Był taki czas, gdy trylogie uważano za serie obszerne. Wtedy na ekranach brylowały: Indiana Jones, Powrót do przyszłości, a jeszcze wcześniej Gwiezdne Wojny. Nawet stosunkowo niedawno na trzecich częściach kończyły się serie typu Blade, Park Jurajski czy Terminator. Tymczasem niedawno, w jednym z wywiadów, Laura Dern (w hicie Spielberga wcielająca się w doktor Ellie Sattler), zdradziła, że planowane jest nakręcenie kolejnej, czwartej już (a jakże!) opowieści o dinozaurach. Nie od dzisiaj wiadomo, że nie przyjdzie długo czekać na powrót najsławniejszego z cyborgów, ba!, nieoficjalnie mówi się, że Christian Bale podpisał kontrakt aż na trzy filmy tej serii, co oznacza, że doczekamy się nawet Terminatora VI! Zapewne i Wieczny Łowca powróciłby na ekrany - w końcu trójka zarobiła blisko 129 milionów dolarów (budżet wynosił 65 milionów), gdyby nie fakt, iż Snipes trafił za kratki.
Z jednej strony przedłużanie starych sag może być czymś dobrym, gdyż na seansie wracają wspomnienia z dzieciństwa, ale martwi mnie fakt, że filmowcy, zamiast patrzeć w przyszłość, coraz częściej zwracają się ku klasyce, licząc na to, że będą w stanie odkurzyć dawną sławę blockbusterów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby jeszcze to całe odświeżanie przynosiło realny skutek. Tymczasem okazuje się, że w większości przypadków odgrzewane potrawy zalatują stęchlizną. Owszem, Szklana pułapka 4 bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, ale był to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Zawiodłem się na Terminatorze 3, nowych częściach Rambo i Rocky’ego, a i Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki, mimo iż jest filmem dobrym, pod wieloma względami znacznie ustępuje poprzednikom. Po co więc angażować się w produkcje, które z góry skazane są na porażkę? Doprawdy, chyba nikt nie liczył, że podgrzane w mikrofalówce dania będą mogły równać się z tymi robionymi na świeżo?
Mimo to, moda trwa. A dlaczego? Bo filmowy kramik z replikami antyków zbija kokosy. Kręcenie nie tyle filmowych serii, co po prostu seriali w takim stopniu zdominowało rynek, że obecnie każdy hit, jeżeli tylko zakończenie tego nie uniemożliwia, doczekać się musi kontynuacji. Sukcesem był Hellboy – kręcimy dwójkę, pozytywnie twórców zaskoczyły wyniki notowane przez Iron Mana – nie obędzie się bez sequela. Jednakże to jeszcze nic! Pięć części ma Straszny film, Piła najwidoczniej pozazdrościła Modzie na sukces, a i Spider-Man nie pozostaje daleko w tyle. Ostatniego słowa nie powiedział także waleczny John Rambo, który po raz kolejny będzie anihilował swoich przeciwników, tym razem prawdopodobnie meksykańskich terrorystów.
I co tu robić? Bojkotować kontynuacje? Wtedy przyszłoby mi chodzić na seanse zaledwie kilka razy w roku. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi: intrygujące są Hancock, Kochanice Króla czy Zdarzenie, a z drugiej strony mamy wspomnianego wyżej Hellboya 2: Złota armia, Mrocznego rycerza i Superhero, które mimo iż oficjalnie jest dziełem samodzielnym, tak naprawdę stanowi przedłużenie Wielkiego kina i Poznaj moich Spartan (szczerze mówiąc - wszystkie te parodie to progenitura sukcesu Strasznego filmu). Owszem, można omijać sequele szerokim łukiem i do kina wybierać się tylko na świeże produkcje, ale bądźmy realistami – największe pieniądze producenci pakują właśnie w kontynuacje.
Cóż, w końcu jednak nie będzie już czego przedłużać. Filmowcy odgrzebią wszystkie klasyki, do granic przyzwoitości rozciągną popularne serie (chociaż właściwie robią to już teraz), a w takim tempie pisarze, twórcy komiksów i gier nie będą w stanie nadążać z wypuszczaniem na rynek nowych pozycji, które można by zekranizować. Co wtedy poczną zwrócone ku przeszłości wytwórnie? Obudzą się i zorientują, że Moda na sukces to nic w porównaniu z ich filmowymi serialami? Zamkną pudełeczko z przyrządami do renowacji antyków i skupią się na tworzeniu czegoś, co nie będzie opatrzone etykietką: „druga świeżość”? Być może. Szkoda tylko, że – sądząc po wynikach coraz to nowych kontynuacji – nieprędko wrócą stare dobre czasy, kiedy do kina chodziło się na film, a nie serial.