Każda magia jest dobra - Kim Harrison

Rozdział 1

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Każda magia jest dobra - Kim Harrison
Odetchnęłam głęboko dla uspokojenia i podciągnęłam mankiety rękawiczek, by zakryć odsłonięte nadgarstki. Zdrętwiałymi palcami przysunęłam do niedużego obtłuczonego nagrobka mój drugi co do wielkości kociołek do zaklęć, uważając, by nie rozlać środka transferu. Było zimno i w świetle taniej białej świecy kupionej w zeszłym tygodniu na wyprzedaży mój oddech unosił się smugą pary wodnej.
Rozlałam trochę wosku i przymocowałam świecę na szczycie tablicy nagrobnej. Ze ściśniętym żołądkiem przyglądałam się rozprzestrzeniającej się nad horyzontem mgiełce, ledwie odróżnialnej od świateł miasta. Wkrótce miał wzejść księżyc, jeszcze niedawno będący w pełni. Nie była to dobra pora do wzywania demonów, ale gdybym go nie wezwała, i tak by się pojawił. Wolałam spotykać się z Algaliareptem na moich warunkach – przed północą.
Zerknęłam za siebie na jasno oświetlony kościół, gdzie mieszkałam z Ivy, i się skrzywiłam. Ivy załatwiała jakieś swoje sprawy i nawet nie wiedziała, że zawarłam umowę z demonem, nie mówiąc już o tym, że nadszedł czas ­zapłaty za jego usługi. Zapewne mogłabym to robić w ciepłym pomieszczeniu, w mojej pięknej kuchni z materiałami do sporządzania zaklęć i wszystkimi nowoczesnymi udogodnieniami, ale wzywanie demonów na środku cmentarza miało w sobie coś perwersyjnie właściwego, nawet mimo śniegu i zimna.
I chciałam się z nim zobaczyć tutaj, żeby Ivy nie musiała spędzać jutrzejszego dnia na zmywaniu krwi z sufitu.
Miałam nadzieję, że nie będę musiała odpowiadać na pytanie, czy byłaby to krew demona, czy moja. Nie chciałam dać się wciągnąć w zaświaty jako famulus Algaliarepta. Nie mogłam do tego dopuścić. Raz go zraniłam i upuściłam mu krwi. Jeśli mógł krwawić, mógł umrzeć. Boże, pomóż mi to przeżyć, pomyślałam. Pomóż mi zrobić tu coś dobrego.
Objęłam się rękoma; zaszeleścił materiał mojego płaszcza. Niezdarnie odgarnęłam nogą piętnastocentymetrową warstwę zaskorupiałego śniegu z czerwonej jak glina cementowej płyty, na której wcześniej zauważyłam wyryty duży krąg. Prostokątna kamienna płyta o powierzchni podłogi pokoju stanowiła wyraźny znak, gdzie się kończy Boża łaska i wkracza chaos. Poprzedni duchowni umieścili płytę na sprofanowanym kawałku niegdyś poświęconej ziemi albo po to, by przypadkiem nikogo już tu nie pochowano, albo po to, by przytwierdzić do podłoża oddanego z wielką starannością, na wpół klęczącego, steranego walką anioła. W miejscu, gdzie powinno widnieć nazwisko, napis został starty i pozostawiono tylko daty. Ktokolwiek to był, umarł w 1852 roku w wieku dwudziestu czterech lat. Miałam nadzieję, że to nie omen.
Zacementowanie kogoś w ziemi, żeby nie powstał z martwych, czasami okazywało się skuteczne – a czasami nie – lecz tak czy owak miejsce to nie było już uświęcone. A ponieważ otaczała je poświęcona ziemia, stanowiło dobry punkt do wezwania demona. W najgorszym wypadku zawsze mogłam uskoczyć na poświęconą ziemię i przetrwać na niej bezpiecznie do wschodu słońca, dopóki Algaliarept nie zostałby z powrotem wciągnięty w zaświaty.
Drżącymi palcami wyjęłam z kieszeni płaszcza biały jedwabny woreczek z solą wyskrobaną z mojego dziesięciokilogramowego worka. Było jej za dużo, ale chciałam mieć porządny krąg, a część soli rozpuści się w stopionym śniegu. Zerknęłam na niebo, by odszukać północ, i znalaz­łam odpowiedni znak na wyrytym kręgu dokładnie tam, gdzie się go spodziewałam. To, że ktoś już kiedyś posłużył się tym kręgiem do wzywania demonów, nie dodawało mi pewności siebie. Wzywanie demonów nie było nielegalne ani niemoralne, tylko bardzo, bardzo głupie.
Wytyczyłam powoli ścieżkę; zaczęłam od północy i posuwałam się zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, sypiąc jednocześnie sól, otaczając jej kręgiem figurę anioła oraz większość sprofanowanej ziemi. Krąg miał średnicę dobrych pięciu metrów; zwykle sporządzenie i utrzymanie tak dużego kręgu wymagało współdziałania przynajmniej trzech czarownic lub czarowników, ale ja byłam na tyle dobra, by samodzielnie skanalizować taką ilość mocy magicznych linii. Zapewne dlatego demon był tak bardzo zainteresowany dorwaniem mnie jako swego najnowszego famulusa.
Tego wieczoru miałam się przekonać, czy moja starannie sformułowana przed trzema miesiącami ustna umowa pozwoli mi pozostać przy życiu, i to po właściwej stronie magicznych linii. Zgodziłam się dobrowolnie zostać famulusem Algaliarepta, jeśli demon złoży zeznanie przeciwko Piscary’emu, a haczykiem było to, że miałam zachować duszę.
Proces zakończył się oficjalnie tego wieczoru dwie godziny po zachodzie słońca, co zwalniało demona z jego zobowiązań i nakładało na mnie moje. To, że nieumarły wampir, który kontrolował większość podziemia Cincinnati, został skazany na pięć wieków za zamordowanie najlepszych czarownic i czarowników magicznych linii w mieście, nie wydawało się teraz ważne. Zwłaszcza że mogłabym się założyć, że jego prawnicy wyciągną go po marnym jednym stuleciu.
W tej chwili wszyscy po obu stronach prawa zadawali sobie pytanie, czy Kisten, jego były wybrany potomek, będzie potrafił wszystko utrzymać do czasu wyjścia nieumarłego wampira na wolność, ponieważ Ivy nie zamierzała tego robić, bez względu na to, czy była jego potomkinią, czy nie. Gdyby udało mi się przetrwać tę noc i pozostać przy życiu, z nietkniętą duszą, zaczęłabym się nieco mniej martwić o siebie, a nieco więcej o moją współlokatorkę, lecz najpierw musiałam się rozliczyć z demonem.
Z ramionami tak napiętymi, że aż mnie bolały, wyjęłam z kieszeni płaszcza mlecznozielone świeczki i ustawiłam je na kręgu, wyznaczając wierzchołki pentagramu, którego nie zamierzałam rysować. Zapaliłam je od białej świecy, którą posłużyłam się do sporządzenia środka transferu. Przez chwilę patrzyłam na pełgające płomyki, by nabrać pewności, że nie zgasną, a potem na powrót postawiłam białą świecę na pękniętym nagrobku poza kręgiem.
Stłumiony odgłos silnika samochodu skierował moją uwagę na wysoki mur oddzielający cmentarz od naszych sąsiadów. Wyciszyłam się, by zaczerpnąć z pobliskiej magicznej linii, głębiej naciągnęłam włóczkową czapkę, strząsnęłam tupaniem śnieg z nogawek dżinsów i po raz ostatni sprawdziłam, czy wszystko mam. Ale nie miałam już pretekstu, by dłużej zwlekać.
Odetchnęłam powoli i siłą woli dotknęłam cienkiej magicznej linii, biegnącej przez przykościelny cmentarz. Ze świstem wciągnęłam powietrze przez nos i zesztywniałam; prawie upadłam, straciwszy równowagę. Miałam wrażenie, że magiczną linię przeniknął zimowy chłód, przeszywając mnie wyjątkowym zimnem. Oparłam się ręką o nagrobek oświetlony blaskiem świecy, a energia wciąż napływała.
Po wyrównaniu poziomów mocy jej nadprogramowa część wróci do magicznej linii. Do tego czasu musiałam zaciskać zęby i znosić jej napór, a teoretyczne palce rąk i nóg, wytworzone przez mój umysł i odpowiadające moim prawdziwym palcom, mrowiły pod falami energii. Za każdym razem było gorzej. Za każdym razem było szybciej. Za każdym razem bardziej przypominało to atak.
Chociaż wydawało się, że trwa to wieki, siły zrównoważyły się w mgnieniu oka. Zaczęły mi się pocić dłonie i ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie gorąca i zimna, jakbym miała gorączkę. Zdjęłam rękawiczki i wepchnęłam je do kieszeni. Amulety na mojej bransoletce wyraźnie ­zadzwoniły w ciszy zimowej nocy. Nie pomogą mi. Nawet krzyżyk.
Chciałam szybko ustanowić krąg. Algaliarept w jakiś sposób wiedział, kiedy czerpię z linii, i musiałam go wezwać, zanim pojawi się z własnej woli i odbierze mi tę odrobinę władzy, jaką mogłabym sobie rościć jako osoba, która go wezwała. Podniosłam zimny miedziany kociołek ze środkiem transferu i zrobiłam coś, czego nie zrobiła żadna czarownica, pozostając przy życiu: weszłam do tego samego kręgu, do którego zamierzałam wezwać Algaliarepta.
Stanęłam naprzeciwko przytwierdzonej do gruntu figury anioła wielkości człowieka i odetchnęłam. Pomnik pokrywała czarna warstwa wytworzona przez bakterie i miejs­kie zanieczyszczenia, dzięki czemu wyglądał jak posąg upadłego anioła. Niesamowite wrażenie potęgowało to, że szlochał, pochylony nad trzymanym poziomo w dłoniach mieczem, jakby go komuś podawał. W załamaniu skrzydeł otulających ciało anioła jakiś ptak uwił gniazdo, a twarz posągu była dziwna. Ręce też miał za długie, by należały do człowieka albo Inderlandera. Nawet Jenks nie pozwalał swoim dzieciakom bawić się przy tej rzeźbie.
– Proszę, niech się okaże, że mam rację – wyszeptałam do figury i przesunęłam w myślach białą smugę soli z tej rzeczywistości do zaświatów.
Zachwiałam się, jako że większość energii zebranej we mnie została wyszarpnięta, by wymusić to przesunięcie. Środek transferu w kociołku zawirował, a ponieważ nadal nie odzyskałam równowagi, postawiłam go na śniegu, by nie wylała się jego zawartość. Spojrzałam na zielone świeczki – zrobiły się niesamowicie przezroczyste, bo zostały przeniesione w zaświaty wraz z solą. Ich płomienie istniały jednak w obu światach i rozświetlały noc.
Moc pochodząca z linii znów zaczęła narastać, a jej powolny napływ był tak nieprzyjemny, jak pierwsze szybkie efekty jej zaczerpnięcia, lecz smugę soli zastąpiła rzeczywistość zaświatów, zamykająca się kopułą nad moją głową. Przez przesuwające się pasma rzeczywistości mogło przeniknąć tylko powietrze, a ponieważ to ja ustanowiłam krąg, tylko ja mogłam go przerwać – pod warunkiem, że ustanowiłam go we właściwy sposób.
– Wzywam cię, Algaliarepcie – wyszeptałam z mocno bijącym sercem.
By wezwać i zatrzymać demona, większość ludzi posługiwała się rozlicznymi rekwizytami, ale ponieważ ja miałam umowę z Algaliareptem, mogłam go sprowadzić na tę stronę linii, po prostu wypowiadając jego imię i pragnąc jego obecności. Szczęściara ze mnie.
Na widok topniejącego placka śniegu między aniołem-wojownikiem i mną ścisnęło mnie w żołądku. Śnieg parował, a w górę unosiła się kłębami chmura czerwonawego oparu, wypełniając zarysy ciała, które jeszcze nie przybrało kształtu. Czekałam z rosnącym napięciem. Algaliarept zmieniał kształty, przeszukując mój umysł bez mojej wiedzy, by wybrać to, co przeraża mnie najbardziej. Kiedyś była to Ivy. Potem Kisten – do czasu, kiedy przyparłam go do ściany w windzie w głupiej chwili namiętności wywołanej przez wampira. Trudno się bać kogoś, kogo się całowało po francusku. Nickowi, mojemu chłopakowi, zawsze zjawiał się zaśliniony pies wielkości kuca.
Tym razem jednak mgiełka miała zdecydowanie ludzki kształt i domyśliłam się, że demon ukaże się albo jako Piscary – wampir, którego właśnie wsadziłam do więzienia – albo może jako bardziej typowa zjawa młodego angielskiego dżentelmena w zielonym fraku z weluru.
– Nie przeraża cię już ani jeden, ani drugi – dobiegł z oparu głos.
Poderwałam głowę.
To był mój głos.
– O, kurde – zaklęłam, podniosłam kociołek i cofnęłam się, aż niemal przerwałam własny krąg. Demon zamierzał się ukazać w mojej postaci. Nie podobało mi się to. – Nie boję się siebie! – Wrzasnęłam, zanim się zestalił.
– Ależ tak, boisz się.
Barwę głosu miał odpowiednią, ale intonacja i akcent były złe. Patrzyłam bez ruchu, jak Algaliarept przybiera moją postać. Powiódł prowokacyjnie dłońmi po ciele i spłaszczył sobie piersi do mojej nędznej namiastki kobiecości oraz dał mi biodra trochę pełniejsze, niż mi się należały. Ubrał się w czarne skórzane spodnie, czerwoną bluzkę bez pleców i czarne sandałki na wysokim obcasie, które pośrodku zaśnieżonego cmentarza wyglądały idiotycznie.
Miał przymknięte oczy i otwarte usta. Potrząsnął głową i z resztek mgiełki zaświatów uformował sięgające ramion moje kręcone rude włosy. Dał mi więcej piegów, niż ja ich miałam, a moje oczy były zielone, a nie czerwone, jak u niego. I nie miały poziomej źrenicy jak u kozy.
– Oczy ci się nie udały – stwierdziłam i postawiłam kociołek na skraju kręgu.
Zacisnęłam zęby, wściekła, że demon usłyszał w moim głosie drżenie.
Wysunął biodro, odstawił w bok nogę i pstryknął palcami. W jego dłoni zmaterializowała się para czarnych okularów przeciwsłonecznych, którymi zasłonił swoje nienaturalne oczy.
– Teraz w porządku – oznajmił, a ja zadrżałam, bo tak dobrze podrobił mój głos.
– Wcale nie jesteś podobny do mnie – oceniłam.
Nie wiedziałam, że tak schudłam, i uznałam, że mogę wrócić do koktajli mlecznych i frytek.
Algaliarept się uśmiechnął.
– Może gdybym zebrał włosy? – zapytał szyderczo z fałszywą skromnością, zebrał niesforną masę włosów i przytrzymał je na górze mojej, to znaczy swojej, głowy.
Przygryzł wargi, by poczerwieniały, jęknął i zrobił ruch, jakby miał związane ręce nad głową; sprawiał wrażenie amatora krępowania partnera w trakcie zabaw seksualnych. W pozie dziwki oparł się o miecz trzymany przez anioła.
Skuliłam się głębiej w płaszczu ze sztucznym futrem na kołnierzu. Z pobliskiej ulicy dobiegł odgłos powoli jadącego samochodu.
– Możemy przystąpić do rzeczy? Marzną mi nogi.
Uniósł głowę i się uśmiechnął.
– Jesteś jak pukawka, Rachel Mariano Morgan – rzekł moim głosem, lecz teraz ze swoim zwykłym arystokratycznym angielskim akcentem. – Ale bardzo dobrze umiesz przegrywać. To, że nie zmuszasz mnie, żebym cię zawlókł w zaświaty, dowodzi wspaniałej siły umysłu i złamanie cię sprawi mi wielką przyjemność.
Zalał go strumień energii zaświatów. Drgnęłam. Demon znów zmieniał kształt, ale kiedy przybrał swą zwykłą postać młodzieńca w koronkach i zielonym aksamicie, rozluźniłam się. Pojawiły się ciemne długie włosy i okrągłe przydymione okulary, blada skóra i twarz o wyrazistych rysach, pasująca elegancją do szczupłej figury demona i jego wąskiej talii. Stroju dopełniały buty na wysokim obcasie i doskonale skrojony frak, co zmieniało demona w charyzmatycznego człowieka interesu z osiemnastego wieku, dysponującego bogactwem i rokującego nadzieję na osiągnięcie wielkości.
Wróciłam myślami do przerażającego miejsca zbrodni, które naruszyłam swoją obecnością zeszłej jesieni, usiłując przypisać morderstwa najlepszych w Cincinnati czarownic i czarowników magicznych linii Trentowi Kalamackowi. Zabił ich Al w imieniu Piscary’ego. Wszyscy umarli w bólu ku jego rozrywce. Bez względu na to, jak był przystojny, Al był sadystą.
– Tak, przystąpmy do rzeczy – powiedział i, wyjąwszy metalowe pudełeczko z czarnym proszkiem o zapachu Siarki, głęboko wciągnął do nosa jego szczyptę. Potarł nos i szturchnął stopą mój krąg. Skrzywiłam się. – Ładny i mocny. Ale jest zimno. Ceri lubi ciepło.
Ceri? – zastanowiłam się, a cały śnieg w kręgu stopił się w błysku kondensacji. Pojawił się silny zapach mokrego chodnika i zaraz zniknął, bo cement wysechł do bladej czerwieni.
– Ceri – rzekł Algaliarept, zaskakując mnie miękkim brzmieniem głosu, jednocześnie łagodnym i rozkazującym. – Chodź tutaj!
Wytrzeszczyłam oczy, bo zza Algaliarepta, jakby znikąd wyszła kobieta. Była szczupła, jej twarz o kształcie serca miała ziemisty kolor i zbyt mocno zarysowane kości policzkowe. Była o wiele niższa ode mnie, sprawiała wrażenie niemal dziecka. Opuściła głowę, a jej jasne półprzejrzyste włosy spadały prostymi pasmami do połowy pleców. Miała na sobie piękną suknię, która sięgała jej bosych stóp i została uszyta ze wspaniałego jedwabiu ufarbowanego na głębokie kolory fioletu, zieleni i złota; przylegała do apetycznie zaokrąglonych kształtów kobiety jak namalowana. Mimo że drobna, kobieta miała proporcjonalną budowę ciała, choć wyglądała na nieco zbyt delikatną.
– Ceri – powtórzył Algaliarept i dłonią w białej rękawiczce uniósł jej głowę. Oczy miała zielone, szeroko rozwarte i puste. – Co ci mówiłem o chodzeniu na bosaka?
Po jej twarzy przebiegł cień irytacji, dość niemrawy ze względu na otępienie, w jakim się znajdowała. Wokół jej stóp zmaterializowała się pasująca do sukni para haftowanych pantofelków bez pięty.
– Tak lepiej.
Algaliarept odwrócił się od niej, a mnie uderzył obraz idealnej pary, jaką tworzyli w swych wytwornych strojach. Kobieta była piękna, lecz umysł miała tak pusty, jak była śliczna, oszalała od surowej magii, do której przechowywania zmuszał ją demon, filtrując moc magicznych linii przez jej umysł, by samemu być bezpiecznym. Ze strachu skręcały mi się wnętrzności.
– Nie zabijaj jej – szepnęłam, czując suchość w ustach. – Już z nią skończyłeś. Pozwól jej żyć.
Algaliarept zsunął okulary, by spojrzeć na mnie nad nimi czerwonymi ślepiami.
– Podoba ci się? – zapytał. – Ładna, prawda? Ma ponad tysiąc lat, a od dnia, kiedy odebrałem jej duszę, nie postarzała się ani o dzień. Szczerze mówiąc, to na większość przyjęć byłem zapraszany ze względu na nią. Daje dupy bez gadania. Chociaż oczywiście przez pierwsze sto lat były łzy i zawodzenie. To zabawne samo w sobie, ale staje się nużące. Będziesz mi się przeciwstawiać, prawda?
Zacisnęłam zęby.
– Skoro już z nią skończyłeś, oddaj jej duszę.
Algaliarept się roześmiał.
– Jesteś rozkoszna! – powiedział i klasnął dłońmi w białych rękawiczkach. – Ale ja i tak jej ją oddam. Skalałem ją tak, że nie ma dla niej możliwości odkupienia, a swoją duszę zachowałem dość czystą. Jednakże, zanim Ceri będzie miała szansę poprosić swego boga o wybaczenie, zabiję ją. – Rozchylił grube wargi w paskudnym uśmiechu. – Przecież to wszystko jest kłamstwem.
Drobna kobieta osunęła się do jego stóp, zmieniając się w niewielką kupkę fioletu, zieleni i złota. Wolałam umrzeć, niż pozwolić demonowi, by zaciągnął mnie w zaświaty, gdzie stałabym się... stałabym się czymś takim.
– Drań – szepnęłam.
Algaliarept machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „I co z tego?”. Odwrócił się do Ceri, namacał w fałdach materiału jej drobną dłoń i pomógł jej wstać. Znów miała bose stopy.
– Ceri – zaczął łagodnym tonem demon, a potem zerknął na mnie. – Powinienem zastąpić ją kimś innym ­czterdzieści lat temu, ale Zmiana wszystko utrudniła. Ona już nawet nie słyszy, jeśli najpierw nie wypowie się jej imienia. – Odwrócił się z powrotem do kobiety. – Ceri, bądź tak miła i przynieś środek transferu, który sporządziłaś dziś o zachodzie słońca.
Zakłuło mnie w żołądku.
– Ja też go sporządziłam – oznajmiłam, a Ceri zamrugała.
To była pierwsza oznaka, że coś rozumie. Patrzyła na mnie z powagą wielkimi, obojętnymi oczyma, jakby zobaczyła mnie dopiero teraz. Skupiła uwagę na stojącym u moich stóp kociołku do sporządzania zaklęć i otaczających nas mlecznozielonych świeczkach. Spojrzała na figurę anioła i w czerni jej oczu błysnęła panika. Chyba właśnie zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje.
– Cudownie – rzekł Algaliarept. – Już usiłujesz się na coś przydać, ale ja chcę dzieła Ceri. – Spojrzał na nią, a ona otworzyła usta, odsłaniając drobne białe zęby. – Tak, moja miła. Czas na emeryturę. Przynieś mi mój sagan i środek transferu.
Wyraźnie spięta, Ceri poruszyła ręką i pomiędzy nami pojawił się sagan wielkości dziecka, zrobiony z miedzi grubszej od mojego nadgarstka, już wypełniony bursztynową cieczą z zawieszonymi w niej jak w żelu drobinkami bodziszka plamistego.
Nasilił się zapach ozonu i zrobiło się cieplej, więc rozsunęłam zamek płaszcza. Algaliarept nucił; najwyraźniej miał wspaniały nastrój. Przyzwał mnie ruchem ręki, więc postąpiłam krok do przodu, dotykając palcami srebrnego noża ukrytego w rękawie. Serce zabiło mi żywiej; ­zastanawiałam się, czy moja umowa mnie ocali. Nóż nie na wiele się przyda.
Demon pokazał w uśmiechu zęby i skinął na Ceri.
– Moje lusterko – powiedział.
Delikatna kobieta pochyliła się, by podnieść z ziemi lusterko do przepowiadania przyszłości, którego jeszcze przed chwilą tam nie było. Trzymała je przed Algaliareptem.
Przełknęłam ślinę, przypomniawszy sobie paskudne uczucie spychania z siebie aury do lusterka, co robiłam minionej jesieni. Demon zdjął rękawiczki i położył na szkle zaczerwienione dłonie o grubych kostkach i szeroko rozpostartych palcach. Kiedy aura przenikała do lusterka, spadając z jego dłoni jak atrament, który wirował i gromadził się w odbiciu, zadrżał i zamknął oczy.
– Do środka transferu, Ceri, miła moja. Pośpiesz się.
Lekko się zadyszała, przenosząc lusterko z aurą Algaliarepta do sagana. Nie chodziło o wagę szkła, ale o wagę tego, co się działo. Przypuszczam, że ponownie przeżywała noc, podczas której znajdowała się w tej samej sytuacji, co ja teraz, patrząc na swego poprzednika, jak ja patrzyłam na nią. Musiała wiedzieć, co się wydarzy, ale była tak obumarła wewnętrznie, że mogła jedynie wykonywać polecenia. A sądząc z jej oczywistej, bezradnej paniki, zostało w niej coś wartego ocalenia.
– Uwolnij ją – powiedziałam. Skulona w moim brzydkim płaszczu, przeniosłam wzrok z Ceri na sagan, a potem na Algaliarepta. – Najpierw ją uwolnij.
– Po co?
Demon spojrzał leniwie na swe paznokcie i z powrotem włożył rękawiczki.
– Prędzej cię zabiję, niż pozwolę się zaciągnąć w zaświaty, i chcę, żeby najpierw została uwolniona.
Algaliarept skwitował te słowa długim, gardłowym śmiechem. Oparł się ręką o anioła i zgiął niemal wpół. Poczułam pod stopami wstrząs i kamienna podstawa pękła z odgłosem wystrzału. Ceri wpatrywała się we mnie z na wpół otwartymi, bladymi ustami i błyskiem w oku. Chyba zaczynało się w niej coś budzić – długo tłumione wspomnienia i myśli.
– A jednak będziesz walczyć – stwierdził z zachwytem Algaliarept. – Znakomicie. Taką miałem na to nadzieję. – Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się znacząco, dotykając brzegu okularów. – Adsimulo calefacio.
Nóż w moim rękawie buchnął płomieniem. Wrzasnęłam i zrzuciłam płaszcz. Uderzył o ścianę kręgu i zsunął się na ziemię. Demon zmierzył mnie wzrokiem.
– Rachel Mariano Morgan, przestań wystawiać moją cierpliwość na próbę. Podejdź tu i wypowiedz to cholerne zaklęcie.
Nie miałam wyboru. Gdybym tego nie zrobiła, mógłby stwierdzić, że naruszyłam warunki umowy, odebrać mi za karę duszę i wciągnąć mnie w zaświaty. Moją jedyną szansą było wywiązanie się z umowy. Zerknęłam na Ceri, chcąc, by się odsunęła od Algaliarepta, lecz ona wodziła palcami po datach wyrytych na pękniętym nagrobku. Jej spragniona słońca twarz pobladła jeszcze bardziej.
– Pamiętasz zaklęcie? – zapytał demon, kiedy zbliżyłam się do sięgającego mi kolan sagana.
Zerknęłam do środka. Nie zdziwiło mnie, że aura Algaliarepta jest czarna. Skinęłam głową i przypomniałam sobie, jak przypadkiem uczyniłam z Nicka mojego ­famulusa. Zrobiło mi się słabo. To naprawdę stało się tylko trzy miesiące temu?
– Mogę wypowiedzieć je po angielsku – szepnęłam.
Nick. O, Boże. Nie pożegnałam się. Ostatnio zachowywał się tak chłodno, że nie znalazłam odwagi, by mu o tym powiedzieć. Nie powiedziałam nikomu.
– Wystarczy.
Okulary demona zniknęły; wbił we mnie spojrzenie swoich cholernych, koźlich oczu. Serce zabiło mi szybko, ale dokonałam wyboru. Przeżyję albo umrę, ale będę się go trzymać.
Rozległ się głęboki, dźwięczny głos Algaliarepta, przeszywający mnie do szpiku kości. Mówił po łacinie i słowa były znajome, a zarazem obce, jak we śnie.
Pars tibi, totum mihi. Vinctus vinculis, prece factis.
– Trochę dla ciebie, lecz wszystko dla mnie – powiedziałam to samo po angielsku, tłumacząc z pamięci. – Związany prośby więzami.
Demon uśmiechnął się szerzej. Zmroziła mnie jego pewność siebie.
– Luna servata, lux sanata. Chaos statutum, pejus mi­nutum.
Przełknęłam z trudem ślinę.
– Księżyc ocalony, blask uzdrowiony – wyszeptałam. – Chaos powstrzymany, to, co gorsze, zredukowane.
Kostki dłoni Algaliarepta, którymi ściskał sagan, pobielały.
– Mentem tegens, malum ferens. Semper servus, dum duret mundus – powiedział, a Ceri wyrwał się szloch, brzmiący jak miauknięcie kociaka, ale szybko go stłumiła. – Dalej – ponaglił Algaliarept. Był tak podekscytowany, że kontury jego postaci rozmazywały się na brzegach. – Powiedz to i włóż ręce do środka.
Zawahałam się, wpatrzona w Ceri skuloną przed nagrobkiem; jej suknia tworzyła niewielką plamę koloru.
– Najpierw uwolnij mnie od jednego z moich długów wobec ciebie.
– Jesteś bezczelną suką, Rachel Mariano Morgan.
– Zrób to! – zażądałam. – Obiecałeś. Zdejmij ze mnie jeden ze swoich znaków, jak się umawialiśmy.
Pochylił się nad saganem, aż zobaczyłam w okularach demona odbicie mojej przestraszonej twarzy z szeroko rozwartymi oczyma.
– To nie robi żadnej różnicy. Dokończ zaklęcie i miejmy to z głowy.
– Chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz dotrzymać naszej umowy? – zapytałam prowokacyjnie, a demon się roześmiał.
– Nie. Wcale nie, a jeśli miałaś nadzieję, że z tego powodu zerwiesz umowę, to, niestety, jesteś głupia. Zdejmę jeden znak, ale nadal będziesz mi winna przysługę. – Oblizał usta. – A jako mój famulus, należysz do mnie.
Kolana mi zadrżały od mdlącego poczucia ulgi i strachu, więc wstrzymałam oddech, żeby nie zwymiotować. Musiałam jednak całkowicie dopełnić warunków nakładanych na mnie przez umowę, a dopiero potem przekonać się, czy mam rację i mogę wywinąć się demonowi dzięki małemu punktowi zwanemu wyborem.
– Myśli osłania, ból przechowuje. Niewolnik, dopóki świat się nie zrujnuje.
Algaliarept westchnął z zadowoleniem, a ja zacisnęłam zęby i zanurzyłam dłonie w saganie. Natychmiast zdrętwiały od przeszywającego mnie palącego zimna, więc błys­kawicznie je wyjęłam. Patrzyłam na nie z przerażeniem, nie widząc w moich pomalowanych na czerwono paznokciach żadnej zmiany.
I wtedy aura Algaliarepta przeniknęła mnie głębiej i dotknęła mojego chi.
Poczułam straszliwy ból w oczach. Nabrałam tchu, by krzyknąć, ale nie potrafiłam wydobyć głosu. Zerknęłam na Ceri – mrużyła oczy, przypominając sobie własne przeżycia. Algaliarept pokazywał w uśmiechu zęby. Krztusiłam się, bo powietrze jakby się zmieniło w olej. Padłam na czworaki, obijając sobie dłonie i kolana o beton. Włosy spadły mi na twarz. Usiłowałam nie zwymiotować. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam myśleć!
Aura demona była jak wilgotny, duszący koc, ociekający kwasem. Okryła mnie wewnątrz i na zewnątrz, otaczając moją siłę swoją mocą. Całkowicie zgniatała moją wolę. Usłyszałam jedno, drugie uderzenie własnego serca. Odetchnęłam spazmatycznie, czując w ustach ostry posmak wymiocin. Będę żyła. Aura demona nie może mnie zabić. Mogę to zrobić. Mogę.
Drżąc, podniosłam wzrok. Zaczynałam nad sobą panować. Sagan zniknął, a Ceri kuliła się za olbrzymim nagrobkiem obok Algaliarepta. Przez jego aurę nie czułam smaku i zapachu powietrza. Poruszyłam się; nie czułam też, jak szorstka powierzchnia betonu ociera mi palce. Nie miałam czucia. Wszystkie wrażenia odbierałam jakby przez warstwę waty.
Wszystko prócz mocy pobliskiej magicznej linii. Czułam jej brzęczenie, jakby była linią wysokiego napięcia. Dysząc, wstałam chwiejnie i ze zdumieniem stwierdziłam, że ją widzę. Widziałam wszystko, jakbym się posługiwała drugim wzrokiem. Na widok mojego kręgu, mającego przedtem wesoły odcień złota pochodzącego z mojej aury, a teraz spowitego czernią, ścisnęło mnie w żo-łądku.
Odwróciłam się do demona. Otaczała go gęsta czarna aura. Wiedziałam, że spora jej doza barwi moją aurę. A potem spojrzałam na Ceri; aura Algaliarepta przylegała do niej tak ściśle, że ledwie widziałam rysy jej twarzy. Nie miała aury, którą mogłaby przeciwstawić aurze demona, ponieważ odebrał jej duszę. I na tym zawiesiłam całą moją nadzieję.
Skoro zachowałam duszę, nadal miałam swoją aurę, chociaż zduszoną przez aurę Algaliarepta. A wraz z duszą miałam wolną wolę. W przeciwieństwie do Ceri mogłam się przeciwstawić. Powoli przypomniałam sobie, jak to się robi.
– Uwolnij ją – wychrypiałam. – Przyjęłam twoją cholerną aurę. Uwolnij Ceri.
– Och, czemu nie? – Demon zarechotał, zacierając dłonie. – Zabicie jej będzie stanowić piękny początek twojego terminowania. Ceri?
Drobna kobieta poderwała się z wysoko uniesioną głową i paniką malującą się na twarzy.
– Ceridwen Merriam Dulciate – rzekł Algaliarept. – Oddaję ci duszę, a zabiję cię dopiero potem. Możesz za to podziękować Rachel.
Drgnęłam. Rachel? Do tej pory zawsze byłam Rachel Marianą Morgan. Najwyraźniej jako famulus nie zasługiwałam już na pełne imię i nazwisko. Wkurzyłam się.
Ceri pisnęła i się zachwiała. Patrzyłam moim nowym wzrokiem, jak opadają z niej więzy Algaliarepta. Spowiła ją cieniutka, ledwie widoczna otoczka najczystszego błękitu – to jej dusza usiłowała zapewnić jej ochronę – po czym zniknęła pod tysiącletnią ciemnością, którą narzucił jej demon podczas przechowywania duszy. Ceri poruszyła ustami, lecz nie mogła mówić. Dyszała, a jej oczy zaszły mgłą. Nie upadła tylko dlatego, że w porę ją podtrzymałam i z wysiłkiem przeciągnęłam do mojego krańca kręgu.
Algaliarept sięgnął w jej stronę. Poczułam przypływ adrenaliny. Puściłam Ceri, wyprostowałam się i zaczerpnęłam z linii.
– Romb! – wykrzyczałam słowo-zaklęcie, które ćwi­czyłam od trzech miesięcy, by ustanowić krąg bez rysowania go.
Nade mną i Ceri, wewnątrz pierwszego kręgu, błyskawicznie powstał nowy, mniejszy, lecz wiązały się z tym takie siły, że aż się zachwiałam. Nie miał żadnego fizycznego przedmiotu służącego za punkt ogniskujący, więc nadmiar energii rozszedł się we wszystkich kierunkach, zamiast wrócić do magicznej linii. Demon zaklął, bo rzuciło go na ścianę mojego pierwszego, wciąż aktywnego kręgu. Rozległ się gwizd, który odczułam w całym ciele, po czym pierwszy krąg pękł i Algaliarept runął na ziemię.
Oddychałam ciężko, zgarbiona i wsparta dłońmi o kolana. Algaliarept mrugał, patrząc na mnie, a potem uśmiechnął się złośliwie.
– Mamy wspólną aurę, miła – powiedział. – Twój krąg nie stanowi już dla mnie przeszkody. – Uśmiechnął się szerzej. – Niespodzianka! – zanucił, po czym wstał i powoli otrzepał aksamitny frak.
O, Boże. Jeśli nie utrzymał go mój pierwszy krąg, to nie utrzyma go i drugi. Tego się obawiałam.
– Ceri? – szepnęłam. – Wstań. Musimy się stąd ruszyć.
Algaliarept spojrzał poza mnie na otaczającą nas poświęconą ziemię. Napięłam mięśnie.
Demon skoczył. Z krzykiem szarpnęłam się w tył, pociągając za sobą Ceri. Niemal nie zauważyłam fali mocy zaświatów, jaka mnie zalała po przerwaniu kręgu. Upadłam, Ceri padła na mnie i straciłam dech. Wciąż nie oddychając, zapierałam się piętami w śnieg, odpychając nas dalej. Czułam pod palcami szorstkie złociste wykończenie balowej sukni Ceri; ciągnęłam ją ku sobie, dopóki nie nabrałam pewności, że obie znajdujemy się na poświęconej ziemi.
– Niech cię wszyscy diabli! – wrzasnął rozwścieczony Algaliarept z krawędzi betonu.
Wstałam. Trzęsłam się i ledwie oddychałam.
– Ceri! – powiedział stanowczym tonem demon, stawiając stopę na niewidzialnej granicy i błyskawicznie ją cofając. W powietrzu rozniósł się zapach palonego bursztynu. – Pchnij ją w moją stronę! Albo tak ci zaczernię duszę, że choćbyś nie wiem jak błagała, twój ukochany bóg nie wpuści cię do siebie!
Ceri jęknęła i przywarła do mojej nogi, chowając twarz i usiłując przezwyciężyć tysiąc lat warunkowania. Poczułam falę gniewu. To mogłabym być ja. To wciąż mogę być ja.
– Nie pozwolę, by cię więcej krzywdził – powiedziałam, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Zrobię wszystko, żeby go powstrzymać przed zrobieniem ci krzywdy.
Trzymała się mnie kurczowo, a ja pomyślałam, że przypomina zbite dziecko.
– Jesteś moim famulusem! – zawołał demon, pryskając śliną. – Chodź tu, Rachel!
Pokręciłam głową. Czułam chłód, i to większy, niż mógłby sprawić kontakt ze śniegiem.
– Nie – odparłam. – Nie przejdę do zaświatów. Nie możesz mnie do tego zmusić.
Algaliarept niemal się zachłysnął z niedowierzania.
– Zrobisz to! – zagrzmiał, a Ceri mocniej objęła mnie za nogę. – Należysz do mnie! Jesteś moim cholernym famulusem. Dałem ci moją aurę. Twoja wola należy do mnie!
– Nie – odparłam, drżąc.
To działało. Niech Bóg ma mnie w opiece, to działało. Zrobiło mi się ciepło w okolicach oczu i uświadomiłam sobie, że niemal płaczę z ulgi. Demon nie może mnie zagarnąć. Mogę być jego famulusem, ale on nie ma mojej duszy. Mogłam mu się sprzeciwić.
– Jesteś moim famulusem! – szalał Algaliarept.
Wrzasnęłyśmy obie z Ceri, bo spróbował wejść na poświęconą ziemię i znów szarpnął się w tył.
– Jestem twoim famulusem! – odwrzasnęłam, przestraszona. – I odmawiam ci! Powiedziałam, że zostanę twoim famulusem i nim jestem, ale nie wejdę z tobą w zaświaty, a ty nie możesz mnie do tego zmusić!
Algaliarept zmrużył swoje kozie oczy. Cofnął się i wyraźnie ochłonął z gniewu, a ja zesztywniałam.
– Zgodziłaś się zostać moim famulusem – rzekł cicho. Przysunął lśniące buty z klamrami do kręgu sprofanowanej ziemi i uniósł się z nich dymek. – Chodź tu zaraz albo stwierdzę naruszenie przez ciebie warunków umowy i twoja dusza automatycznie stanie się moją własnością.
Powtórne pociągnięcie do odpowiedzialności za to samo przestępstwo. Wiedziałam, że do tego dojdzie.
– Okrywa mnie twoja śmierdząca aura – powiedziałam znad drżącej Ceri. – Jestem twoim famulusem. Jeśli uważasz, że nastąpiło naruszenie warunków umowy, sprowadź tu przed wschodem słońca kogoś, kto to oceni. I zdejmij ze mnie jeden z tych cholernych znaków! – zażądałam, wyciągając nadgarstek w jego stronę.
Ręka mi się trzęsła. Z gardła Algaliarepta wydobył się obrzydliwy dźwięk. Ceri odważyła się zerknąć na demona.
– Nie mogę się posługiwać tobą jako famulusem, jeśli jesteś po niewłaściwej stronie linii – stwierdził, wyraźnie myśląc na głos. – Więź nie jest wystarczająco silna...
– To nie mój problem – przerwałam, czując, jak drżą mi nogi.
– Nie – zgodził się Algaliarept. Splótł za plecami dłonie w białych rękawiczkach i popatrzył na Ceri. Wściekłość płonąca w jego oczach przeraziła mnie śmiertelnie. – Ale czynię z tego twój problem. Ukradłaś mi famulusa i nic nie dałaś w zamian. Podstępem skłoniłaś mnie, bym pozwolił ci się wymigać od uiszczenia opłaty za przysługę. Jeśli nie mogę cię zaciągnąć w zaświaty, znajdę jakiś sposób, by posłużyć się tobą poprzez linie. I nigdy nie pozwolę ci umrzeć. Zapytaj ją. Zapytaj ją o jej niekończące się piekło. Ono czeka na ciebie, Rachel. A ja nie jestem cierpliwym demonem. Nie możesz się chować na poświęconej ziemi w nieskończoność.
– Odejdź – powiedziałam drżącym głosem. – Ja cię tu wezwałam. Teraz każę ci odejść. Zabierz jeden ze znaków i odejdź. W tej chwili.
Wezwałam go, więc podlegał zasadom wzywania – nawet jeśli byłam jego famulusem.
Odetchnął powoli, a mnie się wydało, że ziemia się poruszyła. Oczy zrobiły mu się czarne. Czarne. Czarne, czarne, a potem jeszcze czarniejsze. O, cholera.
– Znajdę sposób na zadzierzgnięcie wystarczająco silnej więzi z tobą poprzez linie – powiedział uroczyście. – I przeciągnę cię z nietkniętą duszą. Chodzisz po swojej stronie linii w pożyczonym czasie.
– Już wisiał nade mną wyrok – rzekłam. – I nazywam się Rachel Mariana Morgan. I zabierz jeden ze swoich znaków, bo inaczej wszystko ci przepadnie.
Uda mi się. Przechytrzyłam demona. Ta świadomość uderzała do głowy, ale byłam zbyt przerażona, by miała dla mnie większe znaczenie.
Algaliarept obdarzył mnie spojrzeniem mrożącym krew w żyłach. Potem popatrzył na Ceri i zniknął.
Krzyknęłam, czując palący ból w nadgarstku, lecz ucieszyłam się z niego. Skulona, trzymałam się za nadgarstek drugą ręką. Bolało – bolało, jakby szarpały go psy piekła – ale kiedy odzyskałam jasność widzenia, nabrzmiały krąg na skórze przecinała jedna blizna, nie dwie.
Czując jeszcze resztki bólu, zgarbiłam się, zapadłam w sobie. Uniosłam głowę i zaczerpnęłam tchu, usiłując przywrócić mój żołądek do normalnego stanu. ­Algaliarept nie mógł się mną posługiwać, jeśli znajdowaliśmy się po przeciwnych stronach magicznych linii. Nadal byłam sobą, chociaż spowijała mnie aura demona. Mój drugi wzrok powoli zanikł i zniknęła czerwona smuga magicznej linii. Ponieważ demon się zdematerializował, prawie nie czułam jego aury i łatwiej było mi ją znosić.
Ceri puściła mnie, a ja się pochyliłam, by pomóc jej wstać. Spojrzała ze zdumieniem na moją wyciągniętą rękę, ujęła ją swoją szczupłą i bladą dłonią, po czym, nie wstając, w oficjalnym geście podziękowania złożyła pocałunek na grzbiecie mojej.
– Nie, nie trzeba – powiedziałam i obróciłam dłoń, by ją chwycić i postawić na nogi.
Oczy Ceri napełniły się łzami, które spłynęły po policzkach. Ta płacząca, skrzywdzona kobieta była piękna w swej milczącej radości. Objęłam ją, dając jej całą pociechę, na jaką było mnie stać. Ceri zgarbiła się i zadrżała jeszcze mocniej.
Zostawiłam wszystko, łącznie ze świeczkami, żeby same zgasły, i ruszyłam chwiejnie w stronę kościoła. Z utkwionym w śniegu wzrokiem, zostawiając z Ceri ślady naszych stóp na moich poprzednich, prowadzących na cmentarz, zastanawiałam się, co mam z nią zrobić.