Marsjanin

Robinson Cruzoe nowych czasów

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Marsjanin
Po trzech latach odpoczynku od gatunku science fiction, Ridley Scott ponownie udał się w kosmos. Tym razem nie jest to odległa planeta na drugim krańcu galaktyki, lecz leżący "nieopodal" Ziemi Mars. A że nazwisko i dorobek filmowy zobowiązują, tak więc i poprzeczka oczekiwań została zawieszona wysoko. A czy Marsjanin rozczarował? O tym poniżej.

W obrazie Scotta wyprawa na Czerwoną planetę to już coś więcej niż fantastyka naukowa. Na powierzchni Marsa powstają pierwsze stacje badawcze obsługiwane przez ludzi. Jednak budowa bazy to jedno, a odporność na warunki klimatyczne to zupełnie co innego. W obliczu potężnej burzy piaskowej kosmonauci muszą salwować się ucieczką na bezpieczną orbitę. W trakcie ewakuacji jeden z członków załogi – Mark Watney – ulega wypadkowi i w jego rezultacie uznany zostaje za zmarłego. Kosmonauci opuszczają Marsa, a tymczasem Watney odzyskuje przytomność i szybko orientuje się, iż pozostał zupełnie sam.

Kręcąc Marsjanina brytyjski reżyser – jakby pomny raczej chłodnego przyjęcia Prometeusza –  zachował się dość ostrożnie, nad scenariusz oryginalny, przekładając ekranizację powieści Andy Weira o tym samym tytule. O adaptację treści książki na filmowy scenariusz zadbał Drew Goddard (World War Z, Dom w głębi lasu, serial Zagubieni), a rezultat pracy obu twórców okazał się co najmniej satysfakcjonujący i to mimo pewnego wyczerpania tematyki kosmicznych rozbitków. Nie tak dawno temu, bo przecież w roku 2013, widzowie mieli możliwość obejrzenia Grawitacji, a mniejsze lub większe tragedie na Czerwonej planecie przeżywali bohaterowie obrazów: Last days on Mars, Czerwonej planety oraz Misji na Marsa. A jednak Ridley Scott znalazł miejsce dla siebie i swojego dzieła.

Już od pierwszych minut widzowie zostają wciągnięci w wir akcji. Nie ma czasu na budowanie atmosfery czy misterną kreację wizerunku bohaterów. Następuje tąpnięcie jak u Hitchcocka, a dalej już leci z górki. Czas upływa nieubłaganie, tak więc Watney musi działać błyskawicznie, aby dać sobie chociażby cień szansy na przeżycie najbliższych godzin. W dalszej zaś perspektywie, w obliczu braku szans na ewakuację w przewidywalnym terminie, priorytetem staje się zadbanie o środki i warunki do egzystencji, jak również nawiązanie komunikacji z Ziemią. Jest Robinsonem Cruzoe i McGyverem w jednym, stawiającym czoła kolejnym wyzwaniom.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż Marsjanin to kopia Moon z roku 2009. Dzieło Duncana Jonesa było teatrem jednego aktora. W przypadku filmu Scotta Watney (Matt Damon) jest oczywiście postacią centralną, jednakże otoczoną przez wianuszek gwiazdorskiej obsady, zarówno tej operującej z poziomu bazy NASA w Houston: Jeffa Danielsa, Seana Bean oraz Chiwetela Ejifora, jak i przebywającej w kosmicznej próżni, reprezentowanej przede wszystkim przez Jessicę Chastain. Doświadczenie ekipy bezpośrednio przełożyło się na przyjemność oglądania, bowiem żaden z głównych wykonawców nie zszedł poniżej bardzo przyzwoitego poziomu.

Marsjanin to dzieło na wskroś optymistyczne. Po części wynika to z łatwego do odgadnięcia – nawet bez znajomości literackiego pierwowzoru – przebiegu historii, a po części również ze znakomitej koncepcji autorów filmu. Liczne żarty sytuacyjne oraz błyskotliwe dialogi rozładowują atmosferę zagrożenia i niepewności o najbliższą przyszłość, dodatkowo odrealniając sytuację Watneya. Oczywiście nie sposób uwierzyć, iż to co dzieje się na ekranie, to coś więcej niż efekt wyobraźni Weira oraz kunsztu Scotta, lecz takie nastawienie jedynie wspomaga odbiór obrazu. Przeszkadzać może co prawda nadmierny i zupełnie niepotrzebny patos oraz histeryczna euforia tłumów towarzysząca końcowym scenom, ale cóż, nie ma róży bez kolców.

Temat oprawy audio-wizualnej to w przypadku obrazów Scotta rzecz zupełnie oczywista. Perfekcja realizacyjna towarzyszy reżyserowi już od ponad 30 lat i nie inaczej jest tym razem. Warto zauważyć, iż autorem zdjęć jest nasz rodak, Dariusz Wolski, kilkukrotnie już współpracujący w przeszłości ze Scottem. Zebrane w przeszłości doświadczenie zaprocentowało, Marsjanin pieści oczy i uszy, a Czerwona Planeta wydaje się realistyczna jak nigdy dotąd. Za plenery posłużyła jordańska dolina Wadi Rum, świetnie sprawdzająca się funkcji planu zdjęciowego, co zresztą w przeszłości wykorzystali autorzy Last days on Mars.. Zatrzymać się na dłużej warto przy ścieżce dźwiękowej. Na oprawę filmu składają się popowe hity z drugiej połowy XX wieku ze słynną ABBĄ na czele, jakże kontrastujące z marsjańskimi pustkowiami. W międzyczasie w tle pobrzmiewa bardziej klasyczny podkład dźwiękowy, idealnie uzupełniający kolejne sceny.

Dzięki Marsjaninowi Ridley Scott dał nadzieję, iż niechlubna wpadka, jaką był Prometeusz, to jedynie wypadek przy pracy i reżyser nie wypowiedział jeszcze ostatniego zdania na polu kina fantastyczno-naukowego. Jakiś czas temu pojawiły się plotki – pozostające obecnie raczej pobożnymi marzeniami – jakoby Brytyjczyk planował ekranizację Wiecznej Wojny Joe Haldemana. Chciałbym, aby ta informacja okazała się prawdą. A tymczasem miłośnikom pozostaje cieszyć się bardzo przyzwoitym w treści oraz świetnie zrealizowanym Marsjaninem.

Kadry z filmu pochodzą z oficjalnych materiałów wydawcy.