Avangarda 2011

i dlaczego tak to wyszło

Autor: Jarosław 'beacon' Kopeć

Avangarda 2011
Tegoroczna Avangarda miała z jednej strony zróżnicowany, pozbawiony "wypełniaczy" program oraz eleganckie warunki lokalowe. Z drugiej – korytarze świecące pustkami i powalające senną atmosferą. Dlaczego odbywający się w stolicy i przygotowany przez doświadczonych organizatorów świetny konwent, na którym akredytowało się około 1300 osób, wyglądał jak opuszczone miasteczko na Dzikim Zachodzie?


Szkoda, że nie było komu...

Avangarda odbywała się na kampusie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, gdzie znajdował się budynek programowy i akademiki, w których uczestnicy mogli wykupić noclegi. Był tam też konwentowy pub. Wyżywienie zapewniały pizzerie z dostawą i oddalony o kawałek drogi marszem wietnamski bar (zabrakło bufetu na miejscu).

I niby wszystko pięknie, tyle że tańsza noclegownia, o warunkach "szkolnych", znajdowała się osiem kilometrów od terenu konwentu. Na dodatek nie dało się dojechać do niej bez przesiadek. Trudno więc wyobrazić sobie uczestników kursujących pomiędzy budynkami programowym a sypialnym, żeby przeczekać "okienko" i wrócić na jedną prelekcję. Albo takich, którzy zerwą się na nogi przed dziewiątą rano, żeby zdążyć dojechać na punkty programu rozpoczynające się o dziesiątej. Może dlatego słuchaczy porannych prelekcji można było nieraz policzyć na palcach jednej ręki.

Warto zwrócić uwagę na Pyrkon i Falkon, które również rozłożyły się w elegantszych miejscach niż tradycyjne szkoły i przesunęły sale noclegowe poza główne obiekty. Oba te konwenty zadbały o minimalizację negatywnych skutków tych przesunięć: Pyrkon miał szkołę noclegową bardzo niedaleko reszty konwentu, a Falkon podstawił kursujący regularnie między budynkami autokar.

Wrażenie wyludnienia Avangardy wzmogło też rozrzucenie poszczególnych sal w samym budynku SGGW. Żeby dojść z akredytacji do sal z prelekcjami erpegowymi, trzeba było wspiąć się lub wjechać na trzecie piętro i odnaleźć się w gąszczu nie tak intuicyjnie rozplanowanych korytarzy. Potem, żeby przejść do Games Roomu, trzeba było wrócić do windy i zjechać niżej.

Uczestnicy rozpływali się w odgałęzieniach pustych korytarzy. Trudno było na kogokolwiek wpaść, a oczy zmęczonego konwentowicza same się zamykały, nieniepokojone przez jakikolwiek konwentowy gwar.

Zabrakło też figurkowców i większej liczby karciankowców, którzy każdemu konwentowi dodają kilka dziesiątek albo setek uczestników.


...słuchać całkiem dobrych prelekcji

Po powszechnie uznanej klęsce ostatniego Krakonu, który raczył uczestników prelekcjami o tytułach takich jak Trucizny czy O archeologii słów kilka, Avangarda stanowiła przyjemną odtrutkę.

Obok tradycyjnej masy spotkań autorskich (m.in. Kołodziejczak, Ćwiek, Polch) i prelekcji okołoliterackich, nie można było nie zauważyć obecności kilku grup, które organizują punkty programu na konwentach w całej Polsce: Lans Macabre z całym blokiem poświęconym wszystkiemu, od erpegów począwszy, na historii przestępczości i Ku-Klux-Klanu skończywszy; Wielosferu z ich Jeep Formami; wreszcie Portalu i Kuźni Gier (tutaj nie obyło się bez wtop – więcej na blogu Fungusa) z prelekcjami i warsztatami poświęconymi Wolsungowi oraz Neuroshimie z przyległościami.

Wielu erpegowcom uśmiechały się też buzie, kiedy na stoisku Galmadrinu mogli wziąć w ręce świeżo wydaną polską wersję szóstej edycji Zewu Cthulhu. Niebanalną atrakcją była prelekcja o norweskim i duńskim modelu grania w gry fabularne połączona z możliwością pomacania tamtejszych podręczników.


Rzut oka w przyszłość

W sobotę wieczorem, zaraz przed wręczeniem tegorocznego Quentina, można było wziąć udział w spotkaniu-dyskusji o przyszłości warszawskich konwentów.

Starzejemy się i nie wiadomo, jak długo damy radę – tak można streścić to, co mówił koordynator Avangardy.

Ale wybebeszał się przed słuchaczami nie bez powodu. Zależało mu na tym, żeby wysłać w świat sygnał "Hej, czasem potrzebujemy pomocy". Ale w sensie ogólniejszym to, o czym dyskutowano, to potrzeba przeorganizowania Avangardy (i może części innych konwentów) na model bardziej outsourcingowy.

Kluby zdolne niemal samodzielnie zorganizować największe konwenty są dziś już tylko w Poznaniu i Lublinie. Aktywność fanów spada, wymagania uczestników rosną. Ci organizatorzy, którzy nie mają za sobą zwartych klubowych szyków, muszą szukać nowych rozwiązań. Choćby sięgać po model współpracy z całymi grupami ludzi, tak jak robią to organizatorzy programowi, nawiązując kontakty z Lans Macabre czy wydawnictwami.

Za wcześnie prorokować, ale rozpowszechnienie takiego modelu w przyszłości wydaje się prawdopodobne. Ludzie lubią dobierać się w mniejsze grupy i działać pod bliższym im sztandarem, tak jak dawniej grupa Quest, dziś Wielosfer czy Lans Macabre.

Pojawiła się propozycja stworzenia platformy, która pozwalałaby organizatorom poszczególnych imprez docierać do zaangażowanych fanów i komunikować swoje potrzeby. Doświadczenie uczy, że takie pomysły prawie nigdy nie doczekują się realizacji, ale może właśnie dlatego warto o nich od czasu do czasu przypominać.


Przyjedźcie za rok

Sednem tekstu takiego jak ten powinna być ocena konwentu, która posłuży czytelnikowi za wskazówkę, czy warto przyjechać na ten konwent za rok.

Sedno relacji brzmi: zdecydowanie warto.

Program najwyższej próby, schludny, klimatyzowany budynek, oddalone o pięć minut marszu akademiki.

A pierwszą część relacji potraktujcie jako próbę analizy adresowaną raczej do organizatorów, by na konwentach jeszcze lepiej bywało.