Korzenie niebios - Tullio Avoledo

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Korzenie niebios - Tullio Avoledo
Przez teren targu przechodzimy przy ogólnej obojętności i pod wrogimi spojrzeniami kilku osób. Wchodzimy teraz do niemal pustych korytarzy. Jest w nich zapach ziemi i pleśni. Myślę, że w tych lochach nosimy go na sobie wszyscy. Tyle że po pewnym czasie przywykamy do tego. Ale tu woń jest zdecydowanie silniejsza. I jest gorsze oświetlenie. Generatory nie dostarczają wystarczająco dużo prądu, aby wszędzie zachować pozory cyklu dzień – noc. Są strefy mniej ważne, jak właśnie ta, w których światła elektrycznego po prostu nie ma. Albani szpera w kieszeni kombinezonu i wyciąga latarkę. To cenny przedmiot. Nie wiedziałem nawet, że takie przetrwały. To latarka diodowa, którą ładuje się poprzez kręcenie korbką. Kiedy była nowa, zaledwie minuta obracania korbką zapewniała wiele minut światła. Teraz kardynał musi ładować ją bez przerwy, żeby świeciła. Ale i tak jest nadzwyczajną rzeczą, a wiązka światła, jaką emituje, jest czymś nad wyraz pożądanym, bo miejscami oświetla przerażające przedmioty: grymas bezzębnej czaszki albo stos kości udowych i piszczeli w innej ściennej wnęce. Pajęczyny zwisające z góry jak całuny. Prawdziwy tunel grozy. Chwilami moja dłoń muska w ciemności coś, co się rusza. Szczur albo coś innego. Mówią, że są w ciemności rzeczy o wiele gorsze od szczurów.
– Okolica do wykorzystania. Pewnego dnia stanie się przedmiotem spekulacji budowlanej. Jak mówią specjaliści od nieruchomości, „ma duży potencjał”.
Nie wiem, czy kardynał żartuje, czy mówi serio. Tak jak nie umiem powiedzieć, ile uszliśmy – może ze dwie mile – od jednego do drugiego poziomu krypt, zanim dotarliśmy do czegoś, co wydaje się wyspą światła: do pomieszczenia oświetlonego lampami naftowymi.
Kardynał przestaje ładować latarkę.
– Proszę wybaczyć, jeśli będą się zachowywać nieco… gburowato. To żołnierze. Dobre maniery nie są ich mocną stroną. Co ojciec wie o świecie zewnętrznym?
– Bardzo niewiele. Tyle, ile można usłyszeć od zwiadowców.
– Ludzie, których zaraz spotkamy wiedzą o tym wszystko. A przynajmniej tyle, ile trzeba, żeby przetrwać. Są najlepszą eskortą, jaką mogłem ojcu znaleźć. Zapraszam.

Żaden z mężczyzn w pokoju nie zdradza oznak zainteresowania, kiedy wchodzimy.
Pokój jest mały i zatłoczony. Oświetlają go tylko dwie lampy i jakiś tuzin mdłych świec. Mężczyźni w półmroku wyglądają jak woskowe posągi.

Albani uśmiecha się, unosząc wyniośle swoje otyłe ciało wśród tych chudych jak szakale, jak bezpańskie psy mężczyzn. Idę za nim, lustrując dyskretnie twarze żołnierzy, ich sposób poruszania się, niezwykle powolny, jakby każdy gest, każdy najmniejszy ruch musiał być starannie wyważony.
Jest ich sześciu. Różnego wzrostu, ubranych w mundury polowe o rozmaitych kombinacjach barw. Bez trudu rozpoznaję ich dowódcę. Tylko on stoi, a od pozostałych jakby biegły ku niemu proste linie – uwagi i szacunku.
– Kapitan Marc Durand – szepcze Albani, przestawiając nas sobie. – Ojciec John Daniels, z Kongregacji Nauki Wiary.
W oczach Duranda widać rozbawienie. Ale usta pozostają zaciśnięte w cienką aseptyczną fałdę. Jest smukły niczym chart, ma koło pięćdziesiątki. Przypomina mi kogoś, jakąś postać z przeszłości, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Robi krok w przód, wyciąga do mnie rękę i chwyta moją dłoń w mocnym, suchym uścisku.
– Jak pan sobie radzi z bronią? – pyta bez zbędnych wstępów.
– Używałem jej, kiedy byłem chłopcem.
– To musiał upłynąć szmat czasu, tak na oko.
– Koło trzydziestu lat.
Mężczyzna siedzący u boku Duranda uśmiecha się kpiąco, kiwając głową.
To niski, krępy typ, z blizną na ogolonej głowie i dystynkcjami sierżanta na kurtce.
Durand klepie go w ramię.
– Pauli, pożycz swój pistolet ojcu Johnowi.
Sierżant wyciąga pistolet z kabury i podaje mi go, ciągle tak samo uśmiechnięty.
– Z czego pan strzelał, kiedy był pan chłopcem?
– O, z wielu rzeczy. Karabiny, pistolety. Karabiny maszynowe, karabiny snajperskie, miotacze ognia, dezintegratory, taktyczne bomby atomowe…
Kapitan patrzy na mnie jakbym bredził.
– Paralizatory plazmowe, katapulty, łuk walijski, gladius, działo cząsteczkowe…
– Ejże, ejże. Chwila. O czym ojciec mówi?
– O moim jedynym doświadczeniu z bronią. W grach komputerowych i Playstation.
Kapitan Durand kręci głową.
Sierżant drapie się w podbródek.
– Coś mi się zdaje, że to się nie liczy. Naprawdę nigdy pan nie strzelał? Mam na myśli prawdziwy pistolet.
– Nie. Ani razu.
Sierżant odwraca się do swojego przełożonego i mówi do niego po francusku tak szybko, że z trudem udaje mi się wychwycić słowa problem i amunicja.
Durand wyciąga mi pistolet z dłoni.
– Wie ojciec, co znaczy wyjść stąd na zewnątrz, gdy nie umie się strzelać? To znaczy mieć takie szanse na przeżycie, jak płatek śniegu w piekle.
– Sądziłem, że strzelaniem zajmiecie się wy.
Durand przygląda mi się surowo.
– W tej misji każdy musi być w stanie radzić sobie sam. Nie ma miejsca na bezwładne ciężary. Więc każdy musi umieć się obronić. W przeciwnym razie wystawia na niebezpieczeństwo nie tylko siebie samego, ale całą ekspedycję. Jasne?
Potakuję.
Durand przyjmuje to skinieniem głowy.
– Bon. Szkolenie teoretyczne możemy sobie darować. Amunicji nie ma w nadmiarze. Szkolenie praktyczne natomiast odbędzie się na miejscu. O ile będzie konieczne. Ale obawiam się, że będzie. A w zasadzie szkolenie teoretyczne zrobię natychmiast. Pierwsza i ostatnia lekcja… W mojej drużynie zasady są dwie: jeden strzał, jeden trup.
Patrzę na niego.
– To jedna zasada – mówię. – A druga?
– Druga zawiera się w pierwszej: nie tolerujemy marnotrawstwa amunicji.
Kardynał Albani odchrząkuje.
– Byłby pan uprzejmy przedstawić ojcu Johnowi pozostałych członków drużyny, kapitanie?
Durand wskazuje na krępego typa u swego boku.
– Sierżant Paul Wenzel, zwany „Pauli”. Specjalista od technik destrukcji. Oczywiście, w tej dziedzinie pozostanie zawsze numerem dwa. Nikt nie jest lepszy niż generał Fubard.
– Fubard?
Durand uśmiecha się.
– Gra słów. FUBAR Day. Czy pan wie, co to jest sytuacja FUBAR, ojcze Daniels?
– Przyznaję się do niewiedzy.
– W amerykańskim żargonie wojskowym trudne sytuacje są… były… określane skrótami SNAFU, TARFU i FUBAR, w zależności od wagi ich znaczenia. SNAFU tworzą inicjały słów Situation Normal, All Fucked Up, czyli „sytuacja normalna, wszystko spieprzone”, TARFU bierze się od Things Are Really Fucked Up, czyli „wszystko naprawdę spieprzone”. Akronim FUBAR oznacza sytuację najgorszą: Fucked Up Beyond All Recognition, co znaczy „spieprzone ponad wszelkie pojęcie”. A oznacza to sytuację tak fatalną, że lepiej zrównać wszystko z ziemią i zacząć od początku. FUBAR Day…
– To, co my nazywamy Wielką Zagładą.
– Właśnie, wy.
Durand daje znak głową dwu ludziom siedzącym po jego prawej stronie. Chudszy czyści sobie paznokcie nożem do rzucania. Drugi obserwuje mnie niezwykle białymi oczami osadzonymi w twarzy czarnej jak heban.
– Ten biały to Yegor Bitka, nasz spec od komunikacji, między innymi. W rzeczywistości fachman od komunikacji tam, na górze, jest potrzebny jak szklanka w piekle. Radio to zbędny ciężar. Ale tradycji musi stać się zadość, więc nosimy ze sobą radio, które nie zdaje się na nic. Ten Murzyn to kapral Marcel Diop. Ekspert od wszystkiego. Do tego wielki upierdliwiec.
Słowo „Murzyn” w jego ustach nie brzmi napastliwie.
Obaj żołnierze wykonują coś na kształt lekkiego ukłonu. Ukłon Diopa wygląda na szczery, Bitki zaś – na ironiczny.
– Bitka to serbskie nazwisko? – pytam.
Nie odpowiada. Jest bladym blondynem, a mięśnie jego szyi są napięte jak lina cumownicza.
– Bitka w serbsko-chorwackim znaczy „bójka” – mówię.
– Ach tak? A Diop? Diop też coś znaczy? – rzuca sarkastycznie. – I tego się dowiem?
Nie odpowiadam.
– Ci dwaj dżentelmeni – ciągnie kapitan Durand – to żołnierz Guido Greppi i kapral Marco Rossi.
Obaj są młodzi. Z pewnością urodzili się po wojnie.
– Myślałem, że Gwardia Szwajcarska jest, no… szwajcarska – mówię.
– Kiedyś tak. Teraz poszukiwanie kadr na tę odległość jest, jakby to powiedzieć, dość złożone. A i tak jesteśmy międzynarodowi. Jak sam Kościół, zresztą. Daniels to nie jest zapewne włoskie nazwisko.
– Urodziłem się w Ameryce. W Bostonie.