Inwazja z Ganimedesa

Podbój jak każdy inny

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Inwazja z Ganimedesa
Wielkość pisarskiego dorobku Philipa K. Dicka może przyprawiać o ból głowy: to nie tylko ponad czterdzieści powieści, ale i grubo powyżej stu opowiadań. Wiele jego dzieł stanowi dziś klasykę science fiction – żeby wymienić tylko Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, Ubika czy Płyńcie łzy moje, rzekł policjant – lecz sama skala tej twórczości (i okoliczności jej powstawania – kalifornijski autor często pisał w nadludzkim tempie, rozpaczliwie wyglądając honorarium) powoduje, że zdarzają się także teksty przeciętne. Do takich, niestety, zalicza się chociażby Inwazja z Ganimedesa.

Obcy z Ganimedesa przejęli rządy na Ziemi. Ewolucja w wyjątkowych warunkach sprawiła, że są całkowicie zależni od sług z innych ras, dlatego też wymagają od swoich podwładnych całkowitego posłuszeństwa, a wizja buntu śmiertelnie ich przeraża. Na szczęście najeźdźców, jedyny człowiek zdolny do stawienia im czoła nie ma w planach opuszczać swojego bezpiecznego gabinetu.

Podstawowym problemem Inwazji z Ganimedesa jest to, że właściwie nie czuć w niej ducha Philipa K. Dicka. Nie wynika to z całą pewnością z jego braku doświadczenia czy nieukształtowanego jeszcze w chwili pisania stylu: powieść powstała w 1965, czyli przed wszystkimi tekstami, które wymieniłem na początku (a także przed VALIS, wydanym niedawno w Polsce Labiryntem śmierci czy Transmigracją Timothy’ego Archera), ale przecież autor miał już na koncie uznane książki (w tym wybitnego Człowieka z Wysokiego Zamku, nagrodzonego Hugo). Czyżby w takim razie decydujący był wpływ Raya Nelsona? Ten z całą pewnością nie zdobył popularności, jaką dziś cieszy się Dick nie tylko w kręgach literackich, ale jego Blake’s Progress i The Prometheus Man zostały przyjęte przez czytelników bardzo ciepło.

Razem stworzyli jednak powieść absolutnie przeciętną. Podbój ludzkości już się odbył, więc starć międzygwiezdnych flot tu nie ma, ale reszta przebiega zgodnie ze schematem: pojawia się jakiś ruch oporu, kilku przeciętniaków nagle wyrasta na bohaterów, inni okazują się być podstępnymi zdrajcami, gotowymi współpracować z najeźdźcą. Banał pogania banał, a typowa dla Dicka prostota przedstawiania wydarzeń – nieszczególnie spójnych, ale raczej przez brak tempa niż wewnętrznej logiki – która zwykle sprawdza się w jego tekstach doskonale, bo pomaga wyeksponować najśmielsze idee, tutaj staje się wadą. Niebezpiecznie przybliża ona Inwazję z Ganimedesa do pejoratywnego wizerunku fantastyki naukowej, przez lata wyśmiewanego przez jej przeciwników: sztampowej opowiastki o ludziach bezsensownie bijących się z Obcymi, napisanej bez polotu i co najwyżej poprawnej literacko. Poprawnej, bo powieść czyta się nieźle, ale bez najmniejszej odrobiny zachwytu.

Tekst przed porażką ratuje właściwie tylko jedno: Rudolph Balkani. Ziemski kolaborant to postać wyjątkowo tragiczna, a sceny, w których dzieło jego życia chwieje się w posadach należą do zdecydowanie najlepszych w całej książce. Jest też coś nieodparcie fascynującego w bardzo sugestywnym obrazie Obcego zaczytującego się jego pracami naukowymi – Dickowi i Nelsonowi udało się doskonale opisać nieśmiałe próby zrozumienia prawdziwej inności; miłośnicy prozy Stanisława Lema z Solarisem i Fiaskiem na czele z pewnością będą tymi fragmentami usatysfakcjonowani.

Inwazja z Ganimedesa nie jest powieścią złą. Bardziej uczciwie byłoby powiedzieć, że nie jest powieścią tak dobrą, jak spodziewać by się można po Philipie K. Dicku. Jeden ciekawy bohater to trochę zbyt mało, żeby osłodzić czytelnikowi niezbyt składną fabułę i brak szaleństwa, które wyróżnia jego najlepsze teksty.