Jednorożec #3 i #4

Gabinet osobliwości doktora Gabelli

Autor: Krzysztof Ryszard 'KRW' Wojciechowski

Jednorożec #3 i #4
Gdy w końcu dotarło do mnie, że muszę napisać następny tekst o tej serii, złapałem się za głowę. Spotkanie z Jednorożcem to jedno z najtrudniejszych zadań w czasie całej mojej dotychczasowej pracy recenzenckiej. Najłatwiej byłoby go kopnąć z półobrotu, ale wewnętrzny głos podpowiada mi, że postąpiłbym wobec "dzieła" Gabelli i Jeana nieuczciwie. Nie uprzedzajmy jednak faktów... Spróbujmy oddać temu komiksowi sprawiedliwość i zacznijmy od początku.

Jednorożec to enfant terrible frankofońskiej oferty Taurusa. Komiks kuriozalny - aż trudno uwierzyć, że ktoś w ogóle zdecydował się go u nas wydać. Jego niezwykłość nie leży jednak w tym, że jest to komiks dziwny (acz to też jest prawdą) czy awangardowy (awangardowy na pewno nie jest - zaręczam). Teoretycznie to cykl przynależny do głównego nurtu. Pozornie sprawia wrażenie opowieści płaszcza i szpady wymieszanej z fantasy, ale tak karkołomnie opowiedzianej, przeszarżowanej i pokręconej, że trudno ją jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo. Pod poetyką powieści awanturniczej kryje się bowiem: kiczowaty steampunk, spiskowa teoria dziejów mająca być krytyką instytucji Kościoła, body horror (i to ten najtrudniejszy, w przeintelektualizowanej formie, przywodzący na myśl Wideodrom Cronenberga) będący skomplikowaną, wielowarstwową metaforą przemian kulturowych, oraz dark fantasy w stylu Neila Gaimana i Clive'a Barkera (przy czym jestem pewien, że zapomniałem pewnie o kilku elementach, jakie można tu odnaleźć).

Nie do końca wiem kim jest Mathieu Gabella. Na pewno nie jest z powołania komiksiarzem, ale niewątpliwie jest to człowiek obdarzony niezwykłą wyobraźnią i erudycją. Czasem jednak wyobraźnia błądzi, a wtedy serii potrzeba redaktora. I to jest chyba ten przypadek, gdy nad twórcą zabrakło bata. Gabella ewidentnie chciałby być Alanem Moorem (ich dzieła łączą nawet podobne tematy - kres jednej epoki, nadejście drugiej i towarzyszące temu katharsis), ale niestety, nie radzi sobie z materią komiksową nawet w ułamku tak dobrze jak słynny Brytyjczyk. Zbyt mocno opierając się na słowie, przeładowuje swój scenariusz literacką narracją, przez co dostajemy komiks poprzecinany planszami, które co prawda przenoszą czytelnika na inny poziom wtajemniczenia w tę historię, ale przy tym kaleczą rytm opowieści. Nie umie też zbudować wiarygodnych, zapadających w pamięć bohaterów - wszyscy do samego końca pozostają jednowymiarowi i nieciekawi do tego stopnia, że podchodząc do ostatniego tomu nie bardzo wiedziałem, kto w poprzednich zginął, a kto przeżył, i szczerze mówiąc niewiele mnie to obchodziło.

Jednak sama historia i świat wykreowany na kartach komiksu zdaje się być przemyślany, a Gabella, mimo iż nieświadomy możliwości medium, jest bardzo dobrze zorientowany w konwencjach i tematach, po których się porusza. Pojawia się tu mnogość autentycznych historycznych person, odniesień do rozwoju medycyny i ludzkości, a w finale ważną rolę gra postać będąca jedną z największych ikon horroru (co jeszcze mocniej podkreśla konotacje historii Gabella z tym gatunkiem). To wszystko czyni z Jednorożca komiks może niekoniecznie mądry, ale na pewno intrygujący.

Scenariusz Mathieu Gabella zilustrował Anthony Jean. Panowie dobrali się jak w korcu maku. Ultrakiczowata warstwa plastyczna to wypadkowa amerykańskiego komiksu lat dziewięćdziesiątych w stylu Todda McFarlane'a i Jima Lee, połączona z realistyczną frankofońską kreską. Wszystko zostało pokolorowane (warto dodać, że całkiem nieźle) za pomocą komputera. Trudno zarzucić Jeanowi, że nie umie rysować, wręcz przeciwnie, bo warsztat ma znacznie lepszy niż przeciętny wyrobnik zza oceanu (tudzież miał znacznie więcej czasu na pracę), ale jego styl nijak nie pasuje do atmosfery tej opowieści.

Jean jest artystą, którego prace przywiodły mi na myśl dorobek Mariniego. Nie do końca dlatego, że mają podobny styl, ale widać, że kształtowały ich te same tendencje graficzne. Jednak o ile smukłe mangowo-disneyowskie postacie Mariniego idealnie wpasowują się w estetykę klasycznych opowieści płaszcza i szpady (bo zaczynają w tej konwencji wyglądać dostojnie, niczym aktorzy pokroju Errola Flynna), o tyle niezgrabni bohaterowie Jeana o kartoflanych twarzach nie nadają się zupełnie do niczego. Trzeba jednak przyznać, że Francuz świetnie radzi sobie z anatomią (która odgrywa w tym komiksie ważną rolę), rysowaniem potworów i architekturą. Jego prace cechuje też fantastyczna dynamika i niezła (również silnie zakorzeniona w amerykańskim komiksie) kompozycja plansz. Widać, że w przeciwieństwie do scenarzysty, znakomicie rozumie medium i to nie on (choć moim zdaniem nie powinien pracować przy tej historii) był najsłabszym ogniwem tego tandemu.

Nie do końca wiem jak ubrać w słowa wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas czytania tej serii. Recenzja poprzednich tomów była bardziej przychylna, dziś nie wykrzesałem z siebie aż tyle entuzjazmu, bo muszę przyznać, że ostatecznie Gabelli udało się mnie zmęczyć - szczególnie, że miałem przed sobą niezbyt wesołą perspektywę opisania tego całego cyrku, który wymyślił. Muszę jednak zaznaczyć, że nie żałuję czasu spędzonego z Jednorożcem. To swojego rodzaju paradoks, bo niezaprzeczalnym faktem jest, że to komiks niezgrabnie opowiedziany, zły i kiczowaty, ale przy tym efektownie narysowany i wciągający, a jego lektura sprawiała mi sporo przyjemności. Nie mam zielonego pojęcia, jakiej grupie czytelników mógłbym go polecić, ale taka grupa na pewno istnieje, bo nawet mnie Jednorożec na swój sposób się podobał.