Klucz kłamcy

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Klucz kłamcy

 

PROLOG

 

Dwóch mężczyzn w pomieszczeniu o wielu drzwiach. Jeden wysoki, odziany w szaty, o srogiej twarzy naznaczonej okrucieństwem i inteligencją, drugi niższy, bardzo smukły, z niesamowitą strzechą włosów, w wielobarwnym stroju błazna, który zwodził oko.

Niższy zaśmiał się, był to dźwięk wielowymiarowy, równie dobrze mógłby zabijać ptaki w locie, jak i wzbudzać gałęzie do kwitnienia.

– Zawezwałem cię! – Wysoki mężczyzna zaciskał zęby, jakby w wysiłku utrzymania na miejscu tego drugiego, choć ręce miał opuszczone wzdłuż ciała.

– Niezła sztuczka, Kelemie.

– Wiesz, kim jestem?

– Znam wszystkich. – Drapieżny uśmiech. – Jesteś magiem drzwi.

– A ty?

– Ikol. – Błazeński strój z szarego w szkarłatne fleur de lis, zmienił się w niebieski w żółtą poszarpaną kratę. – Olik. – Uśmiech olśniewający i ostry. – Loki, jeśli wolisz.

– Jesteś bogiem, Loki? – W rozkazującym głosie Kalema nie było krzty humoru. Tylko władczość i ogromna, natężona koncentracja w kamienno-szarych oczach.

– Nie. – Loki okręcił się, oglądając drzwi. – Ale znany jestem z kłamstw.

– Wezwałem najpotężniejszego…

– Nie zawsze dostajesz to, czego chcesz. – Nieomal śpiewnie. – Czasem jednak dostajesz to, czego ci trzeba. Dostałeś mnie.

– Jesteś bogiem?

– Bogowie są nudni. Stawałem przed tronem. Zasiada na nim Woden, jednooki starzec, ojciec burz, któremu kruk szepce do każdego ucha. – Loki uśmiechnął się. – Zawsze kruki. Zabawne.

– Potrzebuję…

– Ludzie nie wiedzą, czego potrzebują. Rzadko nawet wiedzą, czego chcą. Woden, ojciec burz, bóg bogów, surowy i mądry. Ale głównie surowy. Spodobałby ci się. Wiecznie-widzący, och i to jak widzący, rzeczy, które ujrzał! – Loki obrócił się, oglądając pomieszczenie. – Ja, ja jestem tylko błaznem na dworze, gdzie stworzono świat. Wygłupiam się, dowcipkuję, pląsam. Jestem nieważną figurą. Wyobraź sobie jednak… a gdybym to ja pociągał za sznurki, a bogowie tańczyli, jak im zagram. Co jeśli u samego źródła, gdybyś kopał wystarczająco głęboko, odkryłbyś wszelką prawdę… Co jeśli sercem wszystkiego… byłoby kłamstwo, jak robak drążący środek jabłka, zwinięty niczym Uroboros, jak sekret, który ludzie ukrywają w każdej swej cząstce, niewidoczny, jak byś nie rozcinał? Czyż to nie byłby dobry żart? Kelem zmarszczył brwi, słysząc te nonsensy, ale otrząsnął się szybko i skupił na swym celu.

– Zbudowałem to miejsce. Z wielu porażek. – Wskazał na

drzwi. Trzynaście, umieszczonych wzdłuż ścian pustego pomieszczenia.

– To drzwi, których nie mogę otworzyć. Można opuścić to miejsce, ale żadne drzwi nie otworzą się, póki nie zostaną otwarte zamki wszystkich. Tak je stworzyłem. Jedyna świeca rozjaśniała pomieszczenie, jej płomień tańczył w rytm poruszeń mężczyzn, a ich cienie poruszały się w takt tej melodii.

– Dlaczego miałbym chcieć opuścić to miejsce? – W dłoni Lokiego pojawił się puchar, srebrny, pełny po brzegi wina ciemnego, czerwonego niczym krew. Upił łyk.

– Rozkazuję ci, na dwunastu archaniołów…

– Tak, tak. – Loki zbył gestem magiczne zagrywki. Wino pociemniało aż stało się tak czarne, że przyciągało oko i oślepiało je. Tak czarne, że srebro stało się skazą, zniekształceniem. Tak czarne, że stało się brakiem światła. I nagle stało się kluczem. Kluczem z czarnego szkła.

– Czy to…? – W głosie maga zadźwięczała żądza. – Czy otworzy zamki?

– Taką mam nadzieję. – Loki zakręcił kluczem w dłoni.

– Co to za klucz? Chyba nie Acherona? Skradziony z niebios gdy…

– To mój klucz. Stworzyłem go. Przed chwilą.

– Skąd wiesz, że je otworzy? – Kalem omiótł wzrokiem pomieszczenie.

– To dobry klucz. – Loki podchwycił spojrzenie maga. – To wszechklucz. Każdy klucz, który istniał i istnieje, każdy, który będzie istniał, który mógłby zaistnieć.

– Daj mi…

– Hej, a gdzie zabawa? – Loki podszedł do najbliższych drzwi i oparł na nich palce. – Te. – Wszystkie drzwi były proste, drewniane, lecz, gdy ich dotknął, stały się połacią czarnego szkła, nieskazitelną, lśniącą. – Te są wyjątkowe. – Loki położył na nich dłoń i z powierzchni wyłoniło się koło. Ośmioszprychowe, z tego samego czarnego szkła, pojawiło się wyraźne, jakby gotowe by je obrócić i w ten sposób otworzyć drzwi. Loki nie tknął go. Postukał kluczem w ścianę obok i naraz w pomieszczeniu zaszła przemiana. Stało się wysokie o czystych liniach, ścianach z lanego kamienia, a w sklepieniu pojawiły się wielkie okrągłe drzwi ze srebrzystej stali. Światło wydobywało się z paneli osadzonych w ścianach. Prowadzący do sali korytarz niknął w dali. Wzdłuż obrzeża stropu znajdowało się trzynaście stalowych łuków, każdy odstawał na jakąś dłoń od ściany i lśnił mieniącym się blaskiem, jak gdyby poświaty tańczącej na lustrze wody. Tylko jeden z nich, ten, przy którym stał Loki, był czarny, a jego kryształowa powierzchnia załamywała i połykała światło. – Otwórz te, a skończy się świat.

Loki zaczął obchodzić pomieszczenie, kolejno dotykając drzwi.

– Twoja śmierć, Kelemie, znajduje się za jednymi z tych.

Mag zesztywniał, a potem wykrzywił się drwiąco.

– Bóg-krętacz nie…

– Nie martw się – rzekł Loki z uśmiechem. – Tych nigdy nie uda ci się otworzyć.

– Daj mi klucz. – Kelem wyciągnął rękę, ale nie ruszył w stronę gościa.

– A te drzwi? – Loki spojrzał w górę na stalowy krąg. – Próbowałeś je przede mną ukryć.

Kelem milczał.

– Od ilu pokoleń twoi ludzie żyją tu, w jaskiniach, ukryci przed światem?

– To nie jaskinie! – żachnął się Kelem i cofnął rękę. – Świat jest zatruty. Dzień Tysiąca Słońc…

– To było dwieście lat temu. – Loki od niechcenia machnął kluczem na sklepienie. Wielki właz zazgrzytał, a potem zawisł na zawiasach, zasypując ich ziemią i pyłem. Stalowa płyta miała grubość równą wysokości dorosłego mężczyzny.

– Nie! – krzyknął Kelem, padając na kolana i osłaniając rękoma głowę. Pył osiadł na nim, zmieniając go w starca. Podłogę zaściełała warstwa ziemi, fragmenty roślin, wijącego robactwa, rozbieganych owadów, a w górze, na końcu długiego szybu, jaśniał krąg błękitnego nieba.

– Proszę, otworzyłem dla ciebie najważniejsze z drzwi. Wyjdź, opanuj, co zdołasz zanim wszystko sczeźnie. Tereny na wschodzie zaludniają inni. – Loki rozejrzał się wokół, jakby szukał własnej drogi wyjścia. – Nie musisz mi dziękować.

Kelem podniósł głowę, trąc zapylone, czerwone, załzawione oczy.

– Daj mi klucz. – Zaskrzeczał.

– Będziesz musiał go poszukać.

– Nakazuję ci… – Ale klucz zniknął, Loki zniknął. Został tylko Kelem. Kelem i jego porażki.