» Recenzje » Pompeje

Pompeje

Pompeje
Mający miejsce w 79 roku naszej ery, tragiczny w skutkach wybuch Wezuwiusza, po odkryciu zakopanych w jego pyle Pompei w XVIII wieku, stał się inspiracją dla twórców z różnych dziedzin sztuki. Powstało wiele utworów muzycznych nawiązujących do tego wydarzenia, na przykład opera Paciniego pod tytułem „L'ultimo giorno di Pompei” z 1825 roku czy rock opera „Last Days of Pompeii” z roku 1991, będąca dziełem zespołu Nova Mob. Również malarze przelewają swe wizje erupcji wulkanu na płótna. Ukazują się ponadto coraz to nowe powieści, ale to ta napisana w 1834 roku przez Edwarda Bulwera-Lyttona doczekała się największej ilości filmowych i telewizyjnych adaptacji. Reżyser Paul W. S. Anderson także postanowił zmierzyć się z tym tematem.

Rok 62. Celtyckie plemię handlarzy koni zostaje wybite przez rzymski oddział dowodzony przez Corvusa. Przeżyć udaje się tylko małemu chłopcu, Milo, który po ucieczce z miejsca kaźni dostaje się w ręce handlarzy niewolników. Mija 17 lat – Milo jest już znanym gladiatorem o przezwisku "Celt", który nie ma sobie równych w brytyjskim Londinium. Wkrótce zostaje on, wraz z innymi niewolnikami, przewieziony do Pompei. Tam przypadkiem poznaje Cassię, córkę najbogatszego mieszkańca miasta, Severusa. Milo od razu przyciąga uwagę dziewczyny, ale okoliczności nie są dla nich sprzyjające. Tym bardziej, że o jej rękę stara się Corvus, przed którym uciekła ona z Rzymu. Cassia i Milo buntują się przeciw rzymskim obyczajom i samemu Rzymowi. Wybuch Wezuwiusza może jednak zniszczyć wszelkie nadzieje i zniweczyć plany na przyszłość – nie tylko głównej pary, ale wszystkich bohaterów.

Fabuła filmu Andersona jest wręcz "boleśnie" prosta. Wszystko to już było i kojarzy się z takimi obrazami, jak Conan Barbarzyńca Nispela (ogólnie) i Gladiator Ridleya Scotta (zwłaszcza w scenie walki Milo na arenie w Pompei). Oto bohater-buntownik, pałający żądzą zemsty za śmierć swoich najbliższych, panujący nad zwierzętami, cyniczny, "artystycznie" umięśniony i walczący, mając nudę wypisaną na twarzy. I oto bohaterka-buntowniczka, zmuszana do małżeństwa, pragnąca czegoś więcej, śliczna jak obrazek, bogata panienka nie zainteresowana bogactwami, zakochana w niewolniku. W podobny sposób opisać można każdą z postaci Pompei – nie posiadają one skomplikowanych charakterów, do których przyzwyczaiły nas już amerykańskie seriale. Tu źli są po prostu źli, a dobrzy są bohaterami.

Emily Browning, Carrie-Anne Moss | Źródło: YouTube

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

W tej prostocie jest jednak metoda. Anderson oparł swój film na relacji Pliniusza Młodszego, od którego cytatu Pompeje się zaczynają, a kreacje postaci zrodziły się w wyniku inspiracji szczątkami ludzkimi, które zachowały się do naszych czasów. Na podstawie ruin i zdjęć z największą dokładnością ukazano samo miasto. By uzyskać realizm erupcji, zespół animatorów przeanalizował wybuchy wulkanów z ostatnich kilku lat. Przez tę dbałość o najdrobniejsze detale odniosłam wrażenie, że to nie Milo, a Wezuwiusz jest głównym protagonistą filmu. Idąc na seans zdajemy sobie sprawę, co się stanie, nie wiemy tylko, jak to będzie pokazane. Śledzimy losy Milo, Cassi i Corvusa, podświadomie czekając na wybuch. Niby oglądamy kolejne dzieło o miłości niemożliwej, zemście i zdradzie, ale w momencie, kiedy w "normalnym" filmie zdarzenia zmierzają ku punktowi kulminacyjnemu i rozwiązaniu, Wezuwiusz wchodzi na scenę i wszystkie światła reflektorów są zwrócone na niego.

Jednak dzięki przedstawieniu, nawet uproszczonych, wymienionych już kilkukrotnie bohaterów, Anderson uniknął zbytniej "dokumentalizacji" Pompei. Twórcy filmowi już od dawna wiedzą, że bez postaci, z którymi można by się zidentyfikować, widz nie mógłby należycie przeżywać tego, co się dzieje na ekranie. Ja przeżywałam, chociaż pierwsze sceny – ukazujące rzeź Celtów – skojarzyły mi się (jak wszelkie tego typu otwarcia) z dziełem Mela Brooksa Robin Hood – Faceci w rajtuzach, w którym na początku jeden z wieśniaków stawia pytanie retoryczne: "Dlaczego w każdym filmie o Robin Hoodzie muszą nam sfajczyć wioskę?". Ten cytat zawsze mnie wtedy nieco dystansuje, dlatego też Pompeje, do momentu wybuchu wulkanu, oglądałam nieco z przymrużeniem oka.

Źródło: wollipaper.com

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Film miałam okazję oglądać w technologii 4DX. Każdemu kinomaniakowi życzę, by choć raz w życiu skorzystał ze sposobności uczestniczenia w seansie tego typu. W kinie wyposażonym w stosowną aparaturę przed rozpoczęciem projekcji pojawia się ostrzeżenie, że jest ona niewskazana dla osób chorujących na epilepsję, mających kłopoty z sercem i kręgosłupem czy też cierpiących na chorobę lokomocyjną. Ja miewam wprawdzie czasami problem tego ostatniego typu, ale odczuwałam lekki dyskomfort jedynie w pierwszych minutach filmu. Dźwięk w sali jest wzmocniony; fotele poruszają się w rytmie kamery lub według ruchu postaci; lampy przy ekranie imitują błyski piorunów. Odgłosy wydawane przez maszyny wypuszczające zapachy i wodę (kilka kropel na twarz) trochę irytują i dekoncentrują, ale można się do nich przyzwyczaić.

Pompeje Paula W. S. Andersona to film zrobiony dla efektów, nie fabuły. Tak, jak kiedyś pisałam w recenzji Conana Barbarzyńcy, tak i teraz powtórzę, że to nie jest obraz dla poszukiwaczy głębokiego sensu. Oczywiście jeśli komuś uda się podczas seansu dojść do jakichś egzystencjalnych wniosków i odkryć prawdy objawione, chapeau bas. Jednak choć nie rozmawiałam z reżyserem, to wątpię, żeby Pompeje miały na celu pokazanie – na przykład – jak mali i bezbronni są ludzie wobec potęgi natury. Według mnie jest to po prostu dzieło o erupcji Wezuwiusza z 79 roku, fragment "biografii" wulkanu na tle losów ludzkich. Za efekty specjalne, osadzenie w historii, dbałość o szczegóły i osiągnięty przez to realizm w przedstawieniu miasta oraz słynnego wzniesienia twórcom należą się gromkie oklaski. Tym się właśnie mamy zachwycać: trzęsieniem ziemi, chmurami pyłu, spływem piroklastycznym, płonącymi domami... Być może powinniśmy też się nieco wzruszyć, obserwując na ekranie tragedię ludzi. I raczej nic więcej nie powinno nas w tym przypadku interesować.

Kit Harington, Emily Browning | Źródło: Filmweb

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
7.0
Ocena recenzenta



Czytaj również

Silent Hill: Apokalipsa [DVD]
Piramidogłowy chwyt marketingowy
- recenzja
Silent Hill: Apokalipsa 3D
Tak wygląda zabijanie legendy
- recenzja
Czy muzyka może być fantastyczna?
Złam zasady i uszereguj muzykę po swojemu
Linia życia
Senna nuda
- recenzja
Obcy: Przymierze
Koniec jest bliski
- recenzja
Conan Exiles
Barbarzyńcy nadchodzą
- recenzja

Komentarze


Enc
   
Ocena:
0

Jakim cudem to zdanie przeszło przez redakcję?

Każdemu kinomaniakowi polecam przeżyć coś takiego przynajmniej raz w życiu i mam nadzieję, że również mieliście ku temu okazję nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach.

20-06-2014 08:52
Malaggar
   
Ocena:
0

Czarnotrupie, zdradziłbym Ci ten sekret, ale będzie chryja!

20-06-2014 13:54
Fenris

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0

Dobra chryja nie jest zła.

20-06-2014 14:13
Enc
   
Ocena:
0
@Mal: dawaj, dawaj :)
20-06-2014 14:34
Malaggar
   
Ocena:
0

Popatrz, kto redagował, a odpowiedź stanie się jasna:P

20-06-2014 16:44
Enc
   
Ocena:
0

Ale tam jest też New_One :)

20-06-2014 17:15
Malaggar
   
Ocena:
0

Nie znam człowieka, może uległ diabelskiemu czarowi drugiego redaktora i nie zauważył babola?

20-06-2014 18:02
New_One
   
Ocena:
0

Oj, zaprawdę uległem zmasowanemu atakowi czarów wszelakich, w tym m.in. wspomnianemu przez Was oraz czarowi czerwcowej bezsenności. Dzięki za czujność. Mam nadzieję, że w nowej wersji ten fragment prezentuje się już dobrze. :)

21-06-2014 13:47
Enc
   
Ocena:
0

Lepiej, lepiej. :)

Ja bym tam wywalił cały akapit i zastąpił jednym zdaniem, podsumowującym wrażenia, ale nie jestem fachowcem od recek filmowych :)

21-06-2014 14:25

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.