człowiekiem, który potrafił przechodzić przez ściany. Mmuo wyszedł z pnia Kręgosłupa i stanął przed nim.

  – Właśnie na to wszyscy zasługujecie! – krzyknął, potrząsając pięścią przed oczami krążących w powietrzu kamer. Potem zatopił się w grunt i nigdy więcej go nie widziano.

  Nikt w mieście nie zbliżał się się do ruin 7. Wieży. Przez siedem dni wszystko leżało na miejscu, sterta wszystkich tych rzeczy, które jadał Saeed: gruz, szkło, metal i... popiół. I wtedy pojęłam znaczenie mojego imienia.

Nnedi Okorafor

(ur. 1974), pisarka amerykańska pochodzenia nigeryjskiego, doktor literatury angielskiej (wykłada na Uniwersytecie Stanowym w Chicago). Autorka kilku powieści młodzieżowych (Zahrah the Windseeker, The Shadow Speaker, Long Juju Man, Akata Witch) oraz kilkunastu opowiadań, zdobyła World Fantasy Award za powieść Who Fears Death (nominowanej także do Nebuli).

Opowiadanie ukazało się także w Nowej Fantastyce 03/2012 w tłumaczeniu Piotra Kosińskiego.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Laguna
"A co wy byście zrobili?"
- recenzja
Laguna - Nnedi Okorafor
Obcy po afrykańsku
- recenzja
Laguna
- fragment

Komentarze


Eva
   
Ocena:
+1
Zaplątaliście się na początku ;)
W 7. Wieży zajmowano się "transformacyjną" inżynierią genetyczną, zapłodnieniami in-vitro organicznych robotów, stosowano "odmładzającą" chirurgię na starożytnych niemal-trupach, tworzeniem broni w roślinnej formie, wszczepianiem i przymocowywaniem tak mechanicznych, jak i cybernetycznych części ludzkim ciałom.
Albo "wszczepiano i przymocowywano" albo "stosowaniem odmładzającej chirurgii".

Poza tym fajne. Fabularnie niby nic szczególnego, ale ogólnoroślinność językowa mi się podoba. Podejrzewam, że jest w tym spora zasługa tłumaczenia.
15-05-2012 20:45
mr_mond
   
Ocena:
0
Dzięki, poprawione :)
15-05-2012 22:05
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Czytnik był lepszy. Zajmował mniej miejsca i mogłam przeczytać po raz kolejny to, co chciałam – kiedy chciałam.
infantylne
24-06-2012 01:57

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.