Fallout: New Vegas - Lonesome Road

Autor: Paweł 'Cursian' Raban

Fallout: New Vegas - Lonesome Road
Walk down that lonesome road all by yourself
Don't turn your head back over your shoulder

Te pochodzące z powszechnie cenionej (choć odrobinę zbyt łzawej) piosenki Jamesa Taylora That Lonesome Road słowa mogłyby stanowić znakomite streszczenie recenzji najnowszego dodatku do najpopularniejszej postapokaliptycznej serii w historii gier komputerowych. Czy stanowią one wyraz szacunku, czy są raczej ironicznym spostrzeżeniem złośliwego recenzenta? Jeśli chcielibyście rozwiązać tę zagadkę, zapraszam na krótką interpretację z cyklu "Co poeta miał na myśli".

Co w radioaktywnych odpadach piszczy?

Lonesome Road zaczyna się w typowy dla falloutowych DLC sposób – poprzez wyświetlenie na ekranie naszego Pip-boya intrygującej wiadomości. Tym razem jej autorem jest niejaki Ulysses – tajemniczy Courier Six, który miał być pierwotnym dostawcą Platinium Chip do New Vegas, ale ostatecznie odmówił wykonania zlecenia. Kusząc nas perspektywą rzucenia nowego światła na tę niewyjaśnioną historię, nakłania nas dla podróży, której celem ma być nawiedzane przez liczne klęski żywiołowe Divide.

Czwarte DLC jest swoistym uzupełnieniem znanej z podstawki historii. Decyzje, jakie podejmiemy na jego końcu mogą mieć spory wpływ na polityczną mapę Mojave Wastelands. Nim jednak do tego dojdzie przyjdzie nam zwiedzić kilka silosów rakietowych, poznać historię ulubieńca większości graczy – robota ED-E, oraz wysadzić garść głowic atomowych (swoją drogą, gdyby ich zasięg rażenia rzeczywiście był tak żałośnie mały jak chce Obsydian, większe zagrożenie dla globu stanowiłyby burdy po dyskotece w remizie).

Poziom fabularny dodatku należy uznać za bardzo nierówny. Interesujący wstęp bardzo szybko ustępuje miejsca bezrefleksyjnemu mordowaniu kolejnych pchających się przed lufę naszego karabinu oponentów. Przez przytłaczającą część gry jesteśmy pozbawieni jakiegokolwiek istotnego wpływu na otaczający nas świat – Obsydian prowadzi nas za rączkę i nie pozwala na podjęcie jakichkolwiek istotnych decyzji. Z całą pewnością nie można za to Amerykanom odmówić konsekwencji – swoje dzieło zatytułowali Lonesome Road (lonesome - z ang. samotny) i kurczowo trzymają się obranej ścieżki. Przez 5 niezbędnych do ukończenia DLC godzin nie napotkamy na naszej drodze ŻADNEGO bohatera niezależnego, z którym moglibyśmy zamienić kilka słów. Naszym jednym interlokutorem będzie przemawiający za pośrednictwem ED-E Ulysses – znaczenie perswazji jest więc niestety dość znikome.
Przed zupełną kompromitacją dodatek ratuje jego zwieńczenie. Ostatnie kilka minut gry jest tym, czego oczekiwała większość jej fanów. Twórcy pozwalają nam wreszcie na interesującą rozmowę, dają możliwość istotnego wpłynięcia na los Mojave Wastelands oraz nadają nudnawej do tej pory przygodzie sporej dawki dramaturgii.

Znak czasów?

Świat przedstawiony w Lonesome Road zawodzi. Obcując zeń można odnieść wrażenie, ze Amerykanie zapomnieli o tym, co czyniło New Vegas tak silnym – nieliniowości. Konstrukcja DLC przywodzi na myśl przygody, znanego jeszcze z czasów poczciwego "Szaraka", Crasha Bandicoota – gnamy przed siebie jedyną słuszną drogą odfajkowując kolejne przystanki na drodze do napisów końcowych. Aspekt eksploracyjny plasuje się więc mniej więcej na poziomie serii Gears of War. Wrażenie klaustrofobii potęguje także całkowity brak zadań pobocznych – jedyną możliwą do podjęcia aktywnością dodatkowa jest próba odblokowania wszystkich osiągnięć. Trzeba jednak wiedzieć, że będzie to proces bardzo czasochłonny i raczej mało atrakcyjny, gdyż w dużej mierze polegają one na odszukiwaniu poukrywanych tu i ówdzie znajdziek.

Na zupełny absurd zakrawa dość częste wykorzystywanie... skryptów. Za przykład posłużyć może choćby wypełniony amunicją wrak autobusu na zrujnowanej autostradzie - jeśli połakomimy się na bezpańskie "pestki", staniemy się ofiarą "niespodziewanego" ataku Deathclawów. Sytuacja powtarza się po każdym kolejnym załadowaniu staniu gry (rzecz jasna jak zwykle trwającemu całe wieki). Co gorsza, zabrakło także charakterystycznych dla Fallouta ukrytych smaczków – nagród dla najbardziej wytrwałych poszukiwaczy. W niepamięć odchodzą więc klimatyczne dzienniki, holodyski i krążące w eterze dramatyczne apele o pomoc, a w ślad za nimi podąża także solidna porcja dobrej zabawy.

You can go home Courier!*

Poziom, jaki reprezentuje sobą Lonesome Road, jest wodą na młyn przeciwników DLC – Obsydian serwuje nam kiepski, sklecony naprędce produkt, którego jedynym celem jest wyciągnięcie kilku dolarów od najwierniejszych fanów gry. Wszystko wskazuje na to, iż będzie on zapewne ostatnim dużym dodatkiem do New Vegas, ale jeśli jego następcy mieliby podążyć tą samą ścieżką, jest to bardzo dobra wiadomość. Szkoda jednak, że Amerykanie żegnają się z Falloutem w tak żenujący sposób. Old Word Blues i Dead Money pokazały przecież, że przy odrobinie dobrej woli można powołać do życia coś, co nie tylko przyniesie wpływy do budżetu, ale zostanie także przyjęte z otwartymi ramionami…


*Takie zdanie wita nas przy wejściu na teren Divide. Autoironia zapewne nie zamierzona, ale jakże celna…