Seji: Kim jest Van Helsing, wie chyba każdy miłośnik horrorów. Postać ta cieszy się popularnością mniejsza, niż jej adwersarz Dracula, lecz do niej również można znaleźć odwołania w różnych wampirzych opowieściach (choćby w serii komiksowej Tomb of Dracula, gdzie występuje prawnuczka Abrahama, Rachel). Na film szedłem w ciemno. Nie czytałem o nim, nikt mi nic nie mówił, kątem oka widziałem raz zwiastun w TV. Już po pierwszej minucie projekcji wiedziałem, że będę się bawił doskonale. No bo czy można bawić się źle oglądając przygody nieogolonego faceta w kapeluszu, który zawodowo tępi potwory?
Fabularnie film nie stanowi oczywiście wyzwania. Ot, Van Helsing z polecenia tajnego zakonu w Watykanie jedzie do Transylwanii przerwać śmiałe poczynania Draculi. Wcześniej walczy w Paryżu z doktorem Jekyllem, znanym też jako pan Hyde, a później z wilkołakami, karłami i tworem doktora Frankensteina (na oko 25-latka), którego pracownia mieści się na zamku w... Transylawni (sic!).
Uwielbiam zabawę konwencją oraz wszelkiego rodzaju historie alternatywne. Liga Niezwykłych Dżentelmenów pozostawiła u mnie spory niedosyt. Van Helsing tę lukę wypełnił. W filmie pojawiają się Mr Hyde, Dracula oraz dr Frankenstein i jego monstrum. Jest to śliczne wykorzystanie klasycznych motywów z klasycznych powieści grozy. Wszak Dracula, Frankenstein i Dr Jekyll i Mr. Hyde to na dobrą sprawę ta sama epoka - XIX wiek. I choć Frankenstein powstał na początku dziewiętnastego stulecia, to czyż historia naukowca pragnącego stworzyć nowe życie nie mogłaby rozegrać się w wiktoriańskim Londynie? Do kompletu brakuje tylko dr Moreau. Zaś Książę Nocy korzystający z usług naukowego geniusza to pyszny widok.
Wracając do fabuły należy też powiedzieć, że celem Draculi jest wykorzystanie umiejętności dr Frankensteina do ożywiania martwej materii. Po co - dowiadujemy się w środku filmu. Pomysł ten uważam za jeden z najgłupszych, jakie mi dane było oglądać. Jak ktoś chce, niech sam sprawdzi, nie będę pisał, żeby nie psuć, choćby marnej, niespodzianki.
Fabuła jest prosta jak drut - któż bowiem wymaga skomplikowanej intrygi od filmu przygodowego, w którym akcja jest najważniejsza? Mamy więc Draculę, który potrzebuje usług dr Frankensteina, by zrealizować swój mroczny plan. Mamy ród tropiący wampiry oraz głównego bohatera, który nie do końca wie, kim jest. Do Watykanu trafił jako podrzutek, a tam tajna organizacja kościelna wyszkoliła go na łowcę potworów. Prawdę o sobie przyjdzie Van Helsingowi dopiero odkryć. Jednak największą zaletą fabuły jest brak przestojów - akcją, nawet jeśli zwalnia (a jest taki moment, gdy wydaje się, że film może się za chwilę skończyć), to za moment znów nabiera niesamowitego tempa.
Najwięcej nadziei pokładałem w aktorskim składzie odtwórców głównych ról. Hugh Jackman, znany jest głównie fantastom z roli Wolverina w obu filmach z cyklu X-Men oraz ze świetnej roli w komedii romantycznej Kate & Leopold, gdzie przyćmił mistrzynię tego gatunku Meg Rayan. Niestety, tutaj zdolny aktor nie miał za bardzo czego grać. Tytułowy Van Helsing jest sztywny, dysponuje tylko trzema wyrazami twarzy, które głownie nic nie wyrażają. Właściwie ciężko stworzyć bogatą wewnętrznie postać, której zdaniem jest strzelanie do różnych obiektów i skakanie, skakanie, skakanie.
Gra aktorska nie jest zła - powiedziałbym, że jest dostosowana do charakteru produkcji. Van Helsing to typowy szlachetny łajdak, który mało mówi, dobrze się bije, a na kobiety (i wilkołaki) działa jak magnes. Prawdziwy łowca wampirów - twardy, nieustępliwy, cyniczny. Ale jeśli trzeba, da się zauroczyć pięknej nieznajomej. A to wszystko zrobi, nie gubiąc nawet kapelusza. Prawdziwy profesjonalista.
Sama postać Draculi jest też świetnie zagrana (ach, ten transylwański akcent!). Przystojny, wyrachowany, równie cyniczny, jak tropiący go myśliwy. No i ten kosmyk włosów... Panie powinny to tym bardziej docenić. Sztucznie wypadają jedynie narzeczone Draculi - zresztą, kto to widział, żeby wampirzyca zmieniając się w harpię wciąż miała na sobie ubranie?
Podobnie jest z Kate Backinsale, znaną ze świetnej roli w Underworld, gdzie zerwała z wizerunkiem grzecznej panienki, by tutaj znów do niego powrócić. Co z tego, że jej wyczyny kaskaderskie są niesamowite, skoro w jej grze nie widać ni cienia iskry. Jest bezosobową laleczką kierowaną rozpaczliwymi ruchami reżysera.
Jeśli ktoś szuka Bohatera Niezależnego do 7th Sea, to Anna Valerious (Kate Backinsale) idealnie się do tego nadaje. Piękna, gustownie ubrana, ze szpadą u boku. Do tego nienaganna fryzura, odpowiedni makijaż i słodki, "transylwański" akcent. Jest taka, jaka powinna być ostatnia przedstawicielka rodu, który poprzysiągł zabić Draculę: nieustępliwa, zdesperowana, twardsza od niejednego faceta. Do tego zdecydowana na wszystko. I to widać na ekranie - aż chce się jej kibicować przy kolejnym widowiskowym salcie.
No i mnich - nie zapominajmy o mnichu. Braciszek Carl (David Wenham), wynalazca i (momentami) mózg wyprawy, to na dobrą sprawę odpowiednik Q z Bondów, tyle że oderwany od biurka i wysłany do Transylwanii z Van Helsingiem. Carl bawi widzów swoimi wynalazkami, brakiem podstawowych umiejętności społecznych oraz podrywaniem kobiet na "brata zakonnego". Doskonale uzupełnia obsadę.
Co do dialogów, to nie są wyszukane. Ale ponownie powiem, że pasują do całej produkcji. Są proste, ale dowcipne. Czasem scenarzysta podśmiewa się z klasycznych kinowych motywów (np. z tego, że zły charakter zawsze najpierw dużo gada, zanim kogoś zabije). Bardziej wyszukane kwestie zabiły by ducha filmu.
Ciekawe są też wynalazki towarzyszącego mu mnicha. Na przykład kusza naciągana, zasilana gazem, strzelająca bełtami pobieranymi z magazynka z prędkością szybszą chyba niż Ingram (1100 strzałów na minutę), czy też "energia i siła Słońca" zamknięta w granacie. Przypominam, rok jest 1887.
Braciszkowie mają też zupełnie niezły, kolorowy projektor i wielkiego miniguna, a zaprzęg kilku koni w tym filmie ciągnąc karetę potrafi skoczyć przez urwany most nad urwiskiem. Odległość to bagatela 40-50 metrów. Na tle księżyca wygląda to jak istny zaprzęg Świętego Mikołaja z końmi zamiast reniferów. Ciekawe jednak wypadają wilkołaki w czasie przemiany zrzucające (dosłownie) ludzką skórę, która, gdy chmury zasłonią Księżyc, momentalnie się regeneruje, po czym znów następuje niemiłosiernie długi czas zrzucania jej. Odpada wielkimi płachtami na lakierowane posadzki.
Odwołań - poza motywami literackimi - jest w Van Helsingu masa. Cały seans można by poświęcić na wyłapywanie odniesień. Znajdziemy tu oczywiście Indianę Jonesa, od którego kino już się chyba nie uwolni (tylko bicza Van Helsingowi brakuje). Twórcy filmu co chwilę puszczają oko do widza, sięgając to po Batmana, to po cykl Alien, a nawet Gwiezdne Wojny i Predatora (do tego ostatniego na ułamek sekundy). Oczywiście jest też scena żywcem wyjęta z Bonda, gdy główny bohater ogląda niszczycielskie gadżety w podziemiach Watykanu. Kilka świetnych zabawek jest mu dane na szczęście użyć i widzowie mogą cieszyć swoje oczy widokiem samorepetującej, szybkostrzelnej kuszy. Jak steampunk, to steampunk.
Cały film jest zresztą podporządkowany konwencji przygodowej. Skok dyliżansem nad przepaścią mógłby zdarzyć się jedynie w klasycznym filmie przygodowym - porównałbym go do obalenia murów twierdzy La Rochelle w Czterech muszkieterach Richarda Lestera. Niewiarygodne? Owszem. Ale ogląda się doskonale.
Ten film to pokaz kolejnych efektów przetykany drętwymi dialogami. Nie ma w tym filmie nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli. No chyba, że będzie to potwór Frankensteina skaczący niczym Tarzan na linach ze zręcznością kota. Zresztą, na linach skaczą tu wszyscy.
Efekty specjalne są świetne. I choć wszędzie widać magiczne wtręty grafiki komputerowej, to poza jednym momentem (pierwsze w filmie ujęcie płynącego statku) wszystko wygląda naturalnie. A jest tu co podziwiać: gotyckie zamki, głębokie przepaście i rozpięte nad nimi mosty, XIX-wieczny Paryż z budowana właśnie wieżą Eiffla. Do tego dochodzą świetne, nie pozbawione humoru, sekwencje walki, kaskaderskie popisy oraz sporo malowniczego bujania się na wszelkiego rodzaju linach i kablach - pełen rozmach i czerpanie garściami z klasycznych produkcji (Tarzan, Batman).
Uwielbiam kino przygodowe, wymagam jednak minimalnej spójności i interesującej fabuły. Wzorem są tu Piraci z Karaibów czy X-Men. Filmów takich jak Liga Niezwykłych Dżentelmenów i Van Helsing nie polecam nikomu.
Dawno się tak nie bawiłem, oglądając film. Van Helsing to doskonała robota. Można oczywiście ponarzekać na ciągle idealną - mimo obijania się o wszystkie przeszkody w zasięgu wzroku - fryzurę Kate Backinsale oraz na kiepsko zagrane role wampirzyc. Ale czy to jest tu najważniejsze? Widzowie dostają świetne kino przygodowe, jakiego nie było od czasów Indiany. Jest tu wszystko: tajemnica, piękna kobieta, niewiarygodne wyczyny, groźny przeciwnik oraz bohater-twardziel (obowiązkowo nieogolony), który wykona swą misję, zdobędzie serce pięknej nieznajomej, a na koniec odnajdzie swoją przeszłość. I nie mówcie mi, że to spoiler - tak powinno kończyć się dobre kino przygodowe. Van Helsing jest tego doskonałym przykładem.
Ocena starlifta: 1.5
Ocena Sejiego: 5