Załoga G

Autor: Anna 'Arion' Szupiluk

Załoga G
Nie znam ani jednego filmu fabularnego, w którym świnki morskie potraktowano by z należytą uwagą. Czy potraktowano w ogóle. Tymczasem świnki morskie też mają swoje marzenia, a nie wszystkie ograniczają się do lucerny i buraków. Niektóre chciałyby udowodnić, że oparcie szeregów FBI wyłącznie o przedstawicieli homo sapiens to niedopatrzenie. Niestety zramolali tradycjonaliści w czarnych garniturach, którzy nie widzą w gadatliwych zwierzakach nic intrygującego, zaś ich wizjonerskiego opiekuna traktują jak nieszkodliwego wariata, mają na tę sprawę odmienny pogląd, zawierający się w popularnej, dyrektorskiej maksymie Nic z tego. Postanawiając więc udowodnić swą wartość bojową, futrzana Załoga G rusza w sekretną misję, by uchronić świat od Dnia Sądu w osobie szalonego konstruktora i jego sprzętu AGD, za pomocą którego zamierza podbić cywilizację.

Przyznaję, że scenarzyści wykazali daleko idącą inwencję, tworząc historię możliwie najbardziej absurdalną. Burza mózgów stojąca za zrodzeniem opowieści o heroicznych gryzoniach (i nie tylko, albowiem film nakazuje łaskawym okiem spojrzeć również na muchy i prusaki), uzbrojonych na podobieństwo ninja, dzierżących w łapkach futurystyczne gadżety i walczących z czeredą przerażających tosterów o sprecyzowanych planach globalnej inwazji ma rok bardzo intrygującej tajemnicy.

Oczywiście jest to film dla dzieci. Zgodnie zaś z przekonaniem twórców (podstawy tego przekonania nie są znane), w widowisku skierowanym do najmłodszych, dowcip winien być raczej przaśny, humor skupiony wokół bąków, zaś morał ma płynąć szeroką rzeką. Nie uświadczymy dialogów pełnych aluzji, niedomówień i ironii, może w wyjątkiem kilku instrukcji z zakresu relacji damsko – męskich. Po macoszemu potraktowano również dubbing – wygłaszany teatralną manierą sprawia, że żal ściska na myśl o oryginalnej wersji, w której słychać choćby Steve’a Buscemiego, Penelope Cruz i Nicolasa Cage’a (co w połączeniu z faktem, że go nie widać, jest niebywale kuszące).

Jak przystało na produkcję Disneya, patetyczne surmy dudnią za to najgłośniejsze uwertury. Zaiste jest jasne, że im głośniej wybrzmiewa hymn, tym lepiej go słyszą słuchacze. I uszy ich bolą od kanonady morałów, których natężenie sprawia, że jedynie komuś śpiącemu umknęłaby nauka, iż prawdziwa siła nie tkwi w mięśniach i uzbrojeniu, ale w postawie moralnej i dobrym słowie, które pokona każdego złoczyńcę i odmieni najbardziej zatwardziałe serca.

To, co w tej opowieści wygląda naprawdę dobrze, to animowani bohaterowie wplecieni w fabularne tło i świetne sceny akcji. Zawrotne tempo, wypełnione pościgami, ucieczkami i pojedynkami z psychotycznym sprzętem AGD, przypomina wyczyny zamaskowanych superbohaterów w grze komputerowej. Tytułowi herosi – animowane świnki morskie – wyglądają czarująco i niezwykle wiarygodnie, choć ich mimika sugeruje posiadanie nieznanych nauce grup mięśniowych.

Załoga G sprawdza się jako kino niezobowiązującej rozrywki, którego pewne elementy pozostawić można działaniu łaskawej niepamięci. Widowisko to dynamiczne, graficznie bez zarzutu, familijne w swej poetyce, odarte z kontrowersyjnych treści, za to wypełnione po brzegi dydaktyczną perorą i hymnem na cześć kunsztu komputerowej animacji. Jeśli mój królik przeżył wlepianie w niego wzroku przez niżej podpisaną, w poszukiwaniu symptomów szczególnych uzdolnień z zakresu prowadzenia pojazdów i walki wręcz, nie zdziwię się, gdy sklepu zoologiczne przeżyją podobny szturm obserwatorów i poszukiwaczy futrzanych alter ego Jamesa Bonda. Na wypadek, gdyby rodzice młodych kinomanów nie podzielili nagłego afektu do gryzoni, dystrybutorzy zadbali o pociechę alternatywną – gamę rozmaitych gadżetów. Świnki górą (i kupą, jak chce lista dialogowa).

PS. Warto zaznaczyć, że Załoga G w swej pierwotnej, serialowej wersji, gościła na ekranach telewizorów w zamierzchłych latach 70. XX wieku. Świnki morskie nie miały z nią nic wspólnego.