Cesarz Cierni

Psychopata - decydujące starcie

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Cesarz Cierni
Jak mawiali starożytni Rzymianie: finis coronat opus. Potwierdzeniem tej maksymy jest Cesarz Cierni Marka Lawrence’a – trzeci i ostatni tom cyklu Rozbite Imperium. Choć wciąż daleko mu do doskonałości, to w porównaniu ze skrajnie grafomańską pierwszą częścią i nieco już lepszą, aczkolwiek nadal w przeważającej mierze irytującą kolejną, można go określić mianem fantastyki "środka" – już nie czytadła, lecz jeszcze nie dzieła wybitnego. 

Jorg Ancrath ambitnie realizuje kolejne kroki swego diabolicznego planu, którego zwieńczeniem ma być tytuł cesarza całego Imperium. I czyni to w sposób równie bezwzględny, jak miało to miejsce wcześniej. Jego podróż do Vyene – miasta, w którym odbywa się regularnie Zgromadzenie Stu (czyli spotkanie przedstawicieli wszystkich królestw i krain) mające na celu wyłonienie wśród nich nowego Cesarza – obfituje w rozliczne przygody. Każda nowa jest bardziej dramatyczna od poprzedniej. Na dodatek nad tą eskapadą wisi ponury cień Martwego Króla pragnącego krwawego podboju, zaś duchy Budowniczych starają się wcielić w życie nową wersję Zagłady.

Akcja, do czego Lawrence zdążył już czytelnika przyzwyczaić, rozgrywa się w rozmaitych miejscach i na różnych płaszczyznach czasowych, a na dodatek jest prowadzona z punktu widzenia dwojga protagonistów, samego Jorga oraz nekromantki Chelli. Otrzymujemy zatem dwa (a właściwie trzy) wątki z Ancrathem jako narratorem – pierwszy toczący się w czasie dla książki "rzeczywistym", gdy młody król ma dwadzieścia lat, wygenerowany z niego kolejny, będący wspomnieniami młodzieńca z początkowych lat jego kariery w kompanii wyrzutków zwanych Braćmi i następny, opisujący jego iście majeutyczną podróż po wiedzę, którą odbył jako piętnastolatek. Uzupełnia je opowieść jego antagonistki ujęta w formie trzecioosobowej. Ta w zamyśle pisarza miała zapewne być przedstawieniem kobiecego punktu widzenia i różnić się od dominującej, pamiętnikowej historii Jorga, lecz w istocie odbiega odeń przede wszystkim zmianą osoby prowadzącej narrację, gdyż tak naprawdę wszystkie cztery wątki są do siebie bardzo podobne. Można to uznać za specyficzny powrót do korzeni. W Księciu Cierni młodziutki bohater opowiadał o swych okrutnych dokonaniach językiem zdecydowanie koszarowym, aż nazbyt brutalnym w korelacji z jego wiekiem, tylko w bardzo krótkich momentach popadając w pseudo-oniryczny styl. Novum wprowadzonym w Królu Cierni było dokooptowanie dodatkowej narratorki – ciotki chłopaka Katheriny, zaś sam tok historii stał się zdecydowanie dychotomiczny, momenty sztubacko-wisielcze pojawiały się na równi z dramatycznymi, a jednocześnie pseudo-filozoficznymi. Natomiast ostatnia część w przeważającej mierze ocieka patosem i stanowi wykładnię życiowego credo Ancratha, zaś cyniczny Jorg-komentator pojawia się jedynie w pojedynczych epizodach.

Jednakże, mimo owych narracyjnych zmian, sam trzon charakteru okaleczonego przez ciernisty krzew młodzieńca pozostaje identyczny, jak na samym początku cyklu. Tylko jego konkretne cechy podlegają eskalacji – tak, jakby Lawrence chciał udowodnić, iż potrafi wykreować protagonistę jeszcze bardziej bezlitosnego, cynicznego, egocentrycznego, pławiącego się we własnym okrucieństwie i uwielbiającego ten swój wizerunek psychopaty w wersji skondensowanej do granic możliwości. Swe postępowanie bohater tłumaczy pokrętną demagogią, iż wielkie zło jest w stanie pokonać jedynie człowiek o równie mrocznych dokonaniach i adekwatnie pokrętnym umyśle. Owe twierdzenia wydają się raczej usprawiedliwieniem monstrualnie wynaturzonych czynów Jorga, który morduje, na wszelkie możliwe sposoby i masową skalę, zarówno wrogów, jak i przyjaciół. I to wcale nie dlatego, iż wymagają tego okoliczności, ale gdyż ma taką możliwość. Bohater traktuje te eksterminacje jako dobrą zabawę. We mnie owo epatowanie przemocą budzi niesmak; jest męczące i, kuriozalnie, pomimo błyskawicznego tempa akcji i coraz to wymyślniejszych metod, jakimi Ancrath sieje zagładę – powoduje znużenie. Parafrazując Sienkiewicza: jeden mord robi zdecydowanie większe wrażenie, niż sto.

Pozostali bohaterowie pełnią przede wszystkim rolę tła dla głównego protagonisty, tudzież stanowią materiał do masowej likwidacji, tak jakby liczył się jedynie Jorg, odmieniany przez wszystkie przypadki. Ta dysproporcja sprawia, że jeszcze bardziej spotęgowany staje się katalog jego negatywnych cech – nawet najokrutniejsi z Braci, wobec patologicznych postępków młodzieńca, jawią się jako całkiem sympatyczni, aczkolwiek nie pozbawieni wad najemnicy. Zaś postaci, które w zamyśle Lawrence’a miały być w miarę pozytywne (w jego powieściach nie ma bohaterów stojących stuprocentowo po stronie dobra, każdy z nich posiada jakoweś spaczenie, które sprawia, iż moralnie są mocno ambiwalentni), jak chociażby żona Ancratha, czy kalif Ibn Fajed, zostały ukazane w Cesarzu Cierni w sposób szkicowy. Dotyczy to zwłaszcza Miny, która w drugim tomie zapowiadała się na intrygująca heroinę, a teraz rozczarowuje.

Ci zdecydowanie źli są, podobnie jak kandydat na cesarza, mocno przerysowani, aż na granicy karykatury. Martwy Król, jako kwintesencja mroku, przez bardzo długi czas wydaje się być odpowiednikiem Saurona; to władca hord upiornych wojowników, którymi dowodzą istoty zwane liczkinami, nad wyraz przypominające Nazgule. Po bliższym  przyjrzeniu się mu wychodzi na jaw niemalże bliźniaczy związek z Jorgiem – obaj podobnie beznamiętnie podchodzą do swych pomocników, dzielą ze sobą żądzę władzy, wypaczony sposób rozumowania i aspołeczność. Natomiast nekromantka Chella, za sprawą której poznajemy plany pana umarłych, pełni rolę komentatorki, tudzież przewodniczki i nauczycielki dla maga władającego powietrzem, Kaia (uczeń ma być kolejnym "kontenerem" na duszę Martwego Króla). Portret Chelli nie zmienił się w porównaniu z poprzednimi tomami. Nadal jest pełna pychy, próżna, zadufana w sobie; uważa, że jej pan nie docenia posiadanej przez kobietę mrocznej magii. Z tego powodu czuje wściekłość na Ancratha, który uniemożliwił jej wykonanie jednej z misji – nekromantka to kolejna egoistka z korowodzie przemierzającym karty książki na podobieństwo Dance Macabre.

Obok owych klasycznych dla fantasy postaci pojawiają się bohaterowie będący oryginalnym konceptem pisarza. To Budowniczowie – ludzie odpowiedzialni za serię atomowych wybuchów, która zniszczyła stary świat, a raczej ich wirtualne wcielenia przykute do maszyn ocalałych po zagładzie. Pełnią oni rolę pokrewną aniołom, czy świętym, są czczeni jako nośnik pamięci zamierzchłych wydarzeń, uznawani za mentorów. W trzecim tomie cyklu zostają odarci z wszelkiej niesamowitości (podobnie jak i kwestia nuklearnej apokalipsy), Lawrence odrzucił wszystkie mistyczne uogólnienia i napisał wprost o zamierzchłych wydarzeniach, które doprowadziły do upadku dawnego porządku świata, na dodatek językiem stylizowanym na wykład naukowy. Wyjaśnił również – niemalże łopatologicznie, zamieszczając dokładną mapę swego uniwersum – jak mają się jego wykoncypowane miejsca akcji do naszej rzeczywistości. Wcześniej owe podobieństwa jedynie sugerował, zaś teraz tak dobitnie wyłuszczył, iż powieść stała się może i łatwiejsza w odbiorze, lecz straciła całkiem sympatyczny nimb odrealnienia. Jednakże ów przeskok od motywów kanonicznych (odbitego w krzywym zwierciadle bohaterskiego eposu opiewającego wypełnienie misji, która zapowiedziana została słowami przepowiedni), do wątków postapokaliptycznych, przeprowadzony jest płynnie i w żadnym stopniu nie razi.

Nie sposób odmówić Lawrence’owi talentu gawędziarza (choć ujawnił się on dopiero w ostatnim tomie cyklu) oraz umiejętności zakotwiczania w fabule zaskakujących pomysłów i szokujących rozwiązań. Jego historia, jako konsekwentnie poprowadzona opowieść o zemście i odkupieniu, żądzy władzy i jej konsekwencji, mogłaby być książką bardzo dobrą. Niestety, autor zbyt głęboko pogrążył się w eksponowaniu najbardziej szokujących jej elementów. Ta krwawa symfonia przemocy pokrewna dark fantasy przeradza się szybko w formę aż nazbyt bliską kinu grindhouse, żerującemu na najniższych instynktach odbiorcy. Możliwe, że pisarz świadomie podążył w takim kierunku, kreując postaci antybohaterów i osadzając je w fabule będącej kompilacją zaczerpniętych z rozmaitych źródeł mrocznych motywów (odwołania do Martina z parafrazą słynnego "Winter is Coming", Eriksona, Abercrombiego, Cooka), które wyolbrzymił i przerysował, mając w tym konkretny cel. Zastanawiam się, co mogłoby go stanowić – czy jest to forma katharsis, czy też, skoro Cesarz Cierni teoretycznie dedykowany jest nastoletnim czytelnikom, przykład jak nie powinno się postępować. Zwłaszcza iż finał książki podsuwa pewne adekwatne sugestie. Z drugiej strony poziom brutalności sprawia, że długo zastanawiałabym się, czy polecić ją komuś z młodszych znajomych. Natomiast ci już dojrzali mogą po nią sięgnąć chociażby po to, by przekonać się, jaki jest ich poziom odporności na makabrę.