» Fragmenty książek » Assassin's Creed: Objawienia - Oliver Bowden

Assassin's Creed: Objawienia - Oliver Bowden


wersja do druku
Assassin's Creed: Objawienia - Oliver Bowden
II
Orzeł wciąż krążył po niebie. Bladobłękitnym, wybielonym przez słońce, choć to chyliło się już ku zachodowi. Drapieżny ptak, ciemny kształt rysujący krąg za kręgiem, teraz jednak – celowo. Jego cień padał na nagie skały w dole, które szarpały go i strzępiły, kiedy nad nimi przelatywał.
Ezio wyglądał przez wąskie okienko – niewielką szparę w grubym kamiennym murze – a jego oczy były tak samo niespokojne jak ruchy orła. Myśli również miał rozbiegane. Przebył tak długą drogę tylko po to, żeby u kresu wszystko spełzło na niczym?
Zacisnął pięści; jego mięśnie odczuły nieobecność ukrytych ostrzy, które od dawna tak dobrze mu służyły.
Domyślał się jednak, gdzie schowali jego broń po tym, jak go napadli, powalili i zamknęli. Na jego usta wypełzł ponury uśmiech. Ci żołnierze, odwieczni wrogowie – jakże byli zaskoczeni, że on, stary lew, walczył z takim wigorem.
Poza tym znał ten zamek. Z map i rysunków. Studiował je tak długo, aż wyryły mu się w pamięci.
Siedział w celi jednej z najwyższych wież potężnej fortecy Masjaf, cytadeli, która kiedyś była twierdzą asasynów, a dawno porzucona wpadła w ręce templariuszy. Oto był – sam, nieuzbrojony, głodny i spragniony, w odzieniu brudnym i podartym, nasłuchujący kroków swoich oprawców. Nie zamierzał jednak odejść bez walki. Wiedział, co templariusze tu robili – musiał ich powstrzymać.
Przecież jeszcze go nie zabili.
Nie odrywał wzroku od orła. Widział każde jego pióro, każdą lotkę, rozłożony wachlarz ogona, nakrapiany czarno-brązowo i biało jak jego własna broda. Widział śnieżnobiałe końcówki skrzydeł.
Cofnął się myślami ku drodze, która go tu przywiodła – do tego wszystkiego.
Inne wieże, inne mury. Jak te we Vianie, z których strącił na śmierć Cesare Borgię. To było roku Pańskiego 1507. Ile to lat temu? Cztery. Równie dobrze mogły to być cztery stulecia – tak odległym zdawało się to wspomnienie. W tym czasie przyszli i odeszli inni złoczyńcy, inni niedoszli panowie świata, poszukujący Tajemnicy, poszukujący Władzy – a on, teraz uwięziony, walczył, by im w tym przeszkodzić.
Wojna. Całe jego życie.
Orzeł zatoczył następny krąg, teraz był już skoncentrowany. Ezio przyglądał mu się, wiedząc, że ptak wypatrzył ofiarę i skupiał się na niej. Cóż tam, na dole, mogło być żywego? W wiosce utrzymującej zamek, przycupniętej nieszczęśliwie w jego cieniu, musiały być jakieś zwierzęta, a może nawet kawałek uprawnej ziemi gdzieś nieopodal. Może ptak dostrzegł kozę wśród gmatwaniny szarych skał, zaściełających okoliczne, niskie wzgórza; albo młodą, zbyt niedoświadczoną, albo starą, za bardzo już znużoną życiem, albo ranną. Orzeł wzbił się pod słońce, jego kształt zniknął na chwilę w oślepiającym blasku, a potem, zacieśniając krąg, zawisł nieruchomo na bezkresie błękitnej areny i runąwszy w dół jak piorun, znikł.
Ezio odwrócił się od okna i rozejrzał po celi. Prycza, twarde, ciemne drewno, same deski bez posłania, taboret i stół. Ściany bez krucyfiksu. Poza tym cynowa miska z łyżką, wciąż nieruszona breja, którą mu podali. I drewniany kubek z wodą, też nietknięty. Ezio czuł głód i pragnienie, jednak bał się trucizny, która mogłaby go osłabić, odebrać mu siły w decydującej chwili. A było aż nadto prawdopodobne, że templariusze zatruli jedzenie i wodę.
Rozglądał się po wąskiej celi, ale szorstkie, kamienne ściany nie dały mu żadnej pociechy ani nadziei. Nie było tu niczego, co mogłoby mu pomóc w ucieczce. Westchnął. Inni asasyni, członkowie Bractwa, wiedzieli o jego misji, chcieli mu towarzyszyć, mimo iż upierał się, by ruszyć w drogę sam. Może, jeśli nie dostaną żadnych wieści, podejmą wyzwanie. Ale z drugiej strony, czy nie będzie już na to za późno?
Pytanie brzmiało: jak wiele templariusze już wiedzą? Jaką część tajemnicy już posiedli?
Jego misja, zakończona tak raptownie u zwieńczenia, rozpoczęła się niedługo po jego powrocie do Rzymu, gdzie pożegnał się z towarzyszami – Leonardem da Vinci i Niccolò Machiavellim – w dzień swoich czterdziestych ósmych urodzin, w świętego Jana cztery lata temu. Niccolò miał wrócić do Florencji, Leonardo do Mediolanu. Leonardo mówił, że zamierza przyjąć natarczywie powracającą propozycję bardzo mu potrzebnego mecenatu od Franciszka, następcy tronu Francji, i osiąść w Amboise nad Loarą. Przynajmniej tyle napisał w listach do Ezia.
Ezio uśmiechnął się na wspomnienie przyjaciela. Umysł Leonarda wciąż kipiał nowymi pomysłami, choć ich zrealizowanie zawsze zabierało mu sporo czasu. Pomyślał ze smutkiem o ukrytym ostrzu, zniszczonym podczas starcia w zasadzce. Leonardo – jakże za nim tęsknił! – jedyny człowiek, któremu mógł w pełni zaufać i powierzyć naprawę ostrza. Przynajmniej tyle, że da Vinci przysłał mu plany swojego nowego wynalazku, który nazwał spadochronem. Ezio polecił zbudować go jeszcze w Rzymie i zabrał z sobą w drogę; wątpił, czy templariusze się w nim połapią. Wykorzystałby go z powodzeniem, gdyby tylko nadarzyła się okazja.
O ile by się nadarzyła.
Wyrzucił z głowy czarne myśli.
Nie miał jednak żadnej możliwości działania, żadnej drogi ucieczki, dopóki nie przyjdą po niego, żeby go powiesić. Musiał ułożyć plan, co wtedy zrobić. Sądził, że będzie musiał – jak wiele razy w przeszłości – improwizować. Tymczasem postanowił wypocząć. Przed wyruszeniem w podróż zadbał o kondycję, sama droga też go zahartowała. Cieszył się jednak – nawet w takich okolicznościach – że ma możliwość odpocząć po walce.
Wszystko zaczęło się od listu.
Pod łaskawym okiem papieża Juliusza II, który pomógł mu zniszczyć rodzinę Borgiów, Ezio odbudował i zreorganizował Bractwo Asasynów w Rzymie oraz ustanowił tam jego ośrodek decyzyjny.
Templariusze, przynajmniej tymczasowo, byli w odwrocie; Ezio pozostawił kierowanie organizacją w zdolnych rękach swojej siostry Claudii, ale asasyni pozostali czujni. Wiedzieli, że templariusze potajemnie przegrupują się gdzie indziej, nienasyceni w swoim dążeniu do zdobycia instrumentów sprawowania kontroli nad światem, jak nakazywały im ich posępne reguły.
Chwilowo zostali pokonani, ale bestia nie była jeszcze martwa.
Ezio czerpał pociechę i satysfakcję z faktu – przy czym podzielił się tą tajną wiedzą tylko z Machiavellim i Leonardem – że Jabłko Edenu, które trafiło w jego ręce i które było powodem tylu cierpień i śmierci, zostało ukryte głęboko w kryptach pod bazyliką Świętego Mikołaja w Więzieniu, w sekretnym, zamkniętym pomieszczeniu, którego położenie wskazywały wyłącznie tajemne znaki Bractwa – czytelne tylko dla przyszłych asasynów. Największy z Fragmentów Edenu został bezpiecznie ukryty przed ambitnymi zakusami templariuszy – jak Ezio miał nadzieję – na zawsze.
Po szkodach, jakie Bractwu wyrządzili Borgiowie, wiele spraw wymagało naprostowania i uporządkowania; temu zadaniu Ezio poświęcił się sam, nie skarżąc się na to, choć zdecydowanie wolał otwartą przestrzeń i działanie niż ślęczenie nad dokumentami w zakurzonych archiwach. Taka praca odpowiadałaby o wiele bardziej sekretarzowi jego zmarłego ojca, Giuliowi, albo molowi książkowemu Machiavellemu; ten jednak zajęty był dowodzeniem florencką milicją, a Giulio dawno już nie żył.
Mimo to, myślał Ezio, gdyby nie obarczył się tym budzącym jego niechęć zadaniem, mógłby nigdy nie odnaleźć listu, ktoś inny zaś niekoniecznie odgadłby jego wagę.
List, który Ezio znalazł w skórzanej sakwie, kruchy ze starości, napisał jego ojciec Giovanni do swego brata Maria, tego samego, który nauczył Ezia sztuki wojennej i wprowadził go do Bractwa trzy długie dekady temu. Ezio wzdrygnął się na to wspomnienie. Mario zginął z okrutnej i tchórzliwej ręki Cesare Borgii po bitwie o Monteriggione.
Wuja dawno już pomścił, ale list, który Ezio znalazł, zapoczątkował nowy rozdział życia, a jego zawartość zapowiadała kolejną misję. Kiedy list wpadł w jego ręce, był rok 1509 i Ezio skończył właśnie pięćdziesiąt lat; wiedział, że ludziom w jego wieku los rzadko już podsuwa takie okazje. Poza tym list dawał nadzieję na unieszkodliwienie templariuszy raz na zawsze.

Palazzo Auditore
Firenze
iv febbraio MCDLVIII
Drogi Bracie!
Przeciwnik zbiera siły, a człowiek, który objął w Rzymie przywództwo nad naszymi wrogami, stanowi być może największą potęgę, z jaką ty i ja będziemy kiedykolwiek mieli do czynienia. Z tego powodu powierzam Ci, pod pieczęcią najwyższej tajemnicy, następujące informacje. Jeśli los mnie pokona, dopilnuj – kosztem własnego życia, jeśli będzie trzeba – żeby nigdy nie wpadły w ręce wroga.
Jak wiesz, w Syrii znajduje się zamek o nazwie Masjaf, dawna siedziba naszego Bractwa. Tam, ponad dwa wieki temu, nasz ówczesny Mistrz, Altaïr Ibn-La’Ahad, największy z naszego Zgromadzenia, głęboko pod fortecą założył bibliotekę.
Teraz nie zdradzę nic więcej. Dyskrecja nakazuje, bym wszystko inne przekazał Ci ustnie, nigdy tego nie zapisując.
To zadanie, którego już dawno podjąłbym się sam, ale teraz nie ma na to czasu. Nasi wrogowie nacierają i musimy ich odeprzeć.
Twój brat
Giovanni Auditore

Do listu załączona była jeszcze jedna karta – tajemniczy, niepełny fragment napisany ręką ojca Ezia, ale wyraźnie nie jego autorstwa. Było to tłumaczenie o wiele starszego dokumentu, również dołączonego, zapisanego na pergaminie bardzo podobnym do tego, z którego sporządzono karty Kodeksu, odnalezione przez Ezia i jego towarzyszy blisko trzydzieści lat wcześniej.

Poświęciłem artefaktowi już wiele dni. A może tygodni? Miesięcy? Od czasu do czasu przychodzą inni, proponują mi jedzenie czy inne zajęcia, a choć serce podpowiada mi, że powinienem oderwać się od tych mrocznych studiów, coraz trudniej mi się skupić na codziennych obowiązkach. Malik był bardzo pomocny, ale w jego głosie pojawia się dawna ostrość tonu. Mimo to moje prace muszą trwać. Jabłko Edenu trzeba koniecznie zrozumieć. Jego funkcja jest prosta, wręcz banalna. Władza. Kontrola. Ale sam proces… metody i środki, jakie wykorzystuje… TO jest najbardziej fascynujące. To zmaterializowana pokusa. Na kogo padnie jego blask, temu obiecane jest wszystko, czego zapragnie. Jabłko w zamian żąda tylko jednego: całkowitego i bezwarunkowego posłuszeństwa. Kto by się temu oparł? Pamiętam własną chwilę słabości, kiedy stanąłem przed Al Mualimem, moim Mistrzem, a jego słowa rozbiły moją pewność siebie. On, który był dla mnie jak ojciec, teraz okazał się moim największym wrogiem. Moment zawahania wystarczył, żeby Al Mualim wdarł się w moje myśli. Lecz pokonałem jego zjawy – odzyskałem pewność siebie – i odesłałem go z tego świata. Uwolniłem się spod jego kontroli. Teraz jednak zastanawiam się, czy to prawda? Siedzę tu bowiem i rozpaczliwie usiłuję zrozumieć to, co zamierzałem zniszczyć. Wyczuwam, że to coś więcej niż tylko broń, narzędzie do manipulowania ludzkimi umysłami. A może nie? Może Jabłko robi tylko to, do czego zostało stworzone: ukazuje mi moje najgłębsze pragnienie. Wiedza… Cały czas balansująca na krawędzi, tuż poza zasięgiem. Wzywa. Obiecuje. Kusi…

Stary rękopis na tym się urywał, reszta przepadła; pergamin był tak kruchy ze starości, że jego krawędzie rozsypywały się pod dotykiem palców.
Ezio niewiele z tego zrozumiał, ale niektóre fragmenty brzmiały tak znajomo, iż na samo ich wspomnienie przechodziły go dreszcze. Poczuł mrowienie, myśląc o tym teraz, w celi więziennej wieży w Masjafie, wpatrzony w zachodzące słońce być może jego ostatniego dnia na ziemi.
Przywołał w wyobraźni stary rękopis. To on właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, skłonił go do podróży na wschód, do Masjafu.
Szybko robiło się ciemno. Niebo było kobaltowoniebieskie. Pojawiły się już na nim pierwsze gwiazdy.
Bez wyraźnego powodu myśli Ezia wróciły do młodego mężczyzny w bieli. Tego, którego ujrzał podczas przerwy w walce. Który pojawił się i znikł tajemniczo niczym złudzenie, ale który był jakimś cudem prawdziwy i który jakimś cudem się z nim porozumiał.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.