Nirvana

Autor: Anna 'Arion' Szupiluk

Nirvana
Nirvana to niskobudżetowy, włoski film science – fiction z 1997 roku, co brzmi wystarczająco abstrakcyjnie, aby pokusić się o obejrzenie tej ciekawostki - bez względu na wszelki opór stawiany przez zdrowy rozsądek. Są takie filmy, które ujawniają zaginioną żyłkę odkrywcy.

Jimi Dini jest genialnym twórcą gier komputerowych. Właśnie finalizuje najnowsze dzieło, gdy główna postać gry - Solo, niespodziewanie zyskuje świadomość. Spostrzegając, że jest bytem jedynie wirtualnym, domaga się unicestwienia. Tak rozpoczyna się historia człowieka, który, starając się dotrzymać słowa i nie dopuścić do wejścia na rynek dzieła swojego życia, wyrusza na spotkanie z własnymi demonami, uzbrojony jedynie w kartę płatniczą i dobre chęci.

Choć pomysł jest frapujący, Nirvana sprawia wrażenie, jakby jej twórcy nie byli do końca przekonani, jaki film zamierzają nakręcić. Może komedię opartą na humorystycznych dialogach bohaterów – indywiduów wszelkiego autoramentu? Może film przygodowy o futurystycznych Robin Hoodach, usiłujących stawić czoło wielkiej korporacji? Może wreszcie kino moralnego niepokoju, w którym Solo jest lustrzanym odbiciem głównego bohatera, funkcjonującego w bezrefleksyjnym świecie ludzi manipulowanych kłamstwem lub stawiającego pytania, czy świat, nie jest tylko złudzeniem, a życie - grą z zaprogramowanym scenariuszem. Wobec mnogości pomysłów, każdy z nich ginie ostatecznie w gromadzie pozostałych.

W konsekwencji nieszczęsny bohater snuje się po okolicy, ganiany z tajemniczego powodu przez indolentne czarne charaktery, ścigające go prawdopodobnie tylko po to, aby miał przed kim uciekać. W tle majaczy wspomnienie dawnej ukochanej, która opuściła go jakiś czas temu, pozostawiając smętne nagranie video. Całość sprawia niepokojące wrażenie, jakby podczas burzy mózgów logika zgubiła się gdzieś w wysokich krzewach, pozostawiając na polu chwały fabularny chaos. Spora w tym zasługa Christophera Lamberta, który nie jest w stanie zrezygnować z maniery wiecznego chłopca z czarującym uśmiechem niewiniątka. Jego Jimi Dini jest tak ujmujący, że doprawdy nie sposób go dopasować do obrazu nieczułego egocentryka, którego widziała w nim dawna ukochana – to wszakże uroczy facet, który bez zastanowienia kładzie na szali pieniądze i karierę w imię honorowego "a promise is a promise".

Chwalebne jest natomiast to, że twórcy filmu dali odpocząć ambicjom i nie uraczyli widza próbą stworzenia epopei w monumentalnych dekoracjach. Choć ręka świerzbi, a wyobraźnia szaleje i podsuwa nowe pomysły – trzeba mierzyć siły na zamiary, gdy budżet ledwie się domyka. Zwyciężył minimalizm, w którym starano się pomieścić wszelkie żelazne elementy kina w cyberpunkowym klimacie lub przynajmniej ich sugestię – złowieszcze, brudne ulice metropolii, wysoka technologia dominująca ludzkie istnienie, sztuczna inteligencja, elektronowe protezy i ostatnie bastiony wolnomyślicielstwa w osobach hakerów zamieszkujących ludną komunę. Nie jest to wizualny majstersztyk, ale również nie katastrofa. Malkontent powiedziałby, że Nirvana garściami czerpie z estetyki Łowcy Androidów, jeśli jednak zamysłem twórców było odmalowanie świata XXI wieku jako nieprzyjaznej, betonowej dżungli, to jest to udana inspiracja.

Na stronach i forach internetowych, Nirvana darzona jest niemal gremialną atencją, ocierającą się o przydawanie jej cech kultowości oraz hołubiona za pomysł i realizacyjną inwencję przy ograniczonym budżecie. Choć twórcom wyobraźni rzeczywiście nie brakuje, trudno stale sycić się świadomością, że włoskiej kinematografii udało się nakręcić film science – fiction za 10 milionów dolarów i wartościować każdy jego element przez pryzmat zainwestowanej gotówki. Film płynie bez pośpiechu i nadziei na zmianę sennej atmosfery. Co więcej, trwa niemal dwie godziny, co nasuwa przypuszczenie, że jedyne napięcie, jakie zamierzał wytworzyć reżyser, miało związek z elektryzującą atmosferą wyczekiwania na napisy końcowe. Mimo przydawania Nirvanie cech kultowości przez entuzjastyczne fora, mimo westchnienia podziwu dla brudnego naturalizmu scenografii, nawet mimo Christophera Lamberta, nie zostałam wyznawcą Nirvany.

W wydaniu DVD materiałów dodatkowych brak. Poza standardowymi opcjami, w które zaopatrzone są wszystkie dostępne na rynku płyty, wydawnictwo zionie pustką. Zupełnie jakby wytwórnia poszła w ślady bohaterów i nacisnęła DELETE, kasując wszelkie bonusy.