Książę głupców

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Książę głupców

Jestem kłamcą, oszustem i tchórzem, ale nigdy, przenigdy nie zawiódłbym przyjaciela. No chyba że wymagałoby to szczerości, uczciwości i odwagi.

Zawsze uważałem, że najlepszym sposobem na załatwianie spraw jest cios w plecy. Czasami można to osiągnąć uciekając się do podstępu. Klasyczne "O, co to, tam?" sprawdza się zadziwiająco często, ale prawdziwie optymalny rezultat uzyskuje się, gdy dana osoba w ogóle cię nie zauważy.

- Ał! Jezu! Czemuś to zrobił?! - Alain DeVeer odwrócił się, łapiąc za kark, po czym zdjął z niego zakrwawioną dłoń.

Jeśli osoba zaatakowana od tyłu nie posiada na tyle przyzwoitości, by z miejsca paść na ziemię, warto mieć plan awaryjny. Cisnąłem resztki wazy, odwróciłem się i rzuciłem do ucieczki. Według pierwotnego planu przewracał się z żałosnym "oooch", a ja przekroczywszy leżącego bez ducha, wymykałem się z rezydencji niezauważony przez nikogo. Niestety on, pełen ducha, zaczął gonić mnie korytarzem dysząc żądzą krwi.

Wpadłem do komnaty Lisy, zatrzasnęłam za sobą drzwi i zaparłem się, gotując na uderzenie.

- Co u licha? - Lisa usiadła na łóżku, a jej nagiego ciała, niczym woda, spłynęły jedwabne prześcieradła.

- Uh. - Alain grzmotnął w drzwi wybijając mi dech z piersi i sprawiając, że stopy zaczęły mi się ślizgać po płytkach. Trick polega na tym, żeby nie rzucać się od razu do ucieczki. Jak zaczniesz się odwracać, dostajesz drzwiami prosto w twarz. Lepiej przygotować się na zderzenie i dopiero potem wziąć nogi za pas wykorzystując moment, kiedy druga strona zbiera gnaty z podłogi. Alain zbierał

je niepokojąco szybko i mimo powziętych środków ostrożności, o mało co nie poczęstował mnie klamką w ramach śniadania.

- Jal! - Lisa wyskoczyła z łóżka. Teraz już okrywały ją jedynie światła i cienie padające przez okiennice. Była słodsza od starszej siostry i ostrzejsza od młodszej. Poczułem pożądanie mimo iż jej rozjuszonego brata dzielił ode mnie jedynie cal dębiny, a moje szanse na ucieczkę zmniejszały się z każdą chwilą.

Podbiegłem do największego z okien i szarpnąłem za okiennice.

- Przeproś brata w moim imieniu. - Przerzuciłem nogę przez parapet. - Powiedz, że to pomyłka czy coś... - Drzwi zatrzęsły się pod łupnięciami Alaina.

- Alain? - Na twarzy Lisy odbiły się jednocześnie wściekłość i przerażenie. Nie zatrzymując się na udzielanie wyjaśnień, zanurkowałem w krzewy pod oknem. Na szczęście gąszcz w tym miejscu składał się z gatunków wonnych, nie ciernistych. Upadek w krzewy cierniste mógł skończyć się długotrwałym cierpieniem.

Lądowanie to rzecz istotna. Ponieważ upadki to moja specjalność, wiem, że nie ważne jak się zaczyna, ważne, jak się kończy. W tym przypadku skończyłem w kucki, z piętami na tyłku, brodą na kolanach, połową azalii w nosie i bez tchu, ale za to z całymi kośćmi. Wyplątałem się z zarośli i łapiąc oddech pokuśtykałem w stronę muru, z nadzieją, że zajęta porannymi obowiązkami służba nie ruszy za mną w pościg.

Przeciąłem skwery, ogród ziołowy, brodząc na wskroś przez małe rąby szałwii oraz trójkąciki tymianku i innego zielska. Gdzieś zza pleców, od strony domu, dobiegło mnie szczekanie. Dźwięk ten obudził we mnie niepokój. Normalnie jestem świetnym biegaczem. Posrany, jestem mistrzem. Dwa lata wcześniej, biorąc udział w "incydencie przygraniczym" na rubieżach Scorronu, uciekałem pięcioosobowemu oddziałowi Teutonów na potężnych destrirach. Moi ludzie, pozostawieni bez rozkazów, nawet się nie ruszyli. Uważam, że w uciekaniu najważniejsze jest nie to, jak szybko biegniesz, tylko czy biegniesz szybciej od tego, kto depta ci po piętach.

Niestety chłopcy nie spisali się zbytnio w spowalnianiu Scorronów, przez co biedny Jal musiał pędzić na złamanie karku mając na nim niecałą dwudziestkę, a przed sobą długą listę planów, na czele z siostrami DeVeer. Śmierć z rąk Scorronów nie znajdowała się na niej nawet na szarym końcu. W każdym razie, pogranicze nie jest dobrym miejscem na wyścigi rumaków bojowych, więc udawało mi się zachować dystans, pędząc na łeb na szyję przez kamienisty spłacheć. W ten sposób nieoczekiwanie wpadłem w sam środek potyczki pomiędzy większym oddziałem formacji nieregularnej Scorronów a harcownikami Czerwonej Marchii, dla której przeprowadzałem zwiad. Runąłem w sam środek walki, przerażony, machając na oślep mieczem, próbując się stamtąd wydostać, a kiedy pył bitewny opadł, a krew przestała tryskać, okazało się, że jestem bohaterem, który nie zważając na niebezpieczeństwo, złamał szeregi wroga brawurowym atakiem.

Wychodzi na to, że odwaga to zmiecenie z drogi jednego zagrożenia podczas ukradkowej ucieczki przed większym niebezpieczeństwem. A ci, których największym lękiem jest myśl, że zostaną wzięci za tchórza, są najodważniejsi. Ja natomiast jestem po prostu tchórzem. Ale dzięki odrobinie szczęścia, czarującemu uśmiechowi i umiejętności kłamania jak z nut, udaje mi się świetnie udawać bohatera i przez większość czasu mydlić oczy większości ludzi.

Mur DeVeerów był nieprzystępny i wysoki, ale przyjaźniliśmy się od dawna, znałem więc jego kształty i słabości równie dobrze, jak Lisy, Sharal czy Michy. Zawsze miałem obsesję na punkcie dróg ewakuacyjnych.

Większość ogrodzeń ma na celu utrzymanie intruzów na zewnątrz, nie wewnątrz. Dałem susa na beczkę z deszczówką, stamtąd na daszek szopy ogrodnika i dalej na mur. Kiedy go przesadzałem, usłyszałem kłapnięcie szczęk w okolicy pięty. Wciągnąłem się na szczyt. Poczułem dreszcz ulgi, kiedy pies odzyskawszy wreszcie głos, zaczął bezsilnie drapać mur po drugiej stronie. Bestia ścigała mnie w kompletnej ciszy. Te ciche są zwykle zabójcze. Im głośniejsze zwierzę, im bardziej się miota, tym mniej groźne. To dotyczy także ludzi. Sam jestem w dziewięciu dziesiątych fanfaronem, w jednej dziesiątej chciwcem i jak dotąd nie ziałem w sobie ani grama morderczych instynktów.

Wylądowałem tym razem miękko, wolny i radosny, nawet jeśli nie pachnący różami, to na pewno azalią i mieszkanką ziół. Problem Alaina zostawiłem sobie na kiedy indziej. Mógł ustawić się w kolejce. Bardzo długiej kolejce, na której czele stał Maeres Allus, trzymając w ręku weksle, skrypty dłużne i poręczenia nagryzmolone po pijaku na jedwabnej bieliźnie dziwek. Wstałem i przeciągnąłem się nasłuchując szczekliwych narzekań zza muru. Potrzebowałbym dużo wyższego, żeby powstrzymać zbirów Maeresa.

Przede mną ciągnął się usłany cieniami Trakt Królewski. Wzdłuż Traktu stały rezydencje szlachciców, konkurujące ze sobą książęco-kupiecką ostentacją. Nowe bogactwo zawsze starało się błyszczeć jaśniej od starych fortun. W Vermilionie niewiele było ulic tak świetnych, jak ta.

- Złapał woń! Weźcie go do bramy! - rozbrzmiały głosy w ogrodzie.

- Szukaj, Pluto, szukaj!

Nie brzmiało to dobrze. Ścigany świtem, ciskającym mi w plecy czerwone włócznie, ruszyłem biegiem w stronę pałacu, roztrącając stopami szczury, a łokciami szambiarzy, obchodzących swoje trasy.