Najlepsi z najgorszych

Ranking konsolowych złoczyńców

Autor: Gonz, Cursian, Qrchac

Najlepsi z najgorszych
Kiedy zaczynamy jakąś grę, na pierwszy plan wychodzi zawsze postać, którą prowadzimy. To właśnie ją poddajemy najsurowszej ocenie i ona budzi w nas prawdziwe emocje. A przynajmniej powinna budzić. Należy jednak pamiętać, że każdy medal ma dwie strony a wielcy bohaterowie potrzebują wielkich przeciwników. To właśnie relacje między nimi tworzą największe dramaturgie i klimat każdej gry. A którzy z tych nikczemnych i złych najbardziej zapadli nam w pamięć?

Gonz
Wbrew pozorom o dobrego arcywroga jest trudniej niż o dobrego głównego bohatera. Protagonista może być nijaki, milczący, sami go animujemy, więc jesteśmy w stanie sobie dopowiedzieć, co mu w głowie siedzi, i dlaczego z aż taką lubością masakruje zwłoki już martwych wrogów. Co innego rasowy villain – ten musi być mięsisty, konkretny, miło jak jest zarysowany niejednoznacznie, z humorem, acz niekoniecznie jak wpada w groteskę, bo traci wtedy swój autentyzm. Bywa, że groteskowość jest wpisana w postać, ale przeszarżowanie jest zwykle nie na miejscu. Wróg jest ważny jako motor do działań, impuls, który napędza bohatera – nie ważne czy chodzi o udaremnienie jego próby zniszczenia świata, czy o zwykłą zemstę. Dobrze napisany antagonista tak naprawdę szerzej i precyzyjniej określa głównego bohatera oraz fabułę gry, niż sam protagonista. No i oczywiście finałowy pojedynek musi być godnym, wymagającym, ale nie odbiegającym za bardzo trudnością od wcześniejszych etapów, zwieńczeniem przygody. O tak. Dobry czarny charakter jest na wagę złota.

Autorzy obu części Batmana mieli tak naprawdę ułatwione zadanie, czerpiąc z ponad półwiecza przygód Mrocznego Rycerza. Z częścią łotrów "Gacek" musi współpracować, większości jednak stara się wymierzyć sprawiedliwość. Przekrój przez galerię dziwacznych psychopatów jest, oczywiście wybiórczy, ale i urozmaicony. Niektórych trzeba zlać, innych wytropić, mniej prosto jest z Enigmą, którego zagadki czekają na rozwiązanie. Zawalono jednak, według mnie, konfrontację z Jokerem z pierwszej części gry. Jest to znakomita postać, fantastycznie obdarzona głosem przez Marka Hamilla, chyba nawet jeszcze bardziej żywa niż w kreskówce czy komiksie (może jestem świrem, ale wolę głos Hamilla od kreacji Nicholsona czy Ledgera). W finałowej potyczce z perfidnego błazna robi się hardkorowy koksu, i czar pryska...

Inną postać, którą mogę zaliczyć do panteonu niezapomnianych szwarccharakterów, wykreował Andy Serkis w Heavenly Sword. Z gry pamiętam tylko tyle, że była zaledwie przyjemną "siekaniną" w ciekawym settingu, a grałem w nią po to, aby dojść do kolejnych cut-scenek z Bohanem. Serkis tchnął w złego króla życie. Jego głos i mimika złapana na motion capture, brytyjska cierpkość i ironia, stworzyły z tej niby niewyróżniającej się na tle innych złych władców postaci kogoś wyjątkowego, kto zapadł mi w pamięć.

Często sukces gry wynika w dużej mierze z popularności bohaterów negatywnych. Solid Snake, czyli protagonista większości części Metal Gear Solid, jest w sumie wzorcowym antyherosem, jakich pełno w grach czy filmach, ale tę postać i serię dopełniają właśnie jego przeciwnicy, z Revolver Ocelotem na czele. Sympatia do filmów Sergio Leone robi swoje, oparcie projektu postaci na Lee Van Cleefie na pewno tu pomogło. W pamięci utkwiła mi też Katherine Marlowe z Uncharted 3. Może za parę lat nie będę już jej pamiętał, ale silna kobieca postać tego typu raczej do częstych nie należy. Jest zimna, wyniosła, wyrachowana i pozbawiona skrupułów. W przypadku męskich postaci negatywnych to raczej nie robi wrażenia, ale obdarzenie tymi cechami kobiety zwiększa efekt. Marlowe, z jej konsekwentnym oddaniem sprawie o którą walczy, jest chyba jedną z ciekawszych postaci z gier ostatnich lat.

Niestety, najbardziej w pamięć wbijają się fatalne starcia ze Złymi, nieudolnie wykorzystanymi w charakterze bossów. Zwyczajnie nużące było dla mnie finałowe starcie w Conanie, składające się z trzech długich i mało wciągających etapów. Porażka w dowolnym momencie skutkowała powtórką walki od początku. W podobnie beznadziejny sposób zmarnowano finał i tak średniego Force Unleashed 2. Skala porażki jest jednak tym większa, bo położono pojedynek z samym Darthem Vaderem. Są na to tylko dwa słowa: epic fail. Albo double facepalm, jeśli kto woli. Pojedynek z mrocznym lordem Sith nie jest szczególnie wymagający, jest po prostu długi i monotonny, w efekcie od gracza oczekuje się głównie cierpliwości. Wiem, że Vader to nie jest byle mocniejszy typek, którego wrzuca się na walkę finałową, ale coś poszło po prostu nie tak... Może lepiej było po prostu zrezygnować z tej walki?

Marlowe zapadła mi w pamięć przez swoją konsekwencję w dążeniu do celu, niezmąconą wyrzutami sumienia, a nie przez trwające pół godziny ganianie się po platformach. Dużo lepiej wspominam też choćby Alana Wake’a, gdzie walczy się po prostu z nieokreślonymi mrocznymi siłami, o rodowodzie po trosze z mitów Indian, po trosze z Lovecrafta. W efekcie autorzy do końca nie wytłumaczyli z czym tak naprawdę musiał zmierzyć się pisarz, a ja mam ochotę sięgnąć po kolejną część, by się dowiedzieć do tak naprawdę drzemie na dnie ponurego jeziora. I o to chyba chodzi – i autorom gier, i mnie.

Cursian
1. Dr Steinman i Sander Cohen z serii BioShock

Obaj utkwili mi w pamięci ze względu na promieniujące z nich szaleństwo i niepokojący klimat tych fragmentów gry, które zostały im poświęcone.

Doktor Steinman to chirurg plastyczny, opętany rządzą stworzenia istoty będącej kwintesencją piękna. Po setkach standardowych zabiegów, w których co druga kobieta chciała wyglądać niczym ta lub inna aktorka, coś w nim pękło. Doszedł do wniosku, że zawsze chciał być artystą, a jego obecny los przypomina raczej pracę robotnika w manufakturze – bezustannie wykonuje te same czynności. Z czasem uległ fascynacji dziełami kubistów i doszedł do wniosku, że chce być jak oni, ale zamiast pędzla i płótna użyje skalpela i (cudzego) ciała, aby tworzyć różne asymetryczne potwory. W końcu kto powiedział, że proporcje muszą być synonimem piękna?

Sander Cohen jest artystą, który przed zakończeniem swej kariery pragnie stworzyć coś, co zapewniłoby mu nieśmiertelną sławę. Problem w tym, że zamiast zostać przy śpiewaniu postanowił stworzyć coś innego. Za swój masterpiece uważa kompozycję złożoną z woskowych figur oraz fotografii przedstawiających zwłoki jego największych wrogów. Do zrobienia tych ostatnich zmusza głównego bohatera, nie szczędząc mu komentarzy świadczących o chorej przyjemności, jaką odczuwa z całej intrygi.


2. Generał RAAM z Gears of War

Uzasadnienie jego kandydatury nie należy do najprostszych. Nie jest przecież oryginalny (ot, kolejny żądny krwi przedstawiciel obcej rasy), nie posiada ukrytych motywacji i nie snuje przebiegłych planów, a mimo to nie można odmówić mu wielkiej charyzmy. Sadzę, że jego urok leży w dzikiej, nieskrępowanej sile i brutalności (pamiętacie śmierć Minh Young Kima?) oraz władzy nad, podobnymi do nietoperzy, krylami, które są gotowe rozedrzeć na strzępy każdego, kogo wskaże leniwym ruchem palca.

3. Zsasz z Batman: Arkham City

Kolejny psychopata. Postać, która zapoczątkowała filmową modę na wariatów wycinających na skórze znaki, mające być pamiątką po każdej z zamordowanych osób. Mimo, że sama idea mocna się zużyła, opętany wzrok Zsasza i rewelacyjna gra aktora, który użyczył mu głosu powodują, że na sygnał dzwoniącego telefonu odczujemy przebiegający po plecach dreszcz.

Wyróżnienie specjalne: Pączek stulecia – Lśniący Brumak z GoW 2

Nie wiem jak wy, ale ja po zobaczeniu ostatniego bossa w grze czułem się, jakby goście z Epic napluli mi w twarz. Przez całą grę w napięciu oczekiwałem kolejnych wydarzeń, wgryzałem się w przedstawianą historię i nie mogłem doczekać się jej zwieńczenia, a dostałem coś, co nie dość, ze wyrwało się niczym bąk na eleganckim bankiecie, to jeszcze nie stanowiło ŻADNEGO wyzwania. Przepraszam bardzo, ale czy ostrzeliwanie z Młota Świtu wielkiej, nieruchawej kupy miecha to godne zwieńczenie gry? No chyba jednak nie bardzo...

Qrchac
Może to moje małe odchylenie, ale nigdy nie przepadałem za kryształowymi bohaterami. Zawsze wolałem tych z mrocznymi tajemnicami i niezbyt czystymi sumieniami czy też jakąś skazą, takich, których opisałem w felietonie o antybohaterach. A jeszcze bardziej cenię sobie, jeśli ich nemezis jest godne tego miana, niesztampowe i niejednoznaczne. Niestety, twórcy gier często o tym zapominają i nie przykładają się zbytnio do ich kreacji. Na szczęście są od tego wyjątki.

Pierwszą osobą, która przychodzi mi do głowy w tym kontekście jest oczywiście Joker z serii Batman: Arkham. Choć w tym miejscu główne zasługi ludzi z RockSteady Studios polegają na wykorzystaniu i nie zepsuciu już istniejącej postaci, to i tak zrobili więcej niż niejeden deweloper. Jeśli dodamy do tego niesamowitego Marka Hamilla nie pozostaje nic jak tylko wstać i zacząć klaskać. Joker to jeden z tych geniuszy zła, któremu prawie kibicowałem i to od samego początku pierwszej gry, kiedy pojawił się w swojej "hahahahahaha...hacjendzie". Pomimo tego, że wiadomo kim jest, jakie ma zamiary, o moralności nie wspominając, trudno nie uśmiechać się kiedy słucha się jego monologów, czy widzi przygotowane pułapki. Geniusz zła to mało powiedziane.

Patrząc na tak szaloną i pokręconą postać moje myśli praktycznie samoistnie przeskakują na innego, równie szalonego i chyba jeszcze bardziej złowrogiego przeciwnika – jest nim król Bohan, z [url=konsole.polter.pl/Heavenly-Sword-n26824]Heavenly Sword[/url]. Mało która postać wzbudzała we mnie tak wielką chęć mordu. Sterując poczynaniami Nariko dokładnie wiedziałem, co ona czuje i czemu zrobiła to co zrobiła. Autentycznie chciałem jak najszybciej i najskuteczniej przedrzeć się przez hordy przeciwników tylko po to, żeby w końcu permanentnie zetrzeć ten obrzydliwy uśmieszek z ust Bohana, najlepiej wpychając mu ostrze miecza prosto w gardło lub przez tylną część ciała. Nie chodzi mi tylko o jego nieapetyczną aparycję ale też o to, co i jak mówił, jakie rozkazy wydawał, a fakt, że był szalony tylko pogłębiał uczucie niesmaku. Trudno jednoznacznie sprecyzować czemu tak się dzieje, na pewno jednak wielka w tym zasługa Andyego Serkisa, który sprawił, że to Bohan, pomimo całego swojego przerysowania, jest tak autentyczny.

Ciekawą postacią, choć nie głównym złym, jest Conrad Marburg, którego możemy spotkać w Alpha Protocol. O ile sama gra nie powalała na kolana rozgrywką, to twórcy przyłożyli się do kreacji postaci, zarówno tych dobrych, złych jak i trudnych do zdefiniowania. Wśród tych drugich znalazł się właśnie Marburg, który urzekł mnie swoim "profesjonalnym wypraniem z uczuć". To prawdziwy weteran i profesjonalista w każdym calu, świetny strateg i szpieg (prawie) doskonały – całkowite przeciwieństwo dwóch wyżej wymienionych. Pojedynki na słowa, próby wyprowadzenia go z równowagi, czy przekonania do swoich racji stanowiły niezłe wyzwanie i wspominam je naprawdę bardzo dobrze. Jednak tym, za co najbardziej cenię Marburga, jest fakt, jak bardzo przypominał mi antagonistów z klasycznych Bondów. W dzisiejszych czasach nie robią już takich przeciwników.

Jako fan horroru ogólnie nie mogę nie docenić F.E.A.R, a co za tym idzie muszę wspomnieć o Almie Wade. Nie jest to może klasyczny geniusz zła z jakim mamy do czynienia zazwyczaj ale podczas gry nie raz i nie dwa poczułem nieprzyjemne dreszcze na plecach, kiedy ta mała, ciemnowłosa dziewczynka manifestowała swoją obecność. Prawdę mówiąc to kilka razy prawie doprowadziła mnie do stanu przedzawałowego a każdy skok napięcia momentalnie podnosił mi ciśnienie. Alma jest idealnym przykładem koszmaru RPGowca – mała dziewczynka sama w lesie…, zabijmy ją, to na pewno potwór! Co prawda w kontynuacji nie robiła już na mnie takiego wrażenia (jak cała gra), ale nie ma to wpływu na ogólną ocenę tej postaci. To taki wirtualny odpowiednik Samary Morgan.

Ostatnim przeciwnikiem o jakim postanowiłem wspomnieć to Augus z Asusra’s Wrath. Nie jest to główny wróg i przeciwnik Asury, ale bijąca od niego pasja i charyzma wręcz powala, nie pozwalając o nim zapomnieć. Augus jest postacią, która nie toczy bitew dla sławy czy bogactwa ale dla walki samej w sobie – pokonania godnego przeciwnika. To właśnie dzięki niemu możemy przeżyć w trakcie rozgrywki chwile wytchnienia, popijając sake w gorących źródłach i w towarzystwie pięknych pań. Były mentor głównego bohatera jest kimś wyjątkowym i, choć wiemy, jak musi skończyć się ta znajomość, to jedynym czego można żałować, jest fakt, że tak krótko ona trwa. Porywa serca w ten sam sposób, w jaki robi to Kenpachi Zaraki z Bleacha, Szczerze mówiąc to ci dwaj panowie zostaliby pewnie najlepszymi przyjaciółmi, jeśli wcześniej nie pozabijaliby się nawzajem.