Watchmen Strażnicy

Autor: Mateusz 'rokim' Roczon

Watchmen Strażnicy
Pierwszy ważny wniosek na temat filmu nasunął się, nim na sali zgasły światła. Krążąc ostatnimi tygodniami po okołokomiksowych portalach i blogach można było odnieść wrażenie, że ekranizacja Strażników jest powszechnie oczekiwanym wydarzeniem roku. Cóż, być może dla miłośników komiksów, a zwłaszcza nieuleczalnych fanów dzieła Alana Moore'a, ale najwyraźniej nie dla przeciętnego obywatela. Na trzecim z kolei (wliczając przedpremierowy) pokazie filmu w krakowskim Cinema City było pustawo. Pewnie powtórzy się historia Mrocznego Rycerza który w Polsce przegrał z byle komedią romantyczną (Mroczny Rycerz - 500 tys., To nie tak ja myślisz, kotku - 800 tys.). I dobrze. Samotne zajmowanie całego rzędu pozwoliło mi bez przeszkód oddawać się werbalnemu i pozawerbalnemu wyrażaniu zachwytów. Pisząc recenzję na gorąco, pozostanę w tej konwencji.
Fabuła komiksowego pierwowzoru w wulgarnym skrócie wygląda następująco: w latach trzydziestych w USA pojawiła się grupa zamaskowanych bohaterów, walczących z przestępczością. W 1959 roku, w wyniku wypadku w wojskowym laboratorium, powstaje istota o ponadnaturalnych, niemal boskich, zdolnościach – Doktor Manhattan, mogący siłą umysłu manipulować atomami. W rezultacie tych wydarzeń historia świata potoczyła się w nieznany nam sposób. W 1985 roku, gdy ma miejsce akcja komiksu, Richard Nixon wciąż jest prezydentem, a Stany Zjednoczone dzięki Manhattanowi wygrały wojnę wietnamską i trzymają w szachu ZSRR. Jednocześnie zakazano walki z przestępczością na własną rękę – większość zamaskowanych śmiałków zaprzestała działalności; Dr Manhattan i jego dziewczyna Laurie Juspeczyk (znana jako jedwabna Zjawa) pracują dla armii. Zawiązaniem akcji jest tajemnicze morderstwo Komedianta – trzeciego z zatrudnionych przez rząd bohaterów. Śledztwo w tej sprawie rozpoczyna Rorschach, ponury, zwichrowany psychicznie osobnik, który wciąż nielegalnie walczy z przestępczością. W jego paranoicznym umyśle pojawia się podejrzenie, że morderstwo jest częścią większego spisku, wymierzonego w obecnych i dawnych bohaterów. Tymczasem Dr Manhattan, zapatrzony w atomową strukturę świata, doświadczający jednocześnie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, powoli traci kontakt ze światem ludzi. W rezultacie Laurie odchodzi od niego i odnawia znajomość z Danem Dreibergiem, działającym niegdyś jako Nocny Puchacz. Gdy Rorschach wpada w ręce policji, Laurie i Dan postanawiają jeszcze raz przywdziać stare kostiumy, odbić dawnego kompana z więzienia i odnaleźć mordercę Komedianta.
W miarę ukazywania się pierwszych trailerów, w których umieszczono kadry żywcem wyjęte z komiksu, pojawiało się pytanie: jaki sens ma aż tak wierna ekranizacja utworu i traktowanie go niczym gotowego scenariusza filmowego? Co to za wyzwanie dla reżysera? A przede wszystkim – co to za zabawa dla widza, który wielokrotnie przeczytane trzy tomy trzyma na honorowym miejscu na półce? Odpowiedź dostajemy już w pierwszych minutach filmu, który zaczyna się od scen... których nie ma w komiksie. Spełniają one kilka zadań. Po pierwsze odpowiadają na frapujące pytanie – co oglądał Komediant tuż przed śmiercią (w komiksie widać, że morderca zaskoczył go na fotelu przed telewizorem)? Po drugie, urywki programów TV i "archiwalnych" materiałów stanowią skróconą historię pojawienia się zamaskowanych bohaterów i ich wpływu na alternatywną rzeczywistość lat osiemdziesiątych, w którą wprowadzają widza nieobeznanego z pierwowzorem. Rozrzucone u Moore'a wspomnienia i pojedyncze kadry zostają zebrane w jednym miejscu, a twórcy ilustrują je krótkimi retrospekcjami - tak pomysłowymi, że aż dziwi, iż nie było ich w komiksie. Komediant strzelający do Kennedy'ego; pierwsza Jedwabna Zjawa w otoczeniu policjantów i dziennikarzy; emblematyczna w USA scena z nowojorskiej parady zwycięstwa, w której zamiast marynarza występuje Sylwetka (Silhouette) – te momenty pokazują, że Snyder nie idzie na łatwiznę, lecz twórczo rozwija dzieło Moore'a. Co więcej, ponieważ kinowy widz ma prawo ujrzeć wszystko na własne oczy, otrzymujemy również długą, szczegółową scenę walki Komedianta z jego zabójcą*. Przy okazji pojedynek wprowadza w konwencję filmu – zamaskowanych bohaterów, owszem, urealniono; niemniej wciąż przebijają kopniakami ściany.
Potem na miejsce zbrodni wkracza policja, za nią Rorschach, a historia wraca na ścieżkę komiksowego pierwowzoru. Snyder nie porwał się na dokładną ekranizację trzytomowej opowieści, lecz wyciągnął z nich fabularną esencję – śledztwo Rorschacha oraz związek Dana Dreiberga i Laurie Juspeczyk (drugiego Nocnego Puchacza i drugiej Jedwabnej Zjawy). Dzięki temu opowieść nabiera właściwego tempa, zachowując jednocześnie spójność. Retrospekcje pojawiają się w logicznie wybranych momentach (np. podczas pogrzebu Komedianta), nie wywołując u widza skołowania. Originy Rorschacha i Doktora Manhattana przedstawiono zwięźle, acz wyczerpująco. Wątki poboczne usunięto (zabójstwo Hollisa Masona – pierwszego Nocnego Puchacza) lub skrócono do minimum (więzienna psychoterapia Rorschacha). Trzeci plan umieszczono tam, gdzie jego miejsce – tzn. w tle, które roi się od pierwszych stron gazet, plakatów, reklam, a także pomniejszych komiksowych wydarzeń i postaci. Z ważniejszych zmian w stosunku do komiksu rzuca się też w oczy podniesienie (miejscami) poziomu brutalności; posługując się przykładem – piła mechaniczna zamiast nożyka.
Wizualnie film zasługuje na najwyższą ocenę. Twórcy balansują pomiędzy wiernym odwzorowaniem komiksowych kadrów (ulice alternatywnego NY, ze słynnym "skrzyżowaniem czterdziestej i siódmej"), a stawianiem na własne pomysły (arktyczna kryjówka Ozymandiasza). Równie dobrze dobrano aktorów do odgrywania poszczególnych postaci. Moje główne obawy dotyczyły pokazania Doktora Manhattana (bądź co bądź wyższego bytu) oraz jego filozoficznych dylematów – co jednak zrobiono dość sprawnie. W film zręcznie wpleciono kilka znanych utworów muzycznych, począwszy od "The Times They Are A'Changin" Dylana, skończywszy na "99 Luftballons" Pojawiają się podczas scen, które w komiksie miały postać całostronicowych, pozbawionych dialogu i komentarza kadrów (co w kinie wywołałoby krępującą ciszę). Wreszcie, drażliwa kwestia zakończenia. Aby uniknąć megaspojleru powiem tylko, że ogólny sens rozwiązania całego spisku pozostał taki sam, choć jego charakter stał się bardziej złowrogi i ... sensowny. A przy tym zmiana doskonale wpasowuje się w historię. Być może Moore wstydzi się, że na to nie wpadł. Jednym zdaniem – to prawdopodobnie najlepsza możliwa ekranizacja genialnego komiksu. Zachęcam do obejrzenia (i przeczytania).