Life

Banał w kosmosie

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Life
Trudno o lepsze dla horroru miejsce akcji niż stacja kosmiczna. Kryjące się w jej korytarzach niebezpieczeństwo jest równie przerażające, co pewna śmierć czekająca na zewnątrz. Nawet najlepsza lokalizacja nie zniweluje jednak braku pomysłu na fabułę.

W niedalekiej przyszłości Międzynarodowa Stacja Kosmiczna odbiera próbki pozyskane przez bezzałogową sondę z powierzchni Marsa. Pochodzący z USA, Wielkiej Brytanii, Rosji i Japonii naukowcy odkrywają w nich prosty organizm, który szybko zaczyna się rozrastać i reagować na otoczenie. Pierwszy kontakt z życiem pozaziemskim jest przełomowym wydarzeniem, więc nic dziwnego, że Ziemię ogarnia euforia. Podekscytowana jest także załoga stacji i tylko widzowie zdają się świadomi nieuniknionego – chwili, gdy początkowo przyjazny Calvin zmieni się w krwiożerczą i śmiertelnie niebezpieczną bestię.

Fabuła Life przebiega dokładnie tak, jak moglibyśmy się spodziewać po horrorze o pierwszym kontakcie w przestrzeni kosmicznej. Nie ma tu absolutnie żadnych niespodzianek, natomiast nie brakuje nielogiczności i dziur fabularnych. Razi przede wszystkim całkowita bezradność bohaterów. Teoretycznie misja jest skrupulatnie przygotowana właśnie do badań nad obcą formą życia jednak już pierwsze znaki problemów wykazują elementarne braki w wyposażeniu i możliwościach laboratorium. Oglądamy więc, jak kolejni członkowie załogi krwawo żegnają się z życiem, i kręcimy głową na absurdy ich reakcji. Nawet wydarzenia, które w zamyśle scenarzystów miały być pewnie zaskakującymi zwrotami akcji, są jedynie zgranymi kliszami fabularnymi. Kiepsko jest również w warstwie strachu – zamiast jeżącej włosy na skórze tajemnicy i lęku przez nieznanym mamy prymitywne shockery i epatowanie krwawymi zbliżeniami.

Przez większość filmu na ekranie widzimy jedynie sześcioro bohaterów. Często taka kameralność jest atutem, ale nie tutaj. Mała skala tym bardziej uwydatnia miałkość i pretekstowość poszczególnych kreacji. Jake Gyllenhaal i Rebecca Ferguson niczym się nie wyróżniają, a Ariyon Bakare w roli naukowca bezpośrednio zaangażowanego w badania nad Calvinem mógłby prowadzić zajęcia z niewyrażania żadnych emocji. Najjaśniejszym punktem obsady jest Ryan Reynolds – jego Rory Adams jako jedyny ma jakąkolwiek osobowość, a nawet potrafi rozładować napięcie paroma dobrymi żartami. To jednak zdecydowanie za mało, by wypowiadać się o obsadzie w pozytywnym tonie.

Na tle banalnej fabuły i płaskich postaci świetnie wypadają zdjęcia. Znany z Avengersów i Zwierząt nocy Seamus McGarvey dobrze poradził sobie z oddaniem klaustrofobicznego charakteru ciasnych korytarzy ISS i przerażającego piękna przestrzeni kosmicznej. Atmosferę zagrożenia potęgują bardzo bliskie ujęcia i sceny kręcone z ręki, w których w kadrze mieści się zaledwie fragment ciała przemieszczającej się postaci.

Life miało być połączeniem naukowości i kameralności Grawitacji z grozą Ósmego pasażera Nostromo. Niestety zupełnie się to nie udało i film Daniela Espinozy nawet nie zbliża się do żadnego z tych obrazów. Banalna fabuła i niewykorzystany potencjał obsady aktorskiej mogą zniweczyć nawet najlepsze założenia. Nawet najwięksi fani gatunku nie mają tu czego szukać.