JLA Amerykańska Liga Sprawiedliwości #4

Bez litości dla czytelnika

Autor: Camillo

JLA Amerykańska Liga Sprawiedliwości #4
To ptaki? To samoloty? Nie, to członkowie JLA – Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości. Nadlatują, by po raz kolejny ratować świat.

Czwarte zbiorcze wydanie JLA to ciąg dalszy morderczego runu Granta Morrisona. Obrońcy ludzkości muszą po raz kolejny naprężyć swoje opięte trykotem mięśnie, bo Ziemi znów grozi zagłada. Tym razem epickie zagrożenie stanowi Mageddon – ostateczna broń stworzona przez Starych Bogów, aby zniszczyć wszelkie życie. To jednak nie koniec problemów. Jest jeszcze Gang Niesprawiedliwości, zrzeszający aktywnych superzłoczyńców, którzy oczywiście również zamierzają ostro rozrabiać.

Styl prowadzenia fabuły nie zmienił się ani o jotę od poprzedniego albumu. Dzieje się dużo, bardzo dużo, tak dużo, że często trudno zrozumieć, o co właściwie chodzi. Wydarzenia są tak przejaskrawione, a ilość nagłych zwrotów akcji tak wyolbrzymiona, że wprowadza to niezamierzony efekt komiczny. Aby czytelnik się nie roześmiał i docenił powagę scenariusza, z pomocą przychodzą długie, pompatyczne dialogi, w których Morrison wzbił się na wyżyny. Lektura kolejnych dymków, delikatnie mówiąc, nie zalicza się do przyjemności i trzeba sporego samozaparcia, aby nie pomijać ich na następnych planszach.

Jeśli chodzi o stronę graficzną, również nic się nie zmieniło. Howard Porter rysuje z dużą starannością, w miarę możliwości stara się też wzbogacać plansze ciekawymi szczegółami. Miejsca na to często jednak brakuje, bo większość kadrów wypełniają muskularne sylwetki bohaterów, którzy wyglądają, jakby całe dnie spędzali na siłowni, w przerwach na posiłki przegryzając kilka steków i popijając je koktajlem białkowym. Jeśli zaś chodzi o twarze, znakiem rozpoznawczym rysownika są kwadratowe szczęki, niemal bez wyjątku takie same u wszystkich postaci.

Wszystko wskazuje na to, że to już ostatni album JLA na naszym rynku, przynajmniej na dłuższy czas. Nie ma co płakać, bo przy całej sympatii dla Batmana, Supermana i ich mniej znanych kolegów, lektura runu Morrisona po prostu boli. Lata 90. pozostawiły, także w amerykańskim komiksie, wiele ciekawych rzeczy wartych przypominania, ale akurat ten twór lepiej byłoby pozostawić w przeszłości.