Dom z liści

W świecie nieskończonych przestrzeni

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Dom z liści
Dom z liści. Aż wierzyć się nie chce. Nie pamiętam już, kiedy ta książka po raz pierwszy pojawiła się w zapowiedziach Wydawnictwa MAG, jestem pewny natomiast, że od tego czasu minęły lata. A sama powieść przecież też nie młodnieje: za niewiele ponad rok osiągnie pełnoletniość, a w literaturze popularnej, w której błyskawiczne tempo rozwoju kolejnych trendów można porównać tylko z szybkością ich uwiądu, jest to niewątpliwie szmat czasu. Nie bójcie się jednak, dzieło Marka Z. Danielewskiego jest tak odległe od wszelkich norm i tradycji, iż będzie zaskakiwać czytelników jeszcze bardzo długo.

Johnny Wagabunda przypadkiem pakuje się w kłopoty. Chociaż może nie powinno to zaskakiwać, wszak nasz bohater ma w tym spore doświadczenie. Tym razem jednak sprawa wydaje się poważna: niby tylko znalazł zwykłą książkę i zaczął ją czytać, ale lektura ma olbrzymi wpływ na jego codzienność. Historia powstania filmu o nawiedzonym domu, do którego wprowadza się rodzina Navidsonów, powoli niszczy życie Wagabundy.

Jednym z moich recenzenckich zwyczajów jest przeglądanie opinii innych czytelników jakiś czas po zakończeniu lektury. O samej metodzie nie będę się rozwodził, przywołuję ją jednak z bardzo prostego powodu: oceny Domu z liści są skrajnie podzielone. I to nie tak, jak bywa w przypadku kontrowersyjnych tekstów, które – mimo niezaprzeczalnej jakości – obruszyły kilkoro konserwatywnych odbiorców, czy też odwrotnie, kiczowatych dziełek i ich biorących się nie wiadomo skąd grupek wyznawców. O debiucie Danielewskiego każdy (każdy!) myśli co innego. Co takiego siedzi w tej powieści, że wciąż budzi tak wielkie emocje?

Zacznijmy może od tego, że Dom z liści jest horrorem – i to klasycznym, bo opowiada o nawiedzonym budynku. Navidson i cała jego rodzina wprowadzają się do domu, który ma poprawić ich relacje, a ten, mówiąc kolokwialnie, zaczyna wariować. Jego szaleństwa wcale nie są szczególnie oryginalne: samoczynne przemieszczanie się ścian i powstawanie dodatkowych pomieszczeń (prym wśród nich wiodą ciemne korytarze) zawsze jest efektowne, ale z pewnością nikogo nie zaskoczy. Klasyką gatunku jest także scena, w której Tom ratuje Daisy: spersonifikowany dom okazuje się krwiożerczym potworem, a podłogi i sufity jego mackami czy odnóżami. Danielewski bardzo zręcznie gra na podstawowych ludzkich lękach, zaszywa prostą inwersję (dom rozumiany jako bezpieczne schronienie transformuje w symbol zagrożenia) w warstwie bardzo gęstych zależności psychologicznych (życie rodzinne Navidsonów to prawdziwe wężowisko) i świetnie opisuje związane z ciemnością i ciasnotą zagrożenia czyhające na bohaterów, dzięki czemu jego opowieść wybija się na tle popularnych horrorów. Ale czy to wszystko wystarczyłoby, aby przynieść powieści tak wielki rozgłos?

Nie. Cały ambaras zaczyna się dopiero wtedy, gdy zaczniemy dyskusję o tym, w jaki sposób Dom z liści został podany. Na pierwszym poziomie rzeczywiście jest to historia Navidsonów, czytelnik jednak od początku wie, że nie poznaje jej bezpośrednio; czyta opracowanie (ni to publicystyczne, ni to naukowe) filmu, na którym ich losy zostały zarejestrowane. Taka forma oznacza, że kolejne wejścia do ciemnych korytarzy nawiedzonego domu są od siebie oddzielone długimi fragmentami rozważań na temat architektury i struktury samego budynku, fizyki panującej wewnątrz jego murów, motywów kierujących postępowaniem jego mieszkańców, techniki nagrań, ich wpływu na społeczeństwo widzów, w końcu filozoficznych implikacji pojawienia się obcego lub nawiedzonego obiektu na Ziemi. Kolejnym komentarzom towarzyszą oczywiście bardzo obszerne przypisy, niektóre prowadzą do źródeł istniejących, inne do fikcyjnych, jeszcze inne w końcu opowiadają całkiem nową historię. Bo to wcale nie koniec tego literackiego labiryntu.

Póki co mamy więc film o nawiedzonym domu, którego omówienie czytamy...wróć; czytamy omówienie poszerzone o obszerny komentarz Johnny'ego, człowieka, który odnalazł książkę i postanowił ją wydać. Okazuje się jednak, że sama lektura także przesiąknięta jest tajemniczą i mroczną mocą, którą emanował budynek. Proces czytania szybko staje się obsesją bohatera, która dzień po dniu systematycznie rozdziera jego zdrowie psychiczne i niszczy jego życie. Mimo iż Wagabundę od domu Navidsonów dzieli tak wiele poziomów, ten wkracza w jego codzienność, a czytelnik staje się świadkiem kolejnego horroru.

Czy to koniec dziwactw związanych z Domem z liści? Cóż…nie. O ile szkatułkowy model powieści i twórcze wykorzystanie przypisów to zabiegi ciekawe, lecz dobrze znane odbiorcy, to już tak odważne wykorzystanie typografii jako formy wyrazu z pewnością wielu zaskoczy. Zmiany czcionki, pogrubienia i podkreślenia to norma. W pewnym momencie zaczynają się jednak niemal puste strony, na których pojawia się co najwyżej akapit (czasami – jedna litera), druk nagle zostaje obrócony o dziewięćdziesiąt czy sto osiemdziesiąt stopni, zakręcony w spiralę czy skoszony, w tekście pojawiają się wyrwy i ramki. I choć w związku z tym lektura często wymaga potężnej gimnastyki, to zdarzają się fragmenty naprawdę mocne: po tym jak kula opuszcza lufę białe kartki rozciągają czas nie metaforycznie, a fizycznie, zwężający się druk doskonale ilustruje klaustrofobiczne uczucia, jakich musiał doznawać Navidson podczas pokonywania mrocznych tuneli, a coraz dziwniejszy układ listów matki Wagabundy jasno wskazuje na to, co dzieje się w jej głowie. Polecam wpisać oryginalny tytuł powieści w wyszukiwarce grafiki, polskie wydanie prezentuje się identycznie.

No tak, zdaje się, że przebrnęliśmy przez opis Domu z liści. W takim razie trzeba by się jeszcze zastanowić, czy warto się za tak dziwaczną lekturę łapać. Po pierwsze: to bardzo sugestywny, rozbudowany i mocny horror. Danielewski straszy elegancko, bez wyskakujących zza szafy potworów, po mistrzowsku wykorzystując za to przestrzeń (nie tylko ciasnotę) i ciemność, a także demony budzące się po zaśnięciu rozumu – cały długi wątek Wagabundy to zmaganie się nie tylko z przeklętą lekturą, ale przede wszystkim z własnymi ułomnościami. Po drugie: to czytelnicze doświadczenie, którego z pewnością nie powtórzycie. Rozdział o labiryncie niemożliwy do skończenia, jeśli nie podejmie się świadomej decyzji o wyrwaniu poza przypisy zostanie mi w pamięci na bardzo długo, nad szaloną typografią (i ogromem pracy tego, kto tekst mistrzowsko złożył) nawet nie chcę się ponownie rozwodzić. Po trzecie: ciężko ukryć, że to lektura męcząca i, mówiąc wprost, w dużym stopniu skupiona wokół efektów specjalnych. Skomplikowane relacje Navidsona z Karen czy Tomem opisane są dosyć szeroko, podobnie jak psychiczne problemy Wagabundy, ale od początku wiadomo, iż nie o to tu chodzi. Podjęcie się lektury Domu z liści ma sens tylko wtedy, kiedy jest świadomym wyborem. Jeżeli chcecie przekonać się, czy okoliczności towarzyszące tekstowi mają na Was równie duży wpływ jak on sam, to Wydawnictwo MAG – po latach – daje do tego doskonałą okazję. Ja sam nie żałuję nawet minuty poświęconej debiutowi Marka Z. Danielewskiego.