Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu

Zmierzch? Zaćmienie? Ściema.

Autor: Julian 'Mayhnavea' Czurko

Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu
Właśnie wróciłem z drugiej części Sagi Zmierzch i jestem zachwycony! Od dawna czekałem na ten film, już przy pierwszych zajawkach plakatów drżały mi dłonie, oba zwiastuny wywoływały niekontrolowane pocenie się. Jestem wielkim fanem historii miłosnej Belli i Edwarda, a jako fan Świata Mroku czuję się tym bardziej zaangażowany emocjonalnie w skomplikowane konflikty między światem wampirów i wilkołaków…

not.

No dobra, czekałem na Księżyc w nowiu, ale bynajmniej nie z uwielbienia do serii. Nie potrafię traktować jej inaczej niż taniej slapstickowej komedii, moje WoDziarskie serce krwawi na czarno na widok tego, co uczyniono wampirom, zaś zmysł fabuły i narracji jest tak porażony, że popada w katatonię. Lekturę książki zakończyłem po drugim zdaniu, od którego gałka oczna zaczęła mi wysychać i obkurczać się. Niemniej, miałem ogromną ochotę sprawdzić, jak twórcy Zmierzchu się pogrążają, a także zupełnie szczerze chciałem zobaczyć Volturi – jedyny element wykonany w zgodzie z wampirzą estetyką – oraz liczyłem na kilka przynajmniej poprawnie wykonanych i nieco inspirujących scen. Tych ostatnich było niestety mniej niż w pierwszej części (bo z dwóch zrobiła się jedna!), ale całość sprawiała ciut lepsze wrażenie (pewnie dlatego, że wprowadzono campową Volterrę i jej mieszkańców).


Wampiry w dzień? Narysowane mięśnie brzucha? To MUSI się udać!

Nie mogę powiedzieć, że film spełnił moje oczekiwania, bo oczekiwać można czegoś pozytywnego – ot, dostałem to, czego się spodziewałem i co wpasowuje się w poetykę podjętą w części pierwszej. Czyli wbrew temu, co sugerowałoby kino akcji z wampirami i wilkołakami, mamy montaż o geriatrycznym charakterze, a akcja jest wartka i sprawna niczym bieg z balkonikami przez płotki. Dykcja filmu przypomina ruch robaczkowy jelit: przykurcz i dłużyzny w partiach z założenia romantycznych (w praktyce bliższych zaparciu), po których następuje istna galopada, biegunka obrazów, które w sposób reporterski streszczają jedyny dynamiczny i rokujący wątek. No i gra aktorska. Gra. Aktorska. Co za mocne słowa.

W Oświeceniu na Akademii Królewskiej w Paryżu funkcjonowało coś takiego jak specjalne wzorniki, które prezentowały kompleksowo, jakie gesty i wyrazy twarzy odpowiadają konkretnym sytuacjom i stanom emocjonalnym. Krytyka stwierdzała, że w efekcie przedstawienia były sztuczne, a twarze zamieniały się w wykrzywione grymasem maski, niemniej u podstaw myślenia artystycznego było jasno zdefiniowane decorum.

Wydaje się, że twórcy filmu mieli zmysł artystyczny i być może nawet sięgnęli po szacowne wzorniki, jednakże zapewne czytali je do góry nogami. Jedno jest pewne, zrezygnowali z miękkiej i nijakiej mimiki na rzecz bardziej przemawiającego do wyobraźni (czy też wyręczającego ją) grymasu o sile ekspresji porównywalnej tylko z teatrem indyjskim albo burleską kabuki. Coś jednak sprawiło, że wszystko było na odwrót i tak na przykład podczas romantycznej sceny Edward miał minę, jakby miał odczuwalne problemy z prostatą. Cała reszta była adekwatnie trafiona.


Zamiast trumny – psychoanalityczna kozetka

Mistrzowskie były także dialogi, tak cudownie banalne, że dobre nawet dla osób o najbardziej skołatanych nerwach – żadna niespodzianka nie mogła nikogo wyprowadzić z równowagi. Ale najprzyjemniejsze były liczne, przepyszne freudyzmy. Dzięki nim całe sceny nabierały nowego smaku. Na przykład Belka i Edek omawiają swoje problemy związkowe, i zaczynają nazywać je po imieniu:
B: I want to come with you!
E: I don’t want you to come.

No i wszystko jasne. Wszak Edward odmawiał jej względów już od pierwszej części. Po takim "przesłyszeniu" dalsza część dialogu nabierała coraz większej pikanterii, bo wszystko idealnie pasowało do psychoanalitycznego odbioru. Podobnie w przypadku sceny, kiedy Bella próbuje otrząsnąć się z traumy porzucenia i po miesiącach roztkliwiania się nad pustym stolikiem w szkole, siada do lunchu z przyjaciółmi. Kolega postanowił wesprzeć bohaterkę duchowo:
K: Czyżby Bella do nas wróciła? Blado wyglądasz. Potrzeba ci białka. Pójdziesz ze mną do kina?

No comment.

Pomijając te miodne freudyzmy, nadające kontekst scenom (o, jeszcze Bella dotyka Jacoba, w którym budzi się wilk i wykrzykuje: "You’re hot!"), dużo radości sprawiło mi czytanie pewnych wątków w trybie antropologicznym. Przede wszystkim interesowało mnie, jak i w jakim stopniu autorka (a za nią filmowcy) projektuje na tekst ideologię mormońską. Oczywiście natrętne łączenie wszystkich w heteroseksualne (acz monogamiczne! Po co zrażać sceptyków?) pary oraz grzeczna do obrzydzenia relacja głównych bohaterów (chcieliby, ale nie mogą) są wszechobecne, niemniej drobiazgi wymknęły się spod kontroli. Śmiesznie przedstawiono podstawowy Problem Wilkołaka, czyli "co się dzieje z twoim ubraniem podczas przemiany?" – koszulka zostaje rozerwana na strzępy, ale krótkie spodenki i trampki już nie. Książka miała w tej kwestii wytłumaczenie – jakże sensowne! – które jednak nie dostało się do wersji filmowej, należy więc ten motyw tłumaczyć jedynie kwestiami cielesno-estetycznymi. W scenie, gdy przywódca watahy wynosi z lasu nieprzytomną Bellę i idzie w kierunku jej ojca, w pierwszej chwili pomyślałem: "I jak wytłumaczysz mu, że znalazłeś ją śpiącą, kiedy całkiem nagi wynosisz ją z lasu po kilku godzinach zaginięcia?". Ta nieoczywistość pozostaje jedynie na poziomie domysłów, dla których granicą jest pewna wilkołacza konwencja, niemniej…

Podczas gdy wampiry są grzeczne do obrzydzenia i zrywają z prawie wszystkimi wzorami kulturowymi, w przypadku wilkołaków zachował się jeden rys, czyli sugestia homoerotycznych relacji. Wampiryzm jest jedną z masek dla relacji lesbijskiej – w sadze Zmierzch w ogóle się nie pojawia, nawet w pojedynczych ujęciach ustawia się mężczyzn i kobiety w szeregu naprzemiennie, a jedyna zażyłość między bohaterkami ma charakter siostrzany i jest nieco infantylna. Niemniej dwuznaczne relacje w obrębie watahy – aktualizujące wilkołactwo jako reprezentację relacji gejowskiej – zostały zasugerowane, choć potem zneutralizowano je postacią "dobrej, skrzywdzonej, ale pełnej wyrozumiałej miłości" żony.


Świecisz jak miliony monet

Inny zastanawiający wątek antropologiczny to oczywiście wampirza przypadłość, z którą mroczni bohaterowie kryją się przed społeczeństwem. Chodzi oczywiście o błyszczenie się niczym psu obróżka wysadzana cyrkoniami. Gdyby potraktować to poważnie a jednocześnie ze sceptycyzmem naukowym, należałoby zadać pytanie, czego w zasadzie boją się wampiry? Na czym miałoby polegać ich zdemaskowanie? Oczywiście, możemy założyć, że w świecie przedstawionym błyszczenie jest jednoznacznie kojarzone z głodnymi krwi potworami – skoro ludzie mają święto z okazji przegnania wampirów przez św. Marka, to może wiedza o potworach jest w miarę powszechna. Niemniej w XXI wieku widok wybrokatowanego, półnagiego faceta podczas karnawałowego święta wzbudziłby raczej powszechne rozbawienie i entuzjazm. Można zatem przypuszczać, że cały ten motyw to jedynie maska skrywająca to, czego autorka nie chciała pokazywać wprost i sięgnęła po obiekt zastępczy.

Strach wampira przed słońcem, którego działanie zgodnie z tradycją działa niszczycielsko na potwora, można wyjaśnić na różnych – oczywiście banalnych – poziomach symbolicznych. Stworzenie nocy boi się światła dnia. Ucieleśnienie śmierci jest niszczone przez życiodajne promienie. Istota z archaicznego porządku lunarnej bogini ucieka przed jasnością w epoce dominacji solarnego boga. Ucieleśnienie strachu, popędów, nieświadomości, intuicji ugina się pod mocą rozumu, odwagi, superego, inteligencji. Jak zatem wytłumaczyć, że autorka wybrała wariant, w którym wampir wystawiony na światło dzienne pomnaża jego blask w milionach refleksów?

Na to pytanie znajduję tylko jedną odpowiedź – dość zawiłą, dla mnie co prawda satysfakcjonującą, ale jednocześnie obnażającą niekonsekwencję i fatalną wyobraźnię twórczą pisarki. Dowiedziałem się, że w książce pada porównanie, iż Edward błyszczy niczym diamenty. Jeżeli miałbym łączyć diament ze sprawami śmierci, do głowy przychodzi mi jeden wątek: kiedy w Indiach podczas pogrzebu spala się ciało osoby praktykującej ascezę, zamiast popiołu pozostaje po niej diamentowy proszek (zwany sarira). W tradycji hinduizmu diament jest ściśle związany ze sprawami oświecenia, co wyraża się w symbolu wadżra (dosłownie: diament, piorun), odnoszącym się między innymi do nagłego i bezpośredniego poznania Rzeczywistości.

Jak mormońska autorka mogłaby wpaść na tak odległe skojarzenie? Według mnie mogła sięgnąć na przykład do Wampira: Maskarady, w którym stan wampirzej duchowej harmonii nazywano Golkondą. Co ciekawe, pierwszym, który jej dostąpił miał być Saulot, założyciel linii Salubri, który udał się w poszukiwania oświecenia na daleki Wschód. Mamy zatem kilka tropów. Po pierwsze, w wampirzej mitologii, którą mogła inspirować się autorka, pojawia się wątek dalekowschodniego mistycyzmu, którego podwaliny ufundował hinduizm. Po drugie, rodzina Cullenów, praktykująca "wegetariańską" ascezę i z Ojcem-lekarzem, jest bardzo stylizowana na Salubri. Po trzecie zaś sama Golkonda to nazwa miasta w Indiach, które było nie tylko symbolem niewyczerpanych dóbr, ale także słynną kopalnią diamentów. Wszystkie symbole w pewien sposób do siebie pasują i można prześledzić związek między archaicznymi znaczeniami a powieściową bzdurą. A bzdurą między innymi dlatego, że "diamentowa przypadłość" dotyczy wszystkich wampirów, a nie tylko garstki wybranych, pracujących nad sobą. Ot i cały mozolnie wyciągany spomiędzy indyjskich rupieci sens uleciał niczym smrodek taniego kadzidełka sprzedawanego w przejściu podziemnym.


Motylek, baranek, badylek

Wspomniałem, że w filmie były też naprawdę fajne momenty, które z liczby dwóch w pierwszej części ograniczyły się do jednego w New Moon. W filmie otwierającym sagę urzekła mnie scena gry w baseball przy użyciu Dyscyplin – dzięki pewnej lekkości i sympatycznemu przymrużeniu oka – oraz nieco koślawo spointowana scenka gotowania z "kuchnia tv" obiadu dla śmiertelniczki – za ironiczny dystans. W Księżycu w nowiu najciekawsza scena była dla odmiany zrobiona na poważnie, a chodzi o pokazaną w końcówce wycieczkę turystów po siedzibie Volturi. Uważam, że motyw był naprawdę mocny, sam nigdy nie wpadłem na nic podobnego. Sądzę, że skojarzenia z prowadzeniem ludzi pod prysznice w nieco innej czasoprzestrzeni, są całkiem trafne i właśnie o taki efekt – zupełnego odczłowieczenia – chodziło twórcom. Gdyby jeszcze potrafili zachować powagę i rozsądek w innych sprawach, może nie planowałbym wybrania się na trzecią część z totalnie ironicznym i kontestacyjnym nastawieniem. Niestety, pointa filmu, która doprowadziła do łez całą salę kinową, pogrzebała wszelkie nadzieje.

Chyba najgorsze jest to, że przez najbliższych kilka lat będziemy świadkami wampiromanii. Już teraz, jak grzyby po deszczu, wyrastają kolejne naśladowcze serie – ostatnio w Matrasie widziałem książeczkę o bohaterce, która jest tak inna, że aż zwykła i która trafia do szkoły wampirów. Harry Potter z domu Tremere. Życzyłbym sobie, żeby reakcją na cały ten zgiełk było nakręcenie porządnego filmu o krwiopijcach – godnego następcy Wywiadu z wampirem. Niestety, zmysł praktyczny podpowiada mi, że skończy się jakąś głupawą pseudo-komedią, ośmieszającą to, co już teraz samo z siebie jest śmieszne. Czyli beznadziejnie groteskową. A że po tym kultura będzie już tak zniesmaczona trupim odorkiem, że motyw zostanie na dłuższy czas zarzucony i nastanie boom na nową głupotę. Czarodziejów i watykańskie spiski już mieliśmy, więc są passé. Co zatem byście obstawiali?