» Fragmenty książek » Asystent czarodziejki

Asystent czarodziejki


wersja do druku

Asystent czarodziejki

Następnego ranka po tym, jak uratowaliśmy świat od zagłady, rześki blask słońca opromieniał mia- steczko. Ptaszki ćwierkały, liście szumiały, a strumyk na wzgórzu ciurkał, jakby nie miał nic innego do roboty. Kłębki puchu z topoli zaśmiecały powietrze, wywołując okresową plagę kataru siennego. Krótko mówiąc, rozkwitała wiosna.

Chciałbym móc należycie ją docenić.

Moja głowa ważyła jednak jakieś tysiąc funtów. Miałem doszczętnie przepalone kanały energetyczne, zupełnie jakbym poprzedniego dnia wypełnił je po brzegi kwasem azotowym – co zresztą niewiele odbiegało od prawdy. Myśl o jedzeniu przyprawiała mnie o odruch wymiotny, a równocześnie dręczyło mnie pragnienie godne smoka. Żałowałem, że nie zginąłem na Przełęczy Trzech Koron, razem z Czarną Meg, w pełni odpowiedzialną za mój obecny żałosny stan.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Gdybym zginął, przynajmniej nie musiałbym wysłuchiwać pretensji mojej narzeczonej.

– Niewiarygodne. Ona jest całkowicie niepoważna! Mogę się założyć, że jak zwykle tego nie zgłosisz. Na Pustkę, przecież to kryminał!

Przypatrywałem się Amandine z pewną dozą stoicyzmu. Krążyła wokół stołu, nastroszona jak wściekła wiewiórka. Nie znalazłem dobrej odpowiedzi. Nie bardzo mogłem się zdobyć na cokolwiek, oprócz bezmyślnego gapienia się na rude loki i kształtną pupę wybranki mego serca, niekoniecznie w tej kolejności. Nie miałem nawet ochoty wstać z krzesła. Bolały mnie mięśnie, a poza tym najchętniej przespałbym cały dzień. O ile dałbym radę zasnąć. Zresztą na pewno potrzebowano mnie w pracy.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Ciszej, kochanie. Proszę, ciszej.

– Powinieneś złożyć oficjalną skargę w Związku. Wiesz, że powinieneś. Nie po raz pierwszy Meg poleci- ła ci przekroczyć twoje kompetencje zawodowe.

– Przecież wygraliśmy – sprzeciwiłem się słabo. Gremliny tańczyły mi pod czaszką. Zastanawiałem się, czy nie straciłem na dobre zdolności do przetwarzania magii. – Uratowaliśmy połowę Marchii Granicznej, może nawet cały kontynent.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Kazała ci przetworzyć całego cholernego duszosmoka!

– Oj, nie całego! – jęknąłem. – Może z osiemdziesiąt procent. Wspierały mnie trzy czarodziejki i stabilny rytuał. Lepszego pomysłu i tak nie mieliśmy.

– Mogłeś chociaż odmówić! Czy wyprały ci mózg do tego stopnia, że w ogóle nie zdawałeś sobie sprawy z ryzyka?

– Plan Meg był dobry. Spójny i racjonalny. Obliczenia się zgadzały. Nie miałem powodu się sprzeciwiać…

– Czy ty w ogóle nie widzisz – wybuchła Amandine – że ona cię traktuje jak swoją własność?! Ulubione zwierzątko albo chowańca? Dlaczego nigdy nie kupiła sobie smoka miniaturki czy domowego żywiołaka jak każdy inny czarodziej na jej miejscu? Bo ty jesteś znacznie bar- dziej użyteczny! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak cię to upokarza, jak to upokarza nas obydwoje? Nie jesteś czarodziejem. Nikt nie powinien zlecać asystentom zadań podobnego kalibru. Pewnego dnia Meg poprosi cię o coś, co przekroczy twoje możliwości. I w końcu cię zabije.

Nie dała mi szansy na odpowiedź. Wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Poczucie winy opornie przebijało się przez magicznego kaca.

– Cóż – westchnąłem bezsilnie – Amandine zawsze lubi dramatyzować.

Wstałem z krzesła i rozejrzałem się za świeżą koszulą. Byłem już spóźniony do pracy i raczej miałem pewność, że tego dnia nie dam rady dopełnić moich zwykłych obowiązków. Potrzebowałem wolnego dnia. A także solidnego kufla piwa.

***

Przybyliśmy do Ombre kilka dni wcześniej, w odpowiedzi na pilne wezwanie Straży Granicznej, które zresztą nie zaskoczyło nas w najmniejszym stopniu. Góry Zwietrzałe były niestabilne od czasów Rozdarcia, kiedy to Magowie Pustki dosłownie rozszarpali świat na ka wałki. Nowe rozpadliny pojawiały się w okolicy z pewną regularnością. Straż Graniczna znakomicie dawała sobie radę ze zwalczaniem pustkostworów i badaniem miejscowych na obecność Piętna. Zawsze jednak istniało ryzyko, że natkną się na coś większego, i właśnie tak się stało.

Duszosmoki były legendarną bronią Magów Pustki. Tworzono je, ma się rozumieć, z duszy smoka. Ta techno logia, jak zresztą wiele innych, przepadła po Rozdarciu. I bardzo dobrze, bo moim zdaniem nikomu nie potrzeba monstrualnych magicznych konstruktów, zbudowanych przy użyciu tysięcy jednostek mocy, na wyłącznych usługach czarodziejów. Nawet jeżeli są nasi.

W przeciwieństwie do zwykłych potworów smok nie wylazł z Pustki. Pewnego pięknego wiosennego dnia przebudził się z wielowiekowego snu w górach, za sprawą rozpadliny, która raczyła się otworzyć niemal pod jego zadkiem. Nietrudno zgadnąć, że nie poprawiło mu to humoru.

Dalej sprawa potoczyła się łatwym do przewidzenia torem. Miejscowi wysłali prośbę o pomoc do Gildii Magów. Gildia wyznaczyła Czarną Meg. Albo, jak podejrzewałem, Meg sterroryzowała wierchuszkę Gildii, aby to ją wyznaczono do pomocy. Szefowa chętnie podejmowała się najbardziej niebezpiecznych zadań, szczególnie jeżeli wiązały się z Wojną Rozdarcia oraz Magami Pustki. Tak czy inaczej, od razu weszła w rolę szalonego naukowca. Jej bagaż podręczny zawierał ze dwadzieścia funtów woluminów po saksońsku, bretońsku, teutońsku, a nawet madziarsku, a mam na myśli tylko te książki, które zamierzała przeczytać w trakcie podróży. Resztę zapakowała do walizki z domem.

Znaleźliśmy się w miasteczku późnym popołudniem. Burmistrz, Randall Hardy, poprowadził nas prosto na pole kempingowe. Chcąc zachować prywatność, wynająłem razem z Amandine pokój w Srebrnej Gęsi, ale Czarna Meg posiadała własne lokum. A zajmowanie się nim należało do moich obowiązków.

Wyjąłem walizkę z dyliżansu. Nie ważyła szczególnie dużo, a przynajmniej niewiele więcej niż zwykła aktówka. Pokryta z wierzchu cienkimi listwami mahoniu i ze srebrnymi okuciami już na pierwszy rzut oka wyglądała jak luksusowy, wykonany na zamówienie magiczny przedmiot. Położyłem ją pośrodku placyku.

Moja pracodawczyni została na chodniku. Nawet z daleka zwracała na siebie uwagę. Była wysoka i upiornie blada, a nad jej głową unosiła się niedorzecznie wielka masa lśniących loczków barwy antracytu, spiętrzonych kwintyliardem grzebyków i spinek w chybionej próbie ujarzmienia ich w kok. Meg miała spojrzenie ostre jak żyletki i cienkie usta, które chętnie wykrzywiała w sarkastycznym uśmieszku. Tego dnia włożyła suknię w kolorze ciemnej zieleni, zapiętą aż pod szyję i niemodną mniej więcej od pół wieku. Szefowej nie obchodziły tak banalne zagadnienia jak moda. Nosiła ubrania, dopóki się nie zdarły, a ponieważ konserwo wała je w magiczny sposób, jej garderoba przypominała dobrze utrzymany antykwariat.

Na ramieniu Meg siedziała chuda czarna kotka imieniem Śliwka. Nie dało się nie zauważyć jej podobieństwa do pani.

– Dawaj, Vince.

Czyniąc honory domu, wydałem dwa kwanty magii.

– Domku, otwórz się! – rozkazałem.

I tyle. Żadnych niezrozumiałych fraz po bretońsku. Żadnej poezji. Żadnych zbędnych imponująco brzmiących komend. Hasło brzmi: „Domku, otwórz się”. Bardzo charakterystyczne, jeżeli chodzi o Meg.

Cofnąłem się kilka kroków. Składany dom zaczął lśnić i cicho brzęczeć. Chociaż widziałem to już z tysiąc razy, wciąż nie potrafiłem oderwać wzroku od tego, co się działo.

Waliza puchła, równocześnie zmieniając kształt. Ściany rozwijały się niczym płatki kwiatu. We wszystkich możliwych miejscach pączkowały wieżyczki – Meg lubiła wieżyczki. Dachówki rosły jak rybie łuski, najpierw cienkie i przezroczyste, potem twarde i ciemne, ceglastej bar wy. Emanujące bladym światłem szkło spłynęło z framug okien i uformowało szyby. Wreszcie trawnik rozpostarł się na podobieństwo dywanu, a kształty, które na pierwszy rzut oka przypominały młode, zwinięte liście paproci, przeistoczyły się w niedużą jabłoń i dwie latarnie. Po środku trawnika wyskoczyły kamyki tworzące ścieżkę aż pod same schodki. Bling! Gotowe.

Staliśmy przed niedużym, lecz całkiem luksusowym drewnianym domkiem, ozdobionym stanowczo zbyt dużą liczbą wieżyczek. Wyglądał jak coś pomiędzy letnią rezydencją szlachcianki a chatką wiedźmy, czyli całkiem tak jak trzeba.

Otworzyłem drzwi. Śliwka wbiegła do środka z radosnym miauknięciem. Za nią, nie spiesząc się szczególnie, podążyła Meg.

Z ciężkim westchnieniem opadłem na kanapę w salo nie. Miałem za sobą długi i ciężki dzień, a w perspektywie co najmniej tydzień wytężonej pracy. Nie byłem czarodziejem ani nawet półaktywnym Źródłem, moje ciało

męczyło się znacznie szybciej. W dodatku zaczynałem się starzeć – niewiele brakowało mi do czterdziestki – i w związku z tym potrzebowałem codziennych ćwiczeń, żeby dotrzymywać kroku mojej pracodawczyni.

Nazywam się Vincent Thorpe i od dwudziestu czterech lat pełnię rolę asystenta Margueritte de Breville de Branche d’Ambre, szlachcianki, czarodziejki i jednego z najtęższych umysłów w całej Gildii Magów na Arborii.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Asystent czarodziejki
Cykl: Kroniki Rozdartego Świata
Tom: 1
Autor: Aleksandra Janusz
Wydawca: Nasza Księgarnia
Data wydania: 15 czerwca 2016
Liczba stron: 368
Oprawa: miękka
Format: 135×204mm
ISBN-13: 978-83-10-12945-1
Cena: 36,90 zł



Czytaj również

Asystent czarodziejki, Utracona Bretania (audiobooki)
Magia na matematycznych podstawach
- recenzja
Asystent Czarodziejki
Rozdarty świat i magia w najlepszym wydaniu
- recenzja
Harda Horda
Dwanaście niezwykłych opowiadań
- recenzja
Dom wschodzącego słońca
Smakowite wznowienie urban fantasy
- recenzja
Herosi - antologia
Herosie, czy Ci nie żal?
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.