Ludzie Północy (wyd. zintegrowane) #1: Saga anglosaska

Wikińska telenowela

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Ludzie Północy (wyd. zintegrowane) #1: Saga anglosaska
450 stron lektury o wikingach, plemieniu, które budziło postrach przez ponad 250 lat. Ludzie Północy autorstwa Briana Wooda zapowiadali się na epicki komiks. Pozostało tylko zarezerwować  troszkę czasu i wygodnie zasiąść w fotelu.

Pierwszy tom Ludzi Północy, noszący tytuł Saga Anglosaska imponuje gabarytami. Opasłe tomiszcze obłożone twardą okładką i wydrukowane na kredowym papierze budzi szacunek już przy pierwszym kontakcie. Jeszcze krótki rzut okiem na notkę bibliograficzną. Cała seria wydawana była w latach 2008-2013 i w tym czasie otrzymała jedno wyróżnienie, za najlepszą okładkę. Skromność nagród nie ostudziła jednak zapału, chociaż dalsza lektura szybko wyjaśniła tę zagadkę.

Otwierający tom tekst Lindisfarne jest niezłym, chociaż przesadnie i prymitywnie wulgarnym, utworem o młodym chłopcu, który będąc skrzywdzonym przez ojca postanawia nawrócić się na wiarę w Odyna. Pomysł jest naprawdę interesujący, aczkolwiek Wood nie trafił z datami, nie po raz ostatni zresztą. Rok 793, czyli moment opowieści, uznawany jest za początek wypraw wikingów na Brytanię i klasztor Lindisfarne jest pierwszym poświadczonym atakiem z ich strony. Z kolei według Wooda najeźdźcy walczą już co najmniej siedem lat.

Ale nawet jak przyjmiemy umowność daty, to również wówczas opcja przejścia na raczej nieznaną wcześniej wiarę miała raczej nikłe szanse na zagoszczenie w świadomości dziecka. No chyba że czytelnik wyjdzie z założenia, że wcześniej przybysze zza morza witani byli chlebem i solą, albo że ówczesne szkoły kształciły wiejskie dzieci w szeroko pojętym religioznawstwie. Zaryzykuję twierdzenie, że Wood postanowił wziąć na warsztat wydarzenie symboliczne, po czym – ignorując zupełnie logikę oraz chronologię – dorobił do tego jakiś tam scenariusz.

Panny Tarcz to chyba najlepszy utwór z całego tomu. O jego sile decyduje interesująca i przepełniona mistycyzmem historia trzech kobiet odpierających ataki Anglosasów, która została świetnie połączona z nastrojowymi ilustracjami Daniele Zezelja. Skąpane w szaro-burych tonach, celowo ubogie w detale kadry wprowadzają niesamowity klimat wydarzeń, a opowiadanie broni się nawet nie jako opowieść o Skandynawach, ale po prostu dobry utwór, krótki, a przy tym treściwy.

Praktycznie na połowę komiksu składa się opowieść Swen, który powrócił, romantyczna historia z gatunku "sam przeciw wszystkim". Tytułowy Swen jako dziecko zmuszony został do opuszczenia rodzinnych Orkad, by następnie zostać przez wiatry mórz i historii zagnanym do Konstantynopola, gdzie znajduje schronienie w domu arystokraty, a następnie angaż na dworze cesarskim w szeregach słynnej Gwardii wareskiej. Po latach Swen wraca jednak w rodzinne strony i podejmuje walkę o należne mu prawa, zaś finał tej epickiej, bo blisko dwustustronicowej historii potrafi zaskoczyć. Lekturę uprzyjemnia niezła kreska Davide Gianfelice, świetnie pokoloryzowana przez Dave'a McCaiga.

Sporo zastrzeżeń budzi terminologia zastosowana w tej historii, czego świadomy jest redaktor polskiego wydania. Chodzi o termin Waregowie. Redaktor deklaruje, że pod zwrotem Waregowie kryje się tylko i wyłącznie Gwardia wareska jako formacja wojskowa w oderwaniu koneksji geograficznych, oznaczających ówczesnych wikińskich mieszkańców Rusi. I tutaj zaczyna się jazda bez trzymanki.

Swen, który powrócił dzieje się w roku 980, a główny bohater wielokrotnie podkreśla, że jest Waregiem. To o tyle zabawne, że ta formacja powołana została do życia w roku 988, a więc po opisanych w historii wydarzeniach. Co więcej, jako formacja lądowa zabezpieczająca bezpieczeństwo cesarza, według scenarzysty i ilustratora zajmuje się pływaniem po morzu. Żeby było jeszcze zabawniej, to główny bohater wraca na rodzinne Orkady, chełpiąc się byciem członkiem formacji, która wówczas formalnie oraz z nazwy nie istniała. Z kolei pojęcie Waregowie w kontekście etnicznym również byłoby kłopotliwe, bowiem trudno uwierzyć, aby używany przez Słowian i Greków termin określający wikingów mieszkających na Rusi, by cokolwiek powiedział mieszkańcom zapyziałej wioski na Orkadach. Prawdę pisząc troszkę współczuję polskiemu redaktorowi, bowiem bajzel wymyślony przez Wooda jest praktycznie nieodkręcalny. I naprawdę nie ma znaczenia, że według ilustratora, czyli Gianfelice greccy kupcy wyglądają prawie jak Beduini. Ot, ciekawostka.

Córka Thora to ledwie kilkunastostronicowy utwór traktujący o młodej córce wodza, postawionej w bardzo trudnej sytuacji po śmierci ojca. Dziewczyna wykazuje się jednak siłą charakteru i przy wsparciu wiernych żołnierzy obejmuję domenę po przodku. Melancholijna oraz ckliwa historyjka została zilustrowana w sposób przyjemny dla oka przez Marian Churchland.

Najlepsze pod względem scenariusza jest zdecydowanie Krzyż i młot, a to za sprawą świetnego pomysłu na wojownika-renegata, który w międzyczasie stał się zwykłym zabójcą mordującym każdego osadnika nie będącego rodowitym Irlandczykiem. Uciekinier dodatkowo nękają zwidy w postaci młodej córki, zaś historia pościgu oraz wyimaginowanych relacji na linii ojciec-dziecko ma posmak świetnego thrillera z bardzo wyrazistymi bohaterami.

Mimo udanego scenariusza, Krzyż i młot jest dyskwalifikowany za sprawą koszmarnego błędu ilustratora. Mimo że pierwsze skrzypce gra samotny wojownik, swego rodzaju mściciel czy raczej obłędny rycerz, to w tle dzieją się doniosłe wydarzenia, których kulminacją było zwycięstwo irlandzkiego króla, Briana Śmiałego nad wikińskimi najeźdźcami. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ilustrator Ryan Kelly nie przedstawił irlandzkich żołnierzy walczących pod angielskimi herbami i barwami. Błąd jest koszmarny, zwłaszcza że taka wizja nie ma absolutnie żadnego pokrycia w wiedzy historycznej. To chyba tyle w kwestii chociażby minimalnego trzymania się realiów historycznych w tym opowiadaniu, a uczucia zażenowania nie jest w stanie odmienić nawet całkiem porządna kreska i wyraziste kolory.

Wood wyraźnie jest zafascynowany wikingami i tą fascynacją próbuje zarazić czytelników. Stąd też, pomimo oczywistej brutalności odważnych żeglarzy, stara się przedstawić ich w jak najlepszym świetle: młodzi potomkowie wikingów marzą o walce ideałów reprezentowanych przez starych bogów, ich kobiety ucieleśniają niezłomność oraz spryt, pozbawieni ojcowizny spadkobiercy wykazują szlachetne serce i przekładają dobro ludu ponad prywatny interes, zresztą królewskie córki to również wzór cnót, a wikiński łowca, nawet jeśli przelewa krew litrami, to jednak posługuje się pięknym, literackim językiem, który przelewa wprost na listy słane do króla. Oczywiście o mało którym adwersarzu można napisać choćby część takich pochwał. Jest słodko jak w salonie firmowym Wedla? No jest.

Ponadto liczne pochwały dla rzekomych wartości historycznych pokazują, że komiks niestety wpisuje się we współczesną modę na zdobywanie wiedzy poprzez dzieła kultury masowej, gdzie czytelnicy bezkrytycznie podkreślają pietyzm historyczny takiego a takiego serialu, książki czy komiksu bez próby sprawdzenia encyklopedii. Ludzie Północy pokazują jak łatwo jest narobić szkód, używając pojęć na granicy ich właściwego sensu i szafując ilustracjami, które są ładne, ale z historią nie mają nic wspólnego. Tak po prawdzie, jeśli chodzi o trzymanie się realiów historycznych jest to dzieło wyjątkowo, a momentami skrajnie niechlujne.

Niestety odkręcenie takich wpadek może być trudne, co pokazują entuzjastyczne oceny i recenzje, z jakimi spotkał się omawiany komiks, również na rynku polskim. Owszem, większość z opowieści umiejscowiono w konkretnych realiach historycznych ale to raczej pretekst dla treści o naturze stricte przygodowej. Na Ludzi Północy należy patrzeć jak na niewymagającą rozrywkę bowiem wówczas – i tylko wtedy – może ona bawić. I o tym prostym fakcie należy pamiętać, zdejmując komiks z księgarskiej półki.

Oczywiście to bardzo dobrze, że autor ma pomysł na serię oraz interesującą wizję opowiedzenia mnóstwa różnorodnych historii o wikingach, dziejących się w różnych okresach historycznych oraz różnych regionach geograficznych. Co prawda pierwszy tom kręci się wokół wysp brytyjskich, ale już wkrótce czytelnicy odbędą wędrówkę po Normandii oraz pożeglują ku Paryżowi oraz Grenlandii. Jednakże czy to będą interesujące wędrówki, to już zależeć będzie tylko od przygotowania merytorycznego Wooda, a tego póki co nie ma. Ale to chyba też rozwiązanie zagadki, dlaczego tak monumentalne dzieło nie doczekało się nawet za oceanem żadnej nagrody za scenariusz.

A jakby ktoś chciał zobaczyć jak wygląda komiks z pietyzmem traktujący o wydarzeniach historycznych, gdzie scenarzysta doskonale rozumie najdrobniejsze niuanse epoki i do dat podchodzi z należną powagą, to powinien zamiast Sagi Anglosaskiej zaopatrzyć się w Murenę, która bije na głowę recenzowany komiks w każdym jednym elemencie.