The Last Days on Mars

Space zombies

Autor: Balint 'balint' Lengyel

The Last Days on Mars
Wątek załogowych podróży na Marsa podejmowany był przez kinematografię już wielokrotnie. Prawdziwy wysyp filmów o tej tematyce widzowie otrzymali w roku 2000, kiedy to do kin zawitały Misja na Marsa oraz Czerwona planeta. W roku 2013 Ziemianie ponownie zagościli na czwartej planecie układu słonecznego za sprawą The Last Days on Mars. Czy z tak wyeksploatowanego motywu można było coś jeszcze wycisnąć?

Recenzowana pozycja jest owocem współpracy brytyjsko-irlandzkiej i zaliczyć ją należy raczej w poczet produkcji w pewnym sensie niezależnych względem tych oferowanych widzom przez "fabrykę snów". Poza tym twórcy obrazu to debiutanci, dla których realizacja The Last Days on Mars stanowić może bilet wstępu do światowego kina. Wszystkie te elementy odcisnęły swoje piętno na ostatecznym kształcie utworu. Lecz po kolei.

Na Czerwonej planecie dobiega końca ziemska ekspedycja. Obecna zmiana za niespełna dwadzieścia godzin ruszy w trwającą pół roku podróż powrotną, a ich miejsce zajmie nowa ekipa. Ostatnie chwile pośród piasków Marsa przebiegają nerwowo: wewnątrz stacji mnożą się coraz to nowe awarie, a załoga wydaje się skonfliktowaną. Niemalże rzutem na taśmę jeden z uczestników odkrywa w niedalekim sektorze planety bakteryjną formę życia, którą postanawia przebadać. W wyniku zapadnięcia podłoża dochodzi jednak do wypadku, a pechowy naukowiec zostaje uznany za zmarłego. Co gorsza, nie dość, że próby odnalezienia jego ciała spełzają na niczym, to załoga traci kolejnego członka, trzymającego straż na miejscu incydentu. Akcja nabiera tempa, kiedy baza zostaje zaatakowana przez zaginionych kosmonautów... albo raczej przez istoty, w które ci się przeobrazili.

Od strony audiowizualnej film prezentuje się nad wyraz przyzwoicie. Wykorzystane rekwizyty, jak choćby łaziki czy też prom kosmiczny, kojarzą się z tymi z Prometeusza i to porównanie należy potraktować jako zaletę. Ogólnie wszystkie elementy składowe - projekt oraz wystrój bazy, ekwipunek naukowców czy choćby charakteryzacja quasi-zombie - stoją na bardzo wysokim poziomie. Z kolei piaski pustyni w Jordanii świetnie sprawdzają się w roli plenerów domniemanego Marsa. Całość została również okraszona ścieżką dźwiękową udanie podkreślającą to, co dzieje się na ekranie.

Źródło: Filmweb

Trzon obsady stanowią aktorzy, którzy mogą pochwalić się już pewnym doświadczeniem w Hollywood. Prym wiodą Liev Schreiber oraz Elias Koteas, ale warto wyróżnić jeszcze Olivię Williams, także posiadającą bogate dossier zawodowe. Spośród wspomnianej trójki najbardziej wyróżnia się zdecydowanie Schreiber, odgrywający swoją rolę z dużym dystansem i swego rodzaju ironią. Koteas, z kolei, nie wyróżnia się niczym specjalnym: to rzemieślnik, wykonujący swój zawód solidnie, lecz bez polotu. Więcej zaprezentowała w tym względzie Olivia Williams, wcielająca się w postać kobiety o charakterze trudnym do zniesienia przez współtowarzyszy. Wymieniony powyżej tercet uzupełnia jeszcze kilkoro aktorów, przy czym szczególnie dobrze radzą sobie na ekranie Romola Garai oraz Johnny Harris.

Za reżyserię i scenariusz odpowiadają natomiast - co należy powtórnie zaakcentować - niemal zupełne żółtodzioby. Ruairi Robinson dotychczas w dorobku miał tylko i wyłącznie filmy krótkometrażowe, z których jeden - Pięćdziesiąt procent szarości – nominowany został nawet do Oscara. Dla scenarzysty, Clive’a Dawsona, to trzecia pełnometrażowa produkcja, a więc i w tym przypadku nie można mówić o doświadczonym filmowcu. Niestety ów brak doświadczenia twórców The Last Days on Mars wychodzi na jaw wraz z kolejnymi słabostkami filmu. Ich dzieło jest bowiem przeładowane pomysłami nader wątpliwej jakości, co przekłada się na jego ostateczny odbiór.

Już sam splot nieszczęśliwych przypadków na samym początku opowieści nie pozwala brać na poważnie tego, co dzieje się na ekranie. Wraz z rozwojem akcji, konsekwentnie potęgowany jest również ten schemat. Innymi słowy, jeśli bohaterowie mogą coś zrobić źle, to tak właśnie postąpią. Także elementarne założenia, będące fundamentem fabuły przedstawionej w Ostatnich dniach na Marsie, budzą olbrzymie zastrzeżenia. Pytania pokroju "dlaczego tak?", "w jaki sposób to się zadziało?", "czy to możliwe?" same cisną się na usta co kilka minut. Wprawdzie należy wziąć pod uwagę, iż mamy do czynienia z produkcją stawiającą bardziej na aspekt fiction aniżeli science, ale i tak potok niespójności, którymi widzowie są zalewani, nakazuje wołać o pomstę do nieba.

Liev Schreiber, Elias Koteas, Romola Garai | Źródło: Filmweb

Problemem tej produkcji najwyraźniej jest to, że twórcy aż za bardzo chcieli stworzyć klimat horroru SF, kompletnie nie zwracając przy tym uwagi na zgodność z choćby elementarnymi zasadami logiki. Co więcej, pewne zastrzeżenia można mieć również względem sposobu prowadzenia bohaterów przez reżysera. Pierwsze minuty pozwalają sądzić, iż pokusi się on o zarysowanie jakiejś głębi psychologicznej poszczególnych członków załogi. Niestety to przeświadczenie już po kwadransie okazuje się tylko i wyłącznie złudzeniem, zastąpionym dynamiczną i zupełnie bezpretensjonalną akcją. Czy to kwestia braku umiejętności, wad scenariusza, czy też celowa, przemyślana decyzja - trudno ocenić.

W obrazie Ruairi Robinson nie odnajdziemy także żadnych oryginalnych rozwiązań fabularnych. Ich miejsce zajęły wielokrotne zapożyczenia z innych dzieł kina SF, a zwłaszcza ze wspomnianego wcześniej Prometeusza oraz klasycznego już dzisiaj The Thing Johna Carpentera. Aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że akurat ta kwestia nie razi, a stanowi raczej przyjemne deja vu.

Jak więc należy ocenić niniejszy film? Osobiście należę do fanów tego typu przedsięwzięć, ponieważ udowadniają one, iż nie jesteśmy uzależnieni tylko i wyłącznie od amerykańskich blockbusterów, a obowiązkowy abonament na kolejne przygody cyrkowców w kolorowych fatałaszkach jeszcze widzom nie grozi. Należy także wziąć pod uwagę fakt, iż produkcje takie, jak The Last Days on Mars lub też Europa Report stanowią dla nowych twórców szansę na zaistnienie i doszlifowanie swojego warsztatu reżyserskiego (tudzież scenariopisarskiego) już po konfrontacji z reakcją szerszej publiczności. Wszak nie od razu Kraków zbudowano, a Steven Spielberg i James Cameron muszą kiedyś doczekać się swoich następców. Może to właśnie dla Ruairiego Robinsona Ostatnie dni na Marsie okażą się pamiętnym pierwszym krokiem na salonach światowego kina? Oby, ponieważ – paradoksalnie – mimo wyliczonych powyżej wad, jakoś nie uznaję czasu spędzonego przed ekranem za stracony.

Liev Schreiber, Johnny Harris, Romola Garai | Źródło: Filmweb