Star Trek

Dobrze (tylko)

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Star Trek
Znacie to uczucie: oglądacie film, dostrzegacie jego zalety, trudno wam wymienić jakieś większe wady, a mimo to pozostaje wam obojętny? Tak właśnie się czułem podczas seansu najnowszej, jedenastej już odsłony serii Star Trek, wyreżyserowanej przez J.J. Abramsa. Restart serii udany, trekkisie zadowoleni (ponoć), nowi fani przyciągnięci, a mimo to, czegoś brakuje.

Na pewno nie dobrego scenariusza. Duet Kurtzmann i Orci bardzo sprytnie, za pomocą jednego prostego zabiegu, odsunął na bok wszystkie opisane w filmach i serialach wydarzenia, odnosząc się jednak do nich z estymą. Zresztą, szacunek do poprzednich części był chyba pierwszym punktem w ich pisarskim dekalogu. Star Trek pełen jest nawiązań i aluzji, co rusz natknąć się można na nieśmiertelne cytaty ("live long and prosper"), ale na pierwszy rzut oka widać, że jest to film na wskroś współczesny. Akcja, akcja, akcja… i jeszcze raz humor. Jak nie skaczą z kosmosu na maleńką platformę, to chowają się pod łóżkiem zielonej piękności, jak nie teleportują się w locie, na milisekundy przed niekoniecznie przyjemnym bliskim spotkaniem pierwszego stopnia ze skalnym podłożem, to trzymają Enterprise na ręcznym (moja ulubiona scena!). W wolnych chwilach taranują inne statki, rozwalają całe planety, przyjmują kilkanaście zastrzyków w ciągu kilku minut, tudzież gadają ze śmiesznym akcentem (Chekov). A w tle spaceruje rewelacyjny Spock.

Co tu dużo mówić, kreacja Zachary’ego Quinto to największa ozdoba tej produkcji. Nie tylko najciekawsza, ale przede wszystkim świetnie zagrana postać. Swoją grą równoważył w dużym stopniu nieszczególnie ciekawe popisy młodego Chrisa Pine’a. Chociaż zdaję sobie sprawę, że pretensje powinienem mieć raczej do scenarzystów, którzy na siłę starali się zrobić z Kirka luzackiego megatwardziela, który śmieje się w twarz niebezpieczeństwu, a przeciwników pokonuje nie tylko celnymi ciosami, ale i ciętymi ripostami (był chodzącą fabryką one-linerów). Co do samej gry, uwagi miałbym jedynie do Karla Urbana, niespecjalnie przekonującego w roli nękanego wszelkiej maści fobiami McCoya (Eric Bana za rzadko pojawiał się na ekranie, żeby go chwalić czy krytykować), natomiast wyróżniłbym Antona Yelchina, za świetny akcent, a także Simona Pegga… między innymi też za akcent.

Film nie zawiódł również pod względem wizualnym. Wyróżnia się przede wszystkim zachwycający i nieco przyćmiewający Enterprise statek Romulan, sceneria rodzinnej planety Spocka, Wolkana (sceny w "szkole"), a także bardzo dobra sekwencja wybuchu supernowej. Cała produkcja pełna jest wizualnych fajerwerków, jak chociażby zamieszkujący skutą lodem planetę stwór.

Mimo wymienionych wyżej wielu zalet, nie potrafię zachwycać się tym filmem, wiem też, że raczej do niego nie wrócę. Doceniam przemyślany scenariusz, stojące na bardzo wysokim poziomie efekty specjalne i, oczywiście, umiejętne korzystanie ze „spuścizny” poprzednich filmów, dzięki czemu obraz nie jest hermetyczny. Niemniej, na najwyższą ocenę zasługuje tylko Quinto. Poza tym, Star Trek Abramsa to dopieszczony, efektowny, pełen humoru film przygodowy w kosmicznej scenerii. Dobry (tylko).