Cień w środku lata

Rozdział 1

Autor: Ewa 'senmara' Markowska

Cień w środku lata
Tak jak kamienne wieże Machi górowały nad zimnymi miastami północy, tak nabrzeże Saraykehtu górowało nad letnimi miastami południa. Na przejrzyste wody zatoki wychodziły keje, przy których cumowały statki z innych miast portowych khaiem – z Nantani, Yalakehtu, Chaburi-tanu. Znajdowały się wśród nich także płaskodenne statki z Ziem Zachodnich i wielkie żaglowce Galtów tak obwieszone żaglami, że wyglądały jak przeniesione na morze podwórko praczki. Wzdłuż nadbrzeżnych ulic sprzedawcy ze wszystkich rozmaitych miast i krain zachwalali towary wyłożone na wysokich stołach udekorowanych kolorowymi materiałami i chorągwiami, przekrzykując mewy i tłukące o brzeg fale. W gorącym, nieruchomym powietrzu przeplatały się głosy w kilkunastu językach oraz kilkudziesięciu dialektach i ich łamanych odmianach, a ona znała je wszystkie.

Amat Kyaan, starsza nadzorczyni Galtyckiego Domu Wilsin, przedzierała się przez tłum, używając laski, choć krok miała pewny. Smakowała taniec gramatyki depczącej po palcach słownictwu. Jej siłę stanowiło to, że wiedziała jak i co mówić. Dzięki tej umiejętności, ze zdesperowanej niezależnej skryby stała się osobą noszącą barwy szanowanego, choć cudzoziemskiego domu, przeciskającą się przez tłum ludzi i bele bawełny na spotkanie ze swoim pracodawcą. Istniały drogi prowadzące od jej mieszkania na skraju miękkiej dzielnicy do ulubionej łaźni Marchata Wilsina, które nie wymagały stawienia czoła nadmorskiemu bulwarowi. Mimo to, ilekroć chadzała rano do łaźni, wybierała tę właśnie drogę. Przecież ten bulwar stanowił dumę i symbol jej miasta.

Zatrzymała się na skwerze u wylotu Nantanu – szerokiej, wyłożonej szarą cegłą ulicy, wyznaczającej zachodni kraniec dzielnicy magazynów. Na morze patrzył stary posąg z brązu Shiana Sho, ostatniego wielkiego imperatora – jakby na pamiątkę jego utraconego imperium, od ośmiu pokoleń zmienionego w pustkowia i strzępy prócz miast khaiem, dokąd nie dotarły niepokoje. Pod posągiem ciężko pracowali młodzi mężczyźni, ciągnąc wózki wysoko wyładowane białymi belami. W upale zdjęli koszule; jedni się śmiali, inni coś wołali, jeszcze inni pracowali z ogromną powagą. Niektórzy zostali wolnymi ludźmi, wykorzystującymi możliwość najęcia się do pracy sezonowej. Inni byli związani umową z domami lub poszczególnymi kupcami. Paru było niewolnikami. I wszyscy byli piękni – nawet ci pulchni i niezręczni.

Pięknymi czyniła ich młodość. Ruchy mięśni pod skórą były subtelniejsze i bardziej ponętne niż najpiękniejsze szaty khaiem, może dlatego, że nikt się nad tym nie rozwodził. Amat zastanawiała się, ilu z nich się domyśla, że demonstrują swoją seksualność starej kobiecie, która tylko sprawia wrażenie, że przez chwilę odpoczywa po drodze na służbowe spotkanie.
Prawdopodobnie wszyscy. Próżne, śliczne stworzenia. Westchnęła i poszła dalej.

Kiedy dotarła do celu, słońce wzniosło się może na pół szerokości dłoni. Łaźnie znajdowały się w głębi lądu, skupione nad brzegiem Qiit i w pobliżu akweduktów. Marchat Wilsin lubił jedną z tych mniejszych. Amat bywała tam na tyle często, że strażnicy znali ją z widzenia i kiedy wchodziła, przyjmowali niezręczną ­postawę ­powitania. Często podejrzewała, że Wilsin-cha wybierał to szczególne miejsce dlatego, że pozwalało mu ono zapomnieć o jego własnych niedostatkach językowych. Przyjęła niedbale postawę powitania i weszła do środka.

Praca dla cudzoziemskiego domu nigdy nie była prosta, a już najmniej tłumaczenie kontraktów i umów. Galtowie byli sprytnym narodem, agresywnym i odnoszącym sukcesy wojenne. Panowali na ziemiach tak rozległych i żyznych, jak Imperium u szczytu potęgi; w innych narodach budzili szacunek i strach. Lecz czynione przez nich założenia – że umowy można narzucać za pomocą broni, że groźba inwazji czy blokady może podkreślić negocjacje – nie działały w miastach khaiem. Mogli wysyłać swoje oddziały do Eddensea, a statki do Bakty, lecz kiedy pojawiała się potrzeba subtelności, tracili rezon. Gdyby zechciał, Galt mógł pokonać resztę świata, lecz i tak musiałby się kłaniać andat. Marchat Wilsin mieszkał na tyle długo w Saraykeht, by przyjąć to ograniczenie arogancji swego narodu. Folgowanie jego dziwactwom, takim jak prowadzenie interesów w łaźni, stanowiło niewielką cenę.

Powietrze w środku było chłodniejsze, a ozdobne rzeźbione drewniane ekrany przesłaniały okna, przepuszczając mimo to od czasu do czasu pachnący cedrem powiew wiatru. Od twardych posadzek i ścian odbijały się głosy. Gdzieś w pomieszczeniach publicznych ktoś śpiewał głosem dźwięcznym jak dzwon. Amat udała się do pomieszczeń dla kobiet, zrzuciła szatę i zdjęła sandały. Chłodne powietrze przyjemnie muskało jej skórę. Napiła się chłodnej wody z wielkiej granitowej misy i – naga jak wszyscy inni – przeszła przez publiczną łaźnię, pełną pokrzykujących i ochlapujących się mężczyzn i kobiet, do prywatnych pomieszczeń na tyłach. Do narożnego pokoju Marchata Wilsina, najbardziej oddalonego od głosów i śmiechu.

– W tym zaszczanym mieście jest za gorąco – mruknął Wilsin-cha na widok Amat. Leżał na wpół zanurzony w basenie, a woda omywała mu bladą, włochatą pierś. Kiedy go poznała, był szczuplejszy. Miał czarne włosy i brodę. – Zupełnie jakby ktoś trzymał człowiekowi na twarzy gorący ręcznik.
– Tylko w lecie – odparła Amat, położyła laskę na skraju basenu i ostrożnie wsunęła się do wody. Fale rozkołysały pływającą tacę z czarkami herbaty, lecz płyn się nie rozlał. – Trochę dalej na północ całą zimę narzekałbyś na zimno.
– Przynajmniej byłaby to zmiana tempa.
Uniósł nad wodę różową, pomarszczoną dłoń i pchnął tacę w stronę Amat. Herbata była świeża i przyprawiona miętą, woda chłodna. Amat oparła się o wyłożoną kafelkami krawędź basenu.
– Jakie masz wieści? – zapytał Marchat, kończąc ich poranny rytuał.

Amat złożyła raport. Sprawy miały się dość dobrze. Dotarła dostawa surowej bawełny z Eddensea i właśnie ją rozładowywano. Umowy z tkaczami były niemal gotowe, chociaż Amat wciąż niepokoiły pewne niejasności w tłumaczeniu z galtyckiego na khaiacki. Co gorsza, spóźniały się plony na północnych polach.
– Pojawią się tu na czas, by przedstawić je andat?
Amat upiła łyk herbaty.
– Nie.

Marchat zaklął pod nosem.
– Eddensea może nam wysłać swoje bele na czas, a my nie możemy zebrać bawełny z własnych roślin?
– Najwyraźniej nie.
– Ile nam zabraknie?
– Nasza przestrzeń będzie zapełniona w dziewięciu dziesiątych.
Marchat zmarszczył brwi i zapatrzył się przed siebie, widząc wyimaginowane cyfry i czytając w próżni niczym w księdze. Po chwili westchnął.
– Istnieje jakakolwiek szansa porozmawiania o tym z samym khaiem? Renegocjowania warunków?
– Nie – odparła Amat.
Marchat prychnął ze zniecierpliwieniem.
– I dlatego nie znoszę robić z wami interesów. W Eymondzie czy Bakcie dałoby się przynajmniej porozmawiać.
– Ponieważ za ścianą umieściłbyś żołnierzy – zauważyła oschłym tonem Amat.
– Właśnie. I dałoby się porozmawiać. Sprawdź, czy któryś z pozostałych domów nie ma zbyt wiele towaru.
– Chadhami ma. Ale Tiyan i Yaanani walczą między sobą o kontrakt z jakimś wielmożą z zachodu. Gdyby jeden z nich zdołał wykonać ruch szybciej od drugiego, mógłby dobić interesu. Moglibyśmy policzyć im za wcześniejszą sesję z andat, a później, kiedy przybędą nasze plony, wykorzystać część ich przydziału.
Marchat zastanowił się nad tym. Przez chwilę omawiali strategię domu. Jaki zawrzeć sojusz i, jeśli zajdzie taka potrzeba, jak go później złamać z jak największym zyskiem.

Amat oczywiście wiedziała więcej, niż mówiła. Takie było jej zadanie – mieć w głowie jasny obraz firmy, przedstawiać pracodawcy to, co musiał wiedzieć, a samej zajmować się sprawami niegodnymi jego uwagi. Oczywiście w centrum wszystkiego tkwił handel bawełną. Złożona sieć związków – między tkaczami, farbiarzami i żaglomistrzami; towarzystwami żeglugowymi, gospodarstwami rolnymi i górnikami alumu – dzięki której Saraykeht był jednym z najbogatszych miast świata. A także, podobnie jak wszystkie miasta khaiem, miastem wolnym od groźby wojny, w przeciwieństwie do Galtu, Eddensea i Bakty oraz Ziem Zachodnich i Wysp Wschodnich. Miasta te były chronione przez ich poetów i dzierżone przez nich moce, a taka ochrona pozwalała odbywać narady takie jak ta, pozwalała im prowadzić śmiertelnie poważną grę handlu i wymiany.

Kiedy podjęli decyzję i uzgodnili szczegóły, Amat zaproponowała termin przyniesienia ofert do kompleksu. Wilsin-cha mógł prowadzić interesy w łaźni tylko do pewnej granicy i tą granicą dla Amat było kapanie wodą na świeżo spisane umowy. Wiedziała, że pryncypał ją rozumie. Kiedy wstała, gotowa stawić czoło reszcie dnia, powstrzymał ją ruchem ręki.
– Jest jeszcze coś – powiedział. Z powrotem osunęła się do wody. – Wieczorem, tuż przed połową świecy, będę potrzebował ochroniarza. To nic poważnego, wystarczy ktoś, kto mi pomoże opędzać się od psów.
Amat przekrzywiła głowę. Marchat mówił spokojnie, normalnym tonem, lecz unikał jej wzroku. Uniosła dłonie w postawie pytania.
– Mam spotkanie w jednym z dolnych miasteczek – powiedział.
– W interesach? – zapytała obojętnym tonem Amat.
Skinął głową.

– Rozumiem – powiedziała i dodała po chwili: – Będę zatem w kompleksie o połowie świecy.
– Nie. Potrzebuję jakiegoś zbira z domu, który by odpędzał zwierzęta i zmusił bandytów do zastanowienia się. Na co mi się przyda kobieta z laską?
– Przyprowadzę ze sobą ochroniarza.
– Po prostu przyślij go do mnie – powiedział Wilsin stanowczo. – Sam się wszystkim zajmę.
– Jak uważasz. A kiedy to firma zaczęła prowadzić interesy beze mnie?
Marchat Wilsin skrzywił się i pokręcił głową, mrucząc coś tak cicho, że Amat tego nie zrozumiała. Kiedy westchnął, na wzbudzonej przez niego fali rozlało się trochę herbaty.
– To drażliwa sprawa, Amat. Tyle. Zajmuję się nią sam. Kiedy będę mógł, podam ci wszystkie szczegóły, ale...
– Ale?
– To trudne. Są pewne kwestie zawodowe, które... będę musiał trzymać w tajemnicy.
– Dlaczego?
– Chodzi o smutny handel – powiedział. – Dziewczyna jest już od tak dawna w ciąży, że widać jej brzuch. A pewnymi aspektami pozbywania się dziecka muszę się zająć z całą dyskrecją.
Amat poczuła oburzenie, ale odezwała się spokojnym tonem.
– Aha, rozumiem. Dobrze więc. Jeśli uważasz, że nie możesz mi zaufać, to chyba lepiej w ogóle nic mi o tym nie mów. Może mogłabym ci polecić kogoś na moje miejsce.

Uderzył dłonią w wodę niecierpliwym gestem. Amat skrzyżowała ręce na piersi. To był blef, ponieważ oboje wiedzieli, że bez niej dom podupadnie, a bez tego stanowiska jej sytuacja się pogorszy – to nie była poważna groźba. Lecz Amat była nadzorczynią domu i nie lubiła, kiedy ukrywało się przed nią jej własne interesy. Blada twarz Marchata poczerwieniała, lecz Amat nie wiedziała, czy z irytacji, czy że wstydu.

– Nie dręcz mnie, Amat. Nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż tobie, ale nie mogę tego rozegrać inaczej. Jest interes do zrobienia. Zajmę się tym. Przedstawię khaiowi Saraykehtu prośbę o wykorzystanie jego andat. Zapewnię dziewczynie opiekę przedtem i potem oraz dopilnuję, by wszyscy zainteresowani otrzymali pieniądze. Prowadziłem interesy, zanim się pojawiłaś. I jestem twoim pracodawcą. Mogłabyś założyć, że wiem, co robię.
– Właśnie chciałam powiedzieć to samo, tyle że o sobie. Radzisz się mnie w swoich sprawach od dwudziestu lat. Jeśli nie uczyniłam niczego, by stracić twoje zaufanie...
– Nie uczyniłaś.
– To dlaczego po raz pierwszy od czegoś mnie odsuwasz?
– Gdybym mógł ci to powiedzieć, nie musiałbym cię odsuwać – rzekł Marchat. – Po prostu przyjmij, że to nie jest moja decyzja.
– Twój wuj poprosił, by mnie nie wtajemniczać? Czy może klientka?
– Potrzebuję ochroniarza. O połowie świecy.

Amat przyjęła złożoną postawę zgody, zawierającą także niuans irytacji. Marchat go nie uchwycił. Kiedy ją denerwował, prowadziła rozmowę na poziomie niedostępnym dla niego. Wstała, a on przyciągnął do siebie tacę i dolał sobie herbaty.
– Możesz mi powiedzieć, kto jest klientką?
– Nie. Dziękuję ci, Amat – odparł Wilsin.
Znalazłszy się z powrotem w pomieszczeniu dla kobiet, wytarła się i ubrała. Kiedy wyszła na ulicę, wydało się jej, że jest bardziej hałaśliwa, bardziej denerwująca, niż kiedy wchodziła do łaźni. Skręciła w stronę kompleksu Domu Wilsin, na północ i pod górę. Musiała się zatrzymać przy stoisku sprzedawcy wody, kupić sobie coś do picia i odpocząć w cieniu, by zebrać myśli. Dom Wilsin nie zajmował się dotąd smutnym handlem – wykorzystywaniem andat do zakończenia ciąży – chociaż czasami inne domy oferowały swoje usługi jako pośrednicy. Zastanawiała się, skąd się wzięła ta zmiana polityki, dlaczego Marchat Wilsin trzyma to w sekrecie i dlaczego kazał jej sprowadzić ochroniarza, skoro nie chciał, żeby znalazła na to wszystko odpowiedź.

***

Maati utrzymywał postawę powitania z sercem w gardle. Bladoskóry mężczyzna obszedł go powoli, chłonąc czarnymi oczyma każdy niuans jego postawy. Maatiemu nie drżały dłonie; szkolił się przez wiele lat, najpierw w szkole, a potem u daia-kvo. Jego ciało potrafiło ukryć niepokój.

Mężczyzna w szatach poety zatrzymał się z miną świadczącą o akceptacji i rozbawieniu. Eleganckie palce ułożył w pozycji powitania, które nie było ani bardzo ciepłe, ani odrobinę oficjalne. Ujrzawszy odpowiedź, Maati opuścił ręce i wstał. Mijało już zaskoczenie nagłym pojawieniem się nauczyciela i jego pierwszą ­prawdziwą myślą było to, że się nie spodziewał, że Heshai-kvo będzie taki młody czy taki piękny.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał mężczyzna chłodnym, twardym głosem.
– Maati Vaupathi – odparł zwięźle młodzieniec. – Niegdyś dziesiąty syn Nichy Vaupathiego, a teraz najmłodszy poeta.
– Ach. Człowiek z zachodu. Wciąż to słychać w twoim akcencie.

Nauczyciel siedział w wykuszu okna; zaplótł ręce na piersi i nadal otwarcie przyglądał się Maatiemu. Pokoje, które podczas długich, pełnych niepokoju dni oczekiwania wydawały mu się urządzone z przepychem, teraz, kiedy pojawił się w nich ten czarnowłosy mężczyzna, sprawiały wrażenie zaniedbanych. Cynowa oprawa idealnego kamienia. Miękkie bawełniane draperie, spływające z sufitu i falujące w gorących powiewach późnego popołudnia, w porównaniu ze skórą poety wydawały się brudne. Mężczyzna się uśmiechnął, lecz wyraz jego twarzy nie był całkowicie uprzejmy. Maati przyjął postawę hołdu odpowiednią dla ucznia w obecności nauczyciela.

– Przybyłem, Heshai-kvo, z polecenia daia-kvo, by się u ciebie uczyć, jeśli zechcesz mnie przyjąć jako swego ucznia.
– Och, przestań. Kłaniasz się i pozujesz, jakbyśmy byli tancerzami. Usiądź. Na łóżku. Chcę cię o coś zapytać.
Maati posłuchał i usiadł na piętach, jak należało uczynić podczas wykładu daia-kvo. Mężczyznę chyba to bawiło, lecz nic nie powiedział.
– A więc, Maati, przybyłeś tu... kiedy? Sześć dni temu?
– Siedem, Heshai-kvo.
– Siedem. I nikt nie przyszedł się z tobą przywitać. Nikt nie przyszedł, by ci pokazać dom poety. To chyba długo jak na mistrza niezwracającego uwagi na swego ucznia, co?

Maati tak właśnie myślał, i to kilka razy, lecz teraz się do tego nie przyznał. Zamiast tego przyjął postawę przyjmowania lekcji.
– Tak sądziłem z początku, lecz w miarę upływu czasu zrozumiałem, że to rodzaj próby, Heshai-kvo.
Po idealnych wargach przebiegł cień uśmiechu i Maatiemu zrobiło się przyjemnie, że dobrze się domyślił. Jego nowy nauczyciel nakazał mu gestem mówić dalej i Maati się lekko wyprostował.
– Początkowo sądziłem, że to może być próba mojej cierpliwości. Sprawdzian, czy umiem nie przyśpieszać biegu wydarzeń, kiedy nie należy to do mnie. Lecz później uznałem, że prawdziwą próbą jest to, jak spędzam czas. Ćwiczenie cierpliwości i bezczynności niczego by mnie nie nauczyło, a khai ma największą bibliotekę w letnich miastach.
– Spędzałeś czas w bibliotece?

Maati przyjął postawę potwierdzenia, niepewny, jak rozumieć ton nauczyciela.
– To są pałace khaia Saraykehtu, Maati-kya – powiedział z nagłą poufałością, pokazując na widoczne przez okno ogrody, pałace, długie ulice i czerwone dachy, ciągnące się aż do morza. – Są tu dziesiątki utkhaiem i dworzan. Chyba co wieczór odbywa się jakieś przedstawienie, występ śpiewaków albo tancerzy. A ty spędzałeś cały swój czas wśród zwojów?
– Owszem, spędziłem jeden wieczór z utkhaiem. Pochodzili z zachodu... z Pathai. Mieszkałem tam przed pójściem do szkoły.
– I myślałeś, że mogą mieć jakieś wiadomości o twojej rodzinie.

To nie było oskarżenie, choć mogłoby je stanowić. Maati mocniej zacisnął wargi, zawstydzony, i powtórzył postawę potwierdzenia. Uśmiech nauczyciela wydawał się pełen współczucia.
– I czego się dowiedziałeś podczas pożytecznych, pracowitych dni spędzanych z książkami Saraykehtu?
– Uczyłem się historii miasta i jego andat.
Eleganckie palce wykonały ruch wyrażający aprobatę i zachętę do dalszych wynurzeń. W ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie, które świadczyło o tym, że Maati postąpił słusznie.

– Dowiedziałem się na przykład, że dai-kvo – ostatni – przysłał cię tu, kiedy po śmierci starego poety, Miata-kvo, Iana-kvo nie utrzymał Rozwierających Się Płatków.
– A powiedz mi, dlaczego według ciebie to uczynił?
– Ponieważ przez poprzednie pięćdziesiąt lat Rozwierające Się Płatki był wykorzystywany do przyśpieszania żniw bawełny – odparł Maati, zadowolony, że zna odpowiedź. – Potrafił chyba sprawić, że roślina... się otwierała. Łatwiej było wtedy dotrzeć do włókna. Po tej stracie miasto potrzebowało innego sposobu na przetworzenie surowej bawełny na materiał, lepszego i szybszego niż robiono to w Galcie czy na Ziemiach Zachodnich, bo inaczej kupcy mogliby przenieść się gdzie indziej i całe miasto musiałoby się zmienić. Ty schwytałeś Usuwanie Części, Która Trwa. Na północy nosi on nazwę Sterylności, a w letnich miastach Beznasiennego. Dzięki niemu domy kupieckie mogą zawierać kontrakty z samym khaiem i nie muszą wyczesywać nasion z bawełny. Nawet jeśli żniwa zajmują dwa razy więcej czasu, bawełna i tak może tu dotrzeć do prządek szybciej, niż gdziekolwiek indziej. Teraz inne narody i miasta przysyłają tu nawet własną surową bawełnę. A potem przybywają tkacze, bo jest tu surowa bawełna. A za tkaczami farbiarze i krawcy. Wszystkie zawody związane z krawiectwem.
– Tak. Zatem Saraykeht utrzymuje swoją pozycję, chociaż jest trochę więcej pokłutych palców i nieco krwi na bawełnie – rzekł mężczyzna, przyjmując postawę potwierdzenia z niejaką miękkością nadgarstków, która zdezorientowała Maatiego. – Ale krew to tylko krew, prawda?

Niezręczna cisza się przedłużała, aż wreszcie Maati znalazł coś, co mogłoby ją przerwać.
– Pozbyłeś się też z południowych miast szczurów i węży.
Mężczyzna przerwał rozmyślania z niewyraźnym uśmiechem. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiało rozbawienie i cień ironii.
– Tak. Za cenę przyciągnięcia Galtów i mieszkańców Ziem Zachodnich.
Maati przyjął postawę zgody mniej formalną niż poprzednio, co najwyraźniej nie przeszkadzało nauczycielowi. Właściwie sprawiał wrażenie niemal zadowolonego.
– Dowiedziałam się też dużo o poszczególnych zawodach związanych z krawiectwem – ciągnął Maati. – Nie miałem pojęcia, ile trzeba wiedzieć o tym, co się dzieje z bawełną, kiedy się ją już utka. I o żeglowaniu. Przeczytałem książkę o żeglowaniu.
– Ale nie poszedłeś na nabrzeże, co?
– Nie.

Nauczyciel przyjął postawę akceptacji, która nie świadczyła ani o aprobacie, ani o jej braku, lecz o obu jednocześnie.
– A wszystko to z jednej małej próby – powiedział. – No, ale ukończyłeś szkołę w bardzo młodym wieku, więc masz zapewne talent do zauważania prób. Powiedz mi, jak przejrzałeś gierki daia-kvo polegające na domysłach?
– Czy... Przepraszam, Heshai-kvo. Naprawdę chcesz wiedzieć?
– To może o czymś świadczyć. Szczególnie, że nie chcesz mi powiedzieć. Mam rację?
Maati przyjął postawę przeprosin. Mówił ze spuszczonym wzrokiem, ale nie kłamał.
– Kiedy przybyłem do szkoły – wciąż byłem w jednej z młodszych kohort – pewien starszy chłopiec coś mi powiedział. Kazano nam skopać ziemię w ogrodach, a ja miałem zbyt delikatne dłonie. Nie potrafiłem wykonać zadania. Czarny, który się nami opiekował – miał na imię Otah-kvo – był na mnie bardzo zły. Jednakże, kiedy mu powiedziałem, dlaczego nie mogłem wypełnić jego polecenia, starał się mnie pocieszyć. I powiedział mi, że nie pomogłoby, gdybym pracował ciężej. To było tuż zanim opuścił szkołę.

– Więc ktoś ci powiedział? Nie wydaje się to uczciwe.
– Właściwie mi nie powiedział. Wspomniał tylko o paru sprawach związanych ze szkołą. Że nie jest taka, na jaką wygląda. A to, co powiedział, dało mi do myślenia. I potem...
– A kiedy już wiedziałeś, na co zwracać uwagę, nietrudno było to dostrzec. Rozumiem.
– To nie było zupełnie tak.
– Zastanawiasz się czasem, czy dałbyś sobie radę samodzielnie? To znaczy, gdyby ten twój Otah-kvo nie zdradziłby zasad gry?
Maati się zarumienił. Tajemnica, którą przez lata ukrywał przed daiem-kvo, została odkryta po jednej rozmowie. Heshai-kvo był wnikliwym człowiekiem. Przyjął postawę akceptacji. Nauczyciel jednak spoglądał gdzie indziej, a minę miał taką, jakby coś go zdenerwowało albo zabolało.
– Heshai-kvo?
– Właśnie przypomniałem sobie, że mam coś do zrobienia. Chodź ze mną.

Maati wstał i wyszedł za nauczycielem. Pałace zajmowały przestrzeń większą niż wioska daia-kvo, a każdy przerastał całą szkołę. Zeszli po szerokich marmurowych schodach do sklepionego holu. W czystym nocnym powietrzu unosił się zapach drewna sandałowego i wanilii.
– Powiedz mi, Maati. Co myślisz o niewolnikach?
Pytanie było dziwne i pierwsza odpowiedź, jaka mu się nasunęła – „nie myślę” – wydawała się zbyt gładka. Przyjął postawę proszącą o wyjaśnienie, chociaż szedł szybciej niż zwykle.
– Stały kontrakt. Jakie masz o tym zdanie?
– Nie wiem.
– To się zastanów przez chwilę.

Przeszli przez hol i wyszli na szeroką, usianą kwiatami ścieżkę, prowadzącą w dół, na południe. Przed nimi rozciągały się ogrody pełne egzotycznych kwiatów i fontann. Ukryci za żywopłotami lub ekranami z materiału śpiewający niewolnicy wypełniali powietrze melodiami bez słów. Z nieba lał się żar, niczym fanfara grana przez słońce, a powietrze było tak duszne, że Maati miał wrażenie, że niemal pływa. Wydawało się, że ledwie wyszli, a jego spodnia szata już się lepiła od potu. Z trudem nadążał za nauczycielem.
Maati zastanawiał się nad pytaniem, mijając się ze służącymi i utkhaiem, którzy zatrzymywali się na chwilę, by przyjąć postawę szacunku. Jego nauczyciel prawie ich nie zauważał, podobnie jak upału; chociaż szaty Maatiego przylegały mu do ciała, szaty Heshaia opływały go jak woda omywająca kamień, a skroni nie zraszał mu pot. Maati odchrząknął.

– Ludzie, którzy związali się stałym kontraktem, zrobili to albo z wyboru, w zamian za ochronę, jaką zapewnia im właściciel kontraktu, albo stracili wolność za karę po popełnieniu jakiejś zbrodni – rzekł Maati, starannie unikając wyrażenia jakiejkolwiek oceny.
– Czy tego nauczył cię dai-kvo?
– Nie. Tylko... po prostu tak jest. Zawsze o tym wiedziałem.
– A trzeci przypadek? Przypadek andat?
– Nie rozumiem.
Ciemne brwi nauczyciela powędrowały w górę na idealnie gładkie czoło. Jego usta ułożyły się w niemal niezauważalny uśmiech.
– Andat nie są zbrodniarzami. Zanim zostaną związani, nie mają myśli, woli, kształtu. Są tylko ideami. Jak idea może zawrzeć kontrakt?
– A jak może tego odmówić? – odparował Maati.
– Istnieją określenia ludzi, mój chłopcze, którzy przyjmują milczenie za zgodę.

Weszli do środkowych ogrodów. Przed nimi rozciągały się niskie wzgórza i szersze ścieżki niemal jak ulice. Z prawej strony wyrosła świątynia, rozłożysta i wysoka; jej pochyłe linie przypominały Maatiemu mewę w locie. Przy jednej z niższych sal zgromadziły się wózki, a wokół nich kręcili się rozmawiający ze sobą robotnicy. Maati zauważył kątem oka, że paru z nich wnosi do środka belę bawełny. Z dreszczem podniecenia uświadomił sobie, co się dzieje. Po raz pierwszy zobaczy, jak Heshai-kvo dysponuje mocą andat.

– No, nic, nieważne – powiedział nauczyciel, jakby czekał na jakąś odpowiedź. – Tylko wiesz co, Maati? Chciałbym, żebyś później zastanowił się nad tą rozmową.
Maati przyjął postawę odpowiednią dla ucznia przyjmującego zadanie do wykonania. Kiedy podeszli bliżej, robotnicy i kupcy zrobili im przejście. Byli tam też członkowie utkhaiem w pięknych strojach i kosztownej biżuterii. Maati zauważył starszą kobietę w szacie barwy nieba o świcie – była to osobista służąca khaia Saraykehtu.
– Jest tu khai? – zapytał Maati głosem cichszym, niżby chciał.
– Czasami się pokazuje. Kupcy wtedy mają wrażenie, że zwraca na nich uwagę. Niemądra sztuczka, ale najwyraźniej działa.

Maati przełknął ślinę, przejęty perspektywą ujrzenia khaia, a także obojętnością brzmiącą w głosie nauczyciela. Przeszli pod łukami do cienistej sali. Była wielkości magazynu i wypełniały ją pod sufit bele surowej bawełny. Nad nimi zostawiono przestrzeń mniejszą od przekroju beli, a wolna przestrzeń na dole, między ziemią a metalowymi stelażami, na których układano bele, nie przekraczała szerokości dłoni. Resztę miejsca zajmowali przedstawiciele domów kupieckich, których robotnicy czekali na zewnątrz, a na podwyższeniu stał w otoczeniu swoich służących khai Saraykehtu – mężczyzna w średnim wieku o włosach przetykanych siwizną i ciężkich powiekach. Wydawał polecenia w ledwie zauważalny sposób. Maati poczuł ciężar ciszy, jaka zapadła, kiedy wszedł do środka z nauczycielem. A potem po sali poniósł się pomruk, lecz zbyt cichy, by rozróżnić słowa czy nawet jego charakter. Khai uniósł brew i z niemal nieludzkim wdziękiem przyjął postawę pytającą.

U jego boku stał krępy mężczyzna z szeroko otwartymi żabimi ustami; jego mina mogła wyrażać albo przerażenie, albo zdumienie. On również miał na sobie szatę poety. Maati poczuł na ramieniu mocną i zimną dłoń swego nauczyciela.
– Maati – piękny, starannie modulowany głos zabrzmiał tak cicho, że słyszeli go tylko oni dwaj – jest coś, co powinieneś wiedzieć. Nie jestem Heshaiem-kvo.
Młodzieniec podniósł wzrok. Ciemne oczy wpatrywały się w niego z cieniem rozbawienia.
– T-to kim jesteś?
– Niewolnikiem, mój drogi. Niewolnikiem, którego masz nadzieję być właścicielem.

I wtedy mężczyzna, który nie był jego nauczycielem, odwrócił się do khaia Saraykehtu i wściekłego, bełkoczącego coś poety. Przyjął postawę powitania bardziej odpowiednią dla znajomych spotkanych przypadkiem w herbaciarni niż dla dwóch najpotężniejszych ludzi w mieście. Maati przyjął drżącymi dłońmi o wiele bardziej formalną postawę.
– Co to jest? – zapytał ostrym tonem poeta, Heshai-kvo o żabich ustach.
– To? – zapytał mężczyzna, odwracając się i przyglądając się Maatiemu, jakby był rzeźbą na jarmarku. – Wygląda na chłopca. Albo może na młodego mężczyznę. Piętnaście lat? Może szesnaście? Tak trudno znaleźć odpowiednią nazwę na coś w tym wieku. Znalazłem to porzucone w górnych salach. Najwyraźniej snuje się tam od kilku dni. Chyba nikomu nie jest potrzebne. Mogę to sobie zatrzymać?
– Heshai – powiedział khai; miał potężny głos.
Mówił gawędziarskim tonem, lecz jego głos niósł się daleko, jakby był aktorem. Przebijało z niego niezadowolenie.

– Oj – rzekł mężczyzna u boku Maatiego. – Sprawiłem ci przykrość? Cóż, panie, możesz za to winić tylko siebie.
– Cisza! – warknął poeta.
Maati zobaczył – a może bardziej: wyczuł – że jego towarzysz sztywnieje. Zerknął na jego idealną twarz. Jej rysy zastygły w ­grymasie bólu; eleganckie dłonie powoli, jakby przeciwstawiały się każdemu ruchowi, przyjęły pozycję przeprosin i uległości, a ciało zgięło się w pozie służalczego hołdu.
– Przybywam na twe żądanie, khai Saraykehtu – powiedział mężczyzna, a raczej andat Beznasienny głosem, w którym miód był zmieszany z popiołem. – Rozkazuj.

Khai przyjął postawę zgody, lecz jej szczegóły balansowały na granicy grzeczności. Poeta o żabich ustach spojrzał na Maatiego i ostrym gestem przywołał go do siebie. Maati pośpieszył ku podwyższeniu. Andat poruszał się wolniej, ale poszedł w jego ślady.
– Powinieneś był zaczekać – syknął Heshai-kvo. – To bardzo pracowita pora roku. Mógłbym sądzić, że dai-kvo nauczy cię więcej cierpliwości.
Maati przyjął postawę najgłębszych przeprosin.
– Zostałem wprowadzony w błąd, Heshai-kvo. Myślałem, że on... to znaczy... moja pomyłka okrywa mnie wstydem.
– I słusznie – warknął poeta. – Przybywać w taki sposób, bez zapowiedzi i...
– Zacny i wspaniały Heshai – rzekł khai Saraykehtu głosem ociekającym sarkazmem – rozumiem, że dodanie kolejnego pupila do twej kolekcji jest męczące. I naprawdę nie chcę przeszkadzać, ale...
Khai wskazał wielkopańskim gestem bele bawełny. Dłonie miał idealne, a ich ruchy były gładkie, opanowane i wymowne; Maati nigdy w życiu nie widział bardziej eleganckiego gestu.

Heshai-kvo przyjął na chwilę postawę żalu, a potem zwrócił się do tego pięknego mężczyzny – Beznasiennego, Sterylności, andat. Przez chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. Andat skrzywił usta w grymasie na pół szyderstwa, na pół smutku. Na plecach nauczyciela, który zaczął drżeć jakby z wielkiego wysiłku, pojawiła się plama potu. Wtedy andat odwrócił się w stronę bawełny i uniósł teatralnym gestem ręce.

Po chwili Maati usłyszał ciche plaśnięcie, jakby spadła kropla deszczu. A potem było ich słychać coraz więcej, aż salę wypełniła niewidzialna ulewa. Stojąc za khaiem i poetą, Maati pochylił się i spojrzał pod rusztowanie, na którym leżały bele. Parkiet pokrywały czarne podskakujące, zderzające się ze sobą punkciki. Ziarna bawełny.
– Gotowe – rzekł Heshai-kvo i Maati pośpiesznie się wyprostował.
Khai klasnął w dłonie i wstał niczym tancerz. Jego szaty płynęły w powietrzu, jakby były obdarzone życiem. Maati na chwilę się zapomniał i po prostu stał, oczarowany.

Dwóch służących rozwarło wielkie drzwi i zaczęło jękliwie nawoływać kupców i ich robotników, by przyszli i zabrali swoją własność. Utkhaiem zajęli stanowisko przy wrotach, gotowi do pobierania opłat i podatków za każdą belę, która opuszczała salę. Khai stał na swym podwyższeniu, poważny i piękny, przypominając ducha czy boga bardziej niż Beznasienny, który był w nim w większym stopniu.

– Powinieneś był zaczekać – powiedział po raz kolejny Heshai-kvo, przekrzykując głosy robotników i kupców prowadzących swoje interesy. – To bardzo zły początek szkolenia. Bardzo zły początek.
Maati znów przyjął postawę żalu, lecz poeta – jego nauczyciel, jego nowy mistrz – odwrócił się, nie odpowiadając na nią. Maati wyprostował się powoli, z twarzą zaczerwienioną w takim samym stopniu ze wstydu, jak z gniewu, i z opuszczonymi rękami. Na krawędzi podwyższenia siedział andat z białymi jak kość dłońmi złożonymi na kolanach. Uchwycił wzrok Maatiego, wzruszył ramionami i przyjął postawę głębokich przeprosin, która mogła być szczera albo całkowicie udawana; Maati nie umiał tego stwierdzić.
Zanim zdołał podjąć decyzję, jak ma zareagować, Beznasienny uśmiechnął się, opuścił dłonie i odwrócił wzrok.

***

Amat Kyaan siedziała przy oknie na piętrze swego mieszkania i patrzyła na miasto. Zachodzące za nią słońce zabarwiło mury miękkiej dzielnicy czerwienią. Na niektórych domach pociechy już zawieszano chorągiewki i lampy; lśniące światła i błyszczące materiały współzawodniczyły z blaskiem świetlików. Sprzedawczyni owoców podzwaniała dzwonkiem i zachwalała towar łagodnym śpiewem. Jak co wieczór, Amat Kyaan wtarła w kolano i kostkę piekącą maść przeciwbólową. To był długi dzień, a niepokój dręczący ją po spotkaniu z Marchatem Wilsinem wydłużył go jeszcze bardziej. I nawet teraz dzień się jeszcze nie skończył. Miała do spełnienia jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek.

To będzie jej pięćdziesiąte ósme lato, a wszystkie spędziła w Saraykehcie. Jej najwcześniejsze wspomnienia wiązały się z ojcem przędącym bawełnę w cienką, mocną nić i nucącym przy pracy. Od wielu lat już nie żył, podobnie jak jej matka. Siostra Amat, Sikhet, zniknęła w domach pociechy miękkiej dzielnicy, kiedy miała zaledwie szesnaście lat. Amat Kyaan lubiła myśleć, że czasami ją widuje – starszą, mądrzejszą, bezpieczną. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że to jest tylko jej własne pragnienie, by siostrze dobrze się wiodło. Lepsza część umysłu wiedziała, że to tylko pobożne życzenia. Minęło zbyt wiele lat, by się na siebie nie natknęły.

W niektóre wieczory miała poczucie, że prowadzi życie jako pokutę za to, że pozwoliła siostrze zniknąć w miękkim świecie. I może właśnie tak się zaczęło: decyzja pracy dla domu handlowego, wspinanie się po niewidzialnych szczeblach władzy i bogactwa miały zrównoważyć hipotetyczny upadek jej siostry. Teraz jednak była już starszą kobietą i wszyscy, których mogła przeprosić, zniknęli lub umarli. Miała taką pozycję i szacunek, jakich potrzebowała, by robić, co chce. Nie była niczyją siostrą, niczyją córką, niczyją żoną czy matką. Trwając w bezruchu, niemal oderwała się od świata i przekonała, że ta samotność jej odpowiada.

Po jej ręce pełzł kleszcz, szykując się do nakłucia skóry. Złapała go, zmiażdżyła między paznokciami kciuków i wyrzuciła na ulicę. Teraz paliło się już więcej latarni, a przed rozmaitymi przybytkami pojawili się śpiewacy i fletniści, mający wabić do ich drzwi mężczyzn, a czasami też kobiety. Ulice przemierzał butnym krokiem partol składający się z ośmiu zmarszczonych zbirów odzianych w barwy wielkich domów pociechy. Było za wcześnie, by na ulicach pojawiło się wielu pijaków – patrol przechadzał się i robił groźne miny tylko po to, by napływający klienci wiedzieli, że jest.

Nie było bezpieczniejszego miejsca niż miękka dzielnica Saraykehtu nocą, a zarazem miejsca bardziej niebezpiecznego. Amat podejrzewała, że spośród wszystkich miast khaiem tylko tutaj nikt nie zostanie zaatakowany, zgwałcony czy zabity, może z wyjątkiem pracujących tu dziwek i zapaśników. Wszelkie dziwne zioła wypaczające umysł, możliwość opróżnienia kieszeni za pośrednictwem kości czy tabliczek khit lub tani seks były dostarczane klientom w całkowicie bezpiecznej otoczce. Był to piękny, trujący sen i Amat w równej mierze bała się go i kochała. Stanowił część jej miasta.

Ciche, ostrożne stukanie do drzwi nie zaskoczyło jej. Bała się go, ale i czekała na nie. Odwróciła się, ująwszy laskę, i zeszła długimi, krętymi schodami na poziom ulicy. Drzwi były zaryglowane, nie ze strachu, lecz po to, by pijani robotnicy nie mylili jej domu z domem pociechy. Uniosła sztabę i otworzyła drzwi.
Na ulicy stała Liat Chokavi, z zaciśniętą szczęką i spuszczonym wzrokiem. Była śliczną, drobną osóbką o oczach koloru herbaty z mlekiem i złocistej skórze gładkiej niczym skorupka jajka. Jeśli dziewczyna miała twarz nieco zbyt okrągłą, by być klasycznie piękną, nadrabiała to młodością.

Amat Kyaan uniosła lewą dłoń w powitalnym geście. Uczennica przyjęła w odpowiedzi postawę wdzięczności, lecz wymowę jej niweczyło obronne ustawienie ciała. Amat stłumiła westchnienie i cofnęła się, zapraszając dziewczynę do środka.
– Spodziewałam się ciebie wcześniej – powiedziała, zamykając drzwi.
Liat podeszła do schodów, lecz zatrzymała się i odwróciła w formalnej postawie przeprosin.
– Szacowna nauczycielko... – zaczęła, lecz Amat jej przerwała.
– Zapal świece. Za chwilę przyjdę na górę.

Liat zawahała się, lecz po chwili ruszyła po schodach. Amat Kyaan śledziła kroki dziewczyny, słuchając skrzypienia drewna. Nalała sobie filiżankę wody z sokiem z limony i powoli weszła po schodach. Maść pomogła. Przez większość dni Amat budziła się w stanie, w którym potrafiła przekonać samą siebie, że tego dnia nie będzie kłopotów, a wieczorem bolały ją wszystkie stawy. Wiek był tchórzem i złodziejem, lecz Amat nie zamierzała dać mu się pokonać. Mimo to, wchodząc do gabinetu, powierzyła lasce prawie cały swój ciężar.
Liat siedziała na poduszce obok dębowego biurka Amat Kyaan. Skrzyżowała nogi i patrzyła w podłogę.

Płomienie cytrynowych świec tańczyły w ledwie wyczuwalnych podmuchach powietrza, a dym odstraszał większość much. Amat usiadła przy oknie i ułożyła szatę tak, jakby przygotowywała się do pracy.
– Stary Sanya musiał mieć tym razem więcej zastrzeżeń. Zwykle jest dość punktualny. Daj mi te zmiany i przyjrzyjmy się szkodom, dobrze?
Wyciągnęła rękę w stronę uczennicy. Po chwili ją opuściła.
– Zapodziałam gdzieś kontrakty – powiedziała Liat zduszonym szeptem. – Przepraszam.
Amat upiła łyk wody. Sok z limony sprawiał, że wydawała się chłodniejsza.
– Zapodziałaś kontrakty?
– Tak.

Amat milczała. Dziewczyna nie podnosiła wzroku. Po jej okrągłym policzku spłynęła łza.
– To niedobrze – stwierdziła Amat.
– Proszę, nie odsyłaj mnie z powrotem do Chaburi-tanu – odezwała się dziewczyna. – Kiedy zostałam tu przyjęta, moja matka była taka dumna, a ojciec...
Amat uniosła dłoń, przerywając błagania. Liat wciąż wbijała wzrok w podłogę. Amat z westchnieniem wyjęła z rękawa zwój dokumentów i rzuciła go na kolana Liat.
Przynajmniej dziewczyna nie skłamała.
– Znalazł to między belami z Innis jeden z robotników – rzekła nadzorczyni. – W nagrodę dałam mu twoją tygodniową płacę.

Liat trzymała stronice w dłoniach. Uszło z niej napięcie i jakby się zapadła w sobie.
– Dziękuję – powiedziała.
Amat założyła, że to słowo było skierowane do jakiegoś boga, a nie do niej.
– Chyba nie muszę ci mówić, co by się stało, gdyby te dokumenty wyszły na jaw? Zniweczyłoby to wszystkie ustępstwa, jakie w zeszłym roku poczynili wobec Domu Wilsin tkacze Sanyi.
– Wiem. Przykro mi. Naprawdę.
– Wiesz może, w jaki sposób kontakt mógł ci wypaść z rękawa? Magazyn wydaje się dziwnym miejscem do gubienia dokumentów.

Liat zarumieniła się i odwróciła wzrok. Amat wiedziała, że domyśliła się słusznie. Powinno ją to rozgniewać, ale tak naprawdę czuła jedynie coś w rodzaju nostalgicznego współczucia. Liat miała siedemnaście lat, a w tym wieku pewne błędy popełnia się łatwiej.
– Czy przynajmniej zrobiłaś coś, by nie dać mu dziecka?
Liat zerknęła na Amat i przełknęła ślinę. Nawet czubki uszu miała szkarłatne. Udała, że spędza sobie muchę z nogi.
– Mam różne herbatki od Chisen Wat – powiedziała w końcu cicho.
– Bogowie! Od niej? Równie dobrze może cię przez pomyłkę otruć. Idź do Urrat na ulicy Paciorków. Zawsze chodziłam do niej. Możesz jej powiedzieć, że to ja cię przysłałam.
Liat spojrzała na Amat, ale nie odezwała się ani nie odwróciła wzroku. Była zaskoczona. Amat, czując napływ krwi do policzków, pomyślała, że może zaskoczyła też trochę samą siebie. Przyjęła postawę pytania.

– Co? Myślisz, że urodziłam się, zanim ludzie wynaleźli seks? Idź do Urrat. Może uda nam się ochronić cię przed najgorszymi aspektami bycia młodą i głupią. Zostawiać kontakty w gniazdku miłosnym. A kto to w ogóle był? Wciąż Itani Noyga?
– Itani jest partnerem mego serca – zaprotestowała Liat.
– Tak, tak. Oczywiście.

Przystojny chłopak z tego Itaniego. Amat widziała go kilka razy, głównie wtedy, kiedy sytuacja wymagała odseparowania jej uczennicy od niego i jego kohorty. Miał pociągłą twarz i szerokie ramiona i być może był troszeczkę zbyt bystry, by pracować jako robotnik. Umiał czytać i pisać. Gdyby miał więcej ambicji, dla takiego chłopca mogłaby się znaleźć inna praca...
Amat zmarszczyła brwi, już lekko spięta, chociaż ta myśl nie przybrała jeszcze pełnego kształtu. Itani Noyga ze swoimi szerokimi ramionami i mocnymi nogami... Na pewno można go wykorzystać do czegoś innego. Na przykład do odpędzania zdziczałych psów i przekonywania przydrożnych bandytów, by szukali sobie łatwiejszej ofiary niż Marchat Wilsin. Marchat na pewno nie śledzi, z kim jego robotnicy dzielą poduszki.
A poduszki są czasami najlepszym tłem do rozmów.
– Amat-cha? Dobrze się czujesz?
– Itani. Gdzie teraz jest?
– Nie wiem. Zapewne wrócił na kwaterę. Albo może poszedł do herbaciarni.

– Jak myślisz, mogłabyś go znaleźć?
Liat skinęła głową. Amat wskazała kostkę tuszu i Liat wstała, zdjęła ją z półki i położyła na biurku. Amat wyjęła kartkę, lecz zaczęła pisać dopiero po chwili, kiedy się uspokoiła. Pióro skrzypiało sucho niczym skrobanie ptasich pazurków na chodniku.
– Mam dla Itaniego zadanie. Marchat Wilsin potrzebuje dziś wieczorem ochroniarza. O połowie świecy idzie na spotkanie w jednym z dolnych miasteczek i chce, żeby ktoś mu towarzyszył. Nie wiem, jak długo będzie trwało to spotkanie, lecz nie mogę założyć, że krótko. Powiem jego nadzorcy, żeby zwolnił go z jutrzejszych obowiązków.

Wzięła jeszcze jeden kawałek papieru, przeciągnęła piórem po kostce tuszu i zaczęła pisać drugi list. Stojąca u jej ramienia Liat czytała słowa na bieżąco.
– Ten doręczysz Rinatowi Lyanicie jak już znajdziesz Itaniego – powiedziała Amat, nie przerywając pisania. – Jeśli nie pójdzie Itani, Rinat też się nada. Nie chcę, żeby Marchat czekał na kogoś, kto się nie pojawi.
– Tak, Amat-cha, ale...
Amat dmuchnęła na tusz. Liat zamilkła i nie przyjęła żadnej postawy, lecz między jej brwiami pojawiła się pionowa kreska. Amat sprawdziła tusz. Rozmazywał się tylko trochę. Może być do tej sprawy. Złożyła oba polecenia i zapieczętowała je twardym woskiem. Nie było czasu na zaszycie krawędzi.

– Pytaj – rzekła. – I przestań się marszczyć. Nabawisz się bólu głowy.
– To ja popełniłam błąd, Amat-cha. Nie jest winą Itaniego, że zgubiłam kontrakty. Karanie go za moją pomyłkę...
– To nie jest kara, Liat-kya – rzekła Amat, posługując się poufałą końcówką, by uspokoić uczennicę. – Po prostu chcę, żeby oddał mi przysługę. Kiedy wróci jutro rano, ma ci opowiedzieć wszystko o tej podróży. Do jakiego poszedł miasteczka, kto tam był, jak długo trwało spotkanie. Wszystko, co zdoła zapamiętać. Nikomu innemu, tylko tobie. A potem ty opowiesz to mnie.

Liat wzięła papiery i schowała je do rękawa. Kreska między jej brwiami nie zniknęła. Amat chętnie wygładziłaby ją kciukiem, jak skazę na papierze. Dziewczyna za dużo myśli. Może to jednak zły pomysł? Może Amat powinna odwołać te polecenia?
Ale wtedy nie dowie się, jakie interesy Marchat Wilsin prowadzi bez niej.
– Możesz to dla mnie zrobić, Liat-kya?
– Oczywiście... Czy coś się dzieje, Amat-cha?
– Tak, ale nie przejmuj się tym. Zrób, o co cię proszę, a ja się zajmę resztą.

Liat przyjęła postawę zgody i pożegnania. Amat odpowiedziała postawą podziękowania i odprawy, odpowiednimi dla nadzorcy wobec ucznia. Liat zeszła po schodach i Amat usłyszała, jak dziewczyna zamyka za sobą drzwi wejściowe. Na dworze świetliki lśniły i znikały, coraz jaśniejsze w miarę zapadania zmierzchu. Amat patrzyła na ulice: widziała palacza na rogu i jego przygaszony piec, młodych mężczyzn podążających grupkami na zachód, do miękkiej dzielnicy, gotowych wymienić odcinki srebra i miedzi na przyjemności, które rozwieją się przed świtem. Wśród nich szła szybkim krokiem na wschód Liat Chokavi; kierowała się w stronę magazynów i kwater robotników, w stronę farbiarni i tkaczy.
Amat patrzyła, dopóki dziewczyna nie zniknęła za rogiem, a potem zeszła na dół i zaryglowała drzwi.