Imladris X - relacja beacona

Tak to się robi w Krakowie

Autor: Jarosław 'beacon' Kopeć

Imladris X - relacja beacona
Imladris to konwent z tradycją - w tym roku odbyła się jego dziesiąta już odsłona. W takiej sytuacji organizatorzy musieli sprostać własnej legendzie. Bogata historia, ogólnopolska fama i doświadczeni organizatorzy – czy takie zestawienie mogło pozostawić uczestników niezadowolonymi?

Na Imladris dotarłem raczej w kiepskiej kondycji. Przejścia dni poprzednich postawiły pod znakiem zapytania moje przybycie na imprezę, jednak szalony zapał i łut szczęścia pozwoliły mi zagościć na szpiegowskim konwencie. Dlaczego szpiegowskim? Ostatnimi czasy coraz modniejsze wśród organizatorów konwentów w całej Polsce jest obieranie konwencji, w jakiej wydany zostanie informator i dobrane będą prelekcje. Imladris od zawsze uczestniczył w tym trendzie, a tym razem padło na hasło „szpiedzy tacy jak wy”. Stąd w programie konwentu pojawiła się masa prelekcji dotyczących Jamesa Bonda, sesji szpiegowskich, etc.

Konwent odbywał się w szkole przy ul. Lubomirskiego. Sama lokalizacja okazała się znakomita. W odległości jakichś 5 minut drogi znajdowały się sklepy spożywcze, pizzeria, pub oraz dworce kolejowy i autobusowy. Po dalszych 10 minutach marszu znajdowaliśmy się na głównym rynku w Krakowie. Nic dodać, nic ująć.

Tuż po akredytacji zostawiłem swoje rzeczy w wyznaczonej sali noclegowej i zacząłem stopniowe wsiąkanie w klimat imprezy. Przez konwent przewinęło się według szacunków ponad 300 osób. Niektórzy narzekają, że to mało. Ja dostrzegam wiele plusów – kameralna atmosfera, możliwość zajęcia miejsca siedzącego podczas prelekcji, czy znalezienia sobie wygodnego skrawka podłogi do spania.

Stali bywalcy Games Room powinni wyjść z Imladrisu zadowoleni. Obsługa spisała się na medal – znała zasady wszystkich dostępnych w pokoju gier pozycji, dobierała współgraczy i zachęcała do zabawy. Dodatkowo, dysponowała kilkoma pozycjami niedostępnymi na innych konwentach. Niektórzy goście Games Room narzekali na brak paru bardzo popularnych gier: Cytadeli, Jungle Speeda i Jengi, ale zaznaczali, że nic więcej im nie doskwierało.

Na korytarzu szkoły pojawił się sklep z grami. Jego obsługa była bardzo miła i dawała możliwość negocjowania cen oferowanych przedmiotów (pomimo nałożonej uprzednio promocji). Dysponowała dużą ilością archiwalnych pozycji w bardzo atrakcyjnych cenach. Aż dziw, że goście imprezy stronili od zakupów. Przy stoisku Księgarni Hetmańskiej można było zaś kupić książki i dać je od razu do podpisu obecnym na Imladrisie autorom.

Miłośnicy LARPów zawiedli się na Imladrisie. Wielu z nich narzekało na brak chętnych, ale największym zgrzytem, jeśli chodzi o live-action, okazał się LARP wolsungowy. Prowadzący spóźnił się tak bardzo, że znaczna część graczy rozeszła się zawiedziona. Zwłaszcza, że akurat ta gra zawsze przyciągała masę chętnych.

Jako konwentowicz interesujący się głównie grami skoncentrowałem się na prelekcjach i warsztatach dotyczących RPG, te zaś najczęściej przybierały formę bardzo konstruktywnych paneli dyskusyjnych. Na szczególną pochwałę zasługuje niedawny debiutant Jakub ‘Urko’ Skurzyński, którego obie prelekcje (dotyczące podstawowych pojęć teorii GNS) zebrały bardzo pozytywne recenzje. Do tego znakomite, dwugodzinne warsztaty tworzenia scenariuszy detektywistycznych (wpisujące się w konwencję ogólną konwentu) prowadzone przez małżeństwo państwa Reputakowskich okazały się strzałem w dziesiątkę, czego spodziewać się można było po osobach prelegentów. Jedyna moja „wpadka” to udanie się na prezentację teorii gier w odniesieniu do RPG w wykonaniu duetu Lach-Czurko, która w żaden sposób mnie nie zainteresowała. Program in plus.

Nie zabrakło również atrakcji dla miłośników literatury fantastycznej. Na konwencie gościło dwunastu pisarzy, w tym tegoroczny zajdlista - Jarosław Grzędowicz, oraz pierwszy zagraniczny gość w historii Imladrisów - szkocki autor Hal Duncan, który podczas konwentu obchodził urodziny. Na spotkaniu autorskim można było skosztować tortu, ale ze względu na akcję 100% bez alkoholu Duncan mógł otworzyć swój prezent dopiero po opuszczeniu terenu imprezy. Oprócz spotkań z pisarzami odbyły się przygotowane przez nich prelekcje oraz panel tłumaczy.

Każdy uczestnik konwentu mógł wziąć udział w warsztatach filmowych, które na stałe wpisały się już w harmonogram krakowskich imprez dla miłośników fantastyki. Tym razem pod młotek poszedł film akcji z katanami i pięknymi kobietami, które masakrują wściekłe tabuny zdziczałych wrogów, dobywających najdziwaczniejszych, mocno improwizowanych broni. Zabawa była przednia. Organizatorzy warsztatów (Craven i Prozac) również byli bardzo zadowoleni.

Sanitariaty stały na wysokim poziomie. W łazienkach nie zabrakło świeżego mydełka, a kolejki pod prysznic praktycznie nie istniały. Nie wiem jak to się stało przy tak dużej liczbie uczestników. Jeśli chodzi o worki na śmieci, to umieszczono je w ważnych, strategicznych punktach.

Konwent podpisał się pod akcją „100% bez alkoholu”. Jej zasadności nie ma sensu roztrząsać, ale należy oddać honor organizatorom – udało im się dopilnować trzeźwości uczestników. Nie napotkałem ani jednego konwentowicza, którego stan wskazywałby na spożycie. Szkoda tylko, że nie zadbano o zniżki w którymś z okolicznych pubów. Jedyna bonifikata dotyczyła pizzy na telefon, której jakość wielu krytykowało.

Ochrona również spisała się dobrze, jednak należy zwrócić uwagę na jej kulturę osobistą. Kiedy w piątek chciałem wejść na imprezę, jeden z pełniących dyżur zagrodził mi wejście, zmierzył mnie wzrokiem jak stojący pod klatką łysy pan w dresie i dopiero kiedy powiedziałem „ja na akredytację” pozwolił mi wejść. Co to? Odźwierny?!

Informator konwentowy wydano bardzo estetycznie. Nie wczytałem się weń ze szczególną dokładnością, ale nie zauważyłem specjalnych błędów czy przeoczeń. Dostrzegłem jedynie znakomity poziom graficzny, podkreślający konwencję szpiegowską całej imprezy.

Reasumując, tegoroczny Imladris okazał się dobrym sposobem spędzenia październikowego weekendu. Nie żałuję ani złotówki z pieniędzy wydanych na bilety dojazdowe. Jednocześnie nadaję mu nieoficjalny tytuł „najmniej zgrzytowego konwentu tego roku”, bo błędów organizacyjnych nie dało się praktycznie uświadczyć.