Resident Evil: Ostatni rozdział
Niedobitki ludzkości trwają w odosobnionych osiedlach, broniąc się przed zalewem zombie. Jednak dni ocalonych są policzone. Ostatnią szansą jest Alice i nagła zmiana frontu ze strony sztucznej inteligencji zwanej Czerwoną Królową, dająca szanse na uwolnienie antywirusa eliminującego przyczynę wszystkich problemów, wirusa T, oraz wszelkie istoty nim zarażone. Niestety, zadanie musi zostać wykonane w ciągu 48 godzin, inaczej nadzieja przepadnie. A wraz z nią ludzkość stanie się tylko wspomnieniem.
Oparta na grach komputerowych seria filmowych adaptacji Resident Evil na trwałe zagościła w świadomości miłośników zombie horrorów. Mimo niewątpliwego sukcesu cykl nigdy nie zapewniał wysokiej jakości doznań estetycznych oraz nie skłaniał do jakichkolwiek refleksji. I ta jedna rzecz nie uległa zmianie. Fabuła biegnie po linii prostej i z góry wiadomo, jak przebiegać będą kolejne sceny: począwszy od zawiązania ostatniej misji Alice, poprzez trywialne kwestie dialogowe wygłaszane przez jej oponenta, doktora Isaacsa, skończywszy na zupełnie bezbarwnych postaciach drugoplanowych. Nieliczne udane retrospekcje i nawiązania do pierwszej odsłony niewiele tutaj zmieniają, całość prezentuje się niestety nieciekawie i w zasadzie zadowolić może tylko najbardziej oddanych fanów serii – co prawda, jest to grupa liczna, co potwierdza kwota blisko 80 milionów dolarów, jakie obraz dotychczas zarobił. Niestety, reżyser, Paul W.S. Anderson po interesującym początku kariery (świetny Ukryty wymiar) wyraźnie stracił wenę i dostarczył miałkie widowisko.
Jedną z niewielu rzeczy, na które warto zwrócić uwagę, jest wizualizacja spustoszonych miast, przywodząca na myśl komputerowe odsłony Fallouta. Brązowa tonacja kolorystyczna świetnie komponuje się z kadrami przedstawiającymi totalny upadek kwitnącej do niedawna cywilizacji. Ale to w zasadzie wszystkie atuty, nawet od strony audiowizualnej. Owszem, generowanym cyfrowo efektom nie można niczego zarzucić, a co więcej, zostały zrealizowane perfekcyjnie, ale ten aspekt już dawno przestał być we współczesnej kinematografii wystarczającym argumentem przemawiającym za wizytą w kinie.
W odróżnieniu od interesująco przedstawionych plenerów dwa inne elementy mogą poważnie irytować: modele zombie-potworów oraz praca kamery. W pierwszym przypadku projektanci przesadzili, kreując istoty raczej nieprzywodzące na myśl klasycznych produkcji o nieumarłych, dryfując raczej ku filmom fantasy i czyniąc z Alice wojowniczkę Xenę w klimatach postapo. Odbiór pogarsza dodatkowo wspomniana kamera. Sceny walki przedstawione zostały dynamicznie i efektownie, jednak skutek jest odwrotny do zamierzonego: bijatyki zamiast zapierać dech w piersiach zwyczajnie męczą wzrok.
Na osłodę zostaje Milla Jovovich, mimo upływu lat tak samo kobieca i czarująca, a przy tym dojrzała aktorsko. Można zaryzykować twierdzenie, iż pożegnanie się z serią tylko wyjdzie jej na dobre. Bieżąca odsłona to w zasadzie jej osobisty teatr i trybut do postaci Alice, bowiem o reszcie bohaterów nie można napisać niczego więcej niż to, że przebywają na ekranie. Uczucie niedosytu pozostawił po sobie zwłaszcza Iain Glen, znany widzom z Gry o tron, w której prezentuje się znacznie lepiej.
Alice przebudziła się do życia w roku 2002 i walczyła z hordami potworów przez 15 lat. Twórcy cyklu chyba wyczuli, że sztuczne przedłużanie jej żywota oznaczać może powolną, nieodwracalną i nieprzyjemną dla zmysłów agonię, postanowili więc zakończyć cykl mocnym akcentem. Efekt zrealizowany został tylko połowicznie i niestety nie zachwyca, a wieńczącym seans napisom końcowym towarzyszy poczucie ulgi, że to już koniec. Dla Alice i dla widzów.
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Cinema-City.
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Muzyka: Paul Haslinger
Zdjęcia: Glen MacPherson
Obsada: Milla Jovovich, Ali Larter, William Levy
Kraj produkcji: Niemcy, Australia, Kanada, Francja
Rok produkcji: 2016
Data premiery: 27 stycznia 2017
Czas projekcji: 1 godz. 46 min.
Dystrybutor: United International Pictures