John Carter

Mars - Żółta Planeta?

Autor: Jakub 'Fiszer' Krakowiak

John Carter
Chyba najbardziej znanym cyklem książek Edgara Rice'a Burroughsa jest seria o przygodach Tarzana. Twórczość tego autora śmiało można porównać do dorobku literackiego Juliusza Verne. Jednak powieści Burroughsa wciąż są ciężko dostępne w Polsce i tym samym nieznane polskiemu czytelnikowi. Doskonałym tego przykładem jest seria traktująca o przygodach Johna Cartera na Marsie, z której w naszym kraju wydany został do tej pory zaledwie jeden tom. Pierwsza powieść z tego cyklu, Księżniczka Marsa, została opublikowana w 1912 roku, a do roku 1964 ukazało się w sumie jedenaście części sagi. Od premiery wspomnianej książki mija więc właśnie okrągły wiek. W związku z tym Disney postanowił uczcić ów okrągły jubileusz, ekranizując dzieło Burroughsa.

Na fabułę Johna Cartera składają się przede wszystkim wydarzenia z pierwszej powieści cyklu. Tytułowym bohaterem filmu (w tej roli Taylor Kitsch) jest weteran wojny secesyjnej szukający szczęścia jako poszukiwacz złota. Pewnego dnia, uciekając przed Indianami, trafia do dziwnej jaskini. W niej to odkrywa tajemniczy medalion, który przenosi go na Marsa. Tam, ku swemu zaskoczeniu odkrywa, że dzięki Czerwonej Planecie nabył niesamowitych zdolności. Drugim szokiem dla Cartera jest spotkanie specyficznych mieszkańców Marsa, którzy zwróciwszy uwagę na te niebywałe właściwości, postanawiają niezwłocznie pojmać go do niewoli. Z biegiem czasu bohater zaznajamia się z osobliwą kulturą zielonych "barbarzyńców", zaprzyjaźnia się z wodzem Tarsem Tarkasem (Willem Dafoe), a w końcu zostaje również wplątany w konflikt o władzę na Marsie. Dzięki temu też poznaje waleczną i piękną Księżniczkę Marsa.

Disnejowska adaptacja książki Burroughsa nie jest pierwszą próbą przeniesienia na duży ekran Księżniczki Marsa. W 2009 roku pojawił się film o tytule zgodnym z literackim pierwowzorem. Co ciekawe, była to wersja mocno uwspółcześniona, ponieważ główny bohater był w niej żołnierzem walczącym w Afganistanie. Film okazał się jednak klapą (jak większość produkcji ze studia The Asylum). Nie można tego natomiast powiedzieć o Johnie Carterze.

Za reżyserię filmu odpowiada Andrew Stanton, który skrzętnie realizuje styl charakterystyczny dla studia Disneya. Twórca odpowiedzialny za takie animacje, jak Dawno temu w trawie, Gdzie jest Nemo? czy WALL-E tworzy kunsztownie zrealizowane kino familijne, łączące dobrej jakości rozrywkę z często interesującym przesłaniem. John Carter z pewnością różni się od poprzednich obrazów Stantona – choćby tym, że nie jest animacją. Zmiana dotyczy też audytorium – film nie jest raczej adresowany do najmłodszych odbiorców. Występuje w nim bowiem względnie sporo scen przemocy, choć trzeba przyznać, że ukazanej w sposób zasadniczo nie rażący nawet wrażliwszych widzów (można by rzec "w disnejowski sposób"). Oznacza to na przykład, że występuje w nim stosunkowo mało krwi, a jeżeli nawet takowa się pojawia, to jest... niebieska.

John Carter to film, który śmiało można porównać do Avatara Jamesa Camerona. Widać zresztą dość wyraźnie, że Disney dostrzegł w tego rodzaju obrazach ogromne pieniądze oraz możliwość tworzenia ogromnych bajkowych widowisk, z czego studio to znane było od dawna. Takim dziełem był już TRON, który zachwycał efektami i rozmachem. W pewien sposób są to filmy bardzo podobne do siebie, szczególnie jeśli chodzi o strukturę fabuły. Bohaterowie obu tych dzieł znajdują (niczym Alicja do Krainy Czarów) tajemnicze przejście do innego, "magicznego wymiaru", w którym przeżywają niesamowitą przygodę.

Obraz Andrew Stantona przypomina momentami western – szczególnie wówczas, kiedy akcja rozgrywa się na Ziemi. Kiedy z kolei wydarzenia dzieją się na Marsie, film zaczyna przypominać takie produkcje, jak Kowboje i Obcy czy hit sci-fi z lat 90-tych, Gwiezdne Wrota. Podczas oglądania może wręcz się wydawać, że pewne elementy (komputerowej wprawdzie) scenografii znane są z innych dzieł. Świat czerwonej planety nie zachwyca; co najwyżej rzuca pewien krótkotrwały urok, który mija zaraz po seansie. Podobny efekt odczuwa się podczas oglądania scen batalistycznych. Przepiękne bądź co bądź machiny bojowe, przypominające ważki, w scenach walki ukazane są mało atrakcyjnie i raczej nie wywołują w widzu wrażenia zachwytu. To samo można powiedzieć o efektach 3D, które ani nie wzbudzają podziwu, ani nie irytują.

Postać Johna Cartera, jak na wyrazistego bohatera przystało, posiada znamiona herosa, wojownika i księcia. Taylor Kitsch w tej roli może jednak drażnić; wydaje się czasem, że nie pasuje do postaci Cartera. Dużo w jego aktorstwie sztuczności i udawania "na siłę" twardziela z sercem ze złota. Generalnie wszyscy aktorzy wcielający się w ludzkie postacie w filmie Stantona grają dosyć schematycznie, skutkiem czego po seansie szybko się o nich zapomina. Tym niemniej, nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze obrazu. W ogólnym rozrachunku, w całym utworze najlepiej wypadają zieloni "barbarzyńcy". Reżyser wiedział, że będą oni główną atrakcją filmu i przyłożył się do interesującego ukazania tego marsjańskiego ludu. Na uwagę zasługuje postać Tarsema Tarkasema, któremu głosu użyczył Willem Dafoe (zresztą ze znakomitym efektem).

Mimo, że John Carter jest strasznie schematyczny i nie wprowadza do filmowego gatunku sci-fi niczego nowego, to jest nadzwyczaj dobrze zrealizowany pod względem technicznym. Ot, kolejny sprawnie zmontowany, ładnie nakręcony blockbuster z przyzwoitymi efektami specjalnymi. Dużą (i dobrą) pracę wykonali dla filmu autorzy scenariusza, którzy wymazali chyba większość "plam nudy", dzięki czemu obraz trzyma w napięciu właściwie do ostatniej minuty. W kwestii muzyki zaś... No cóż, podczas oglądania Johna Cartera w ogóle nie zwraca się na nią uwagi, co jest raczej minusem.

Adaptacja, którą proponuje nam Andrew Stanton i studio Disneya jest bardzo ugrzeczniona, a wizja Marsa niezwykle "optymistyczna". Cały film okazuje się dość schematyczny, ale pomimo tego konsekwentnie i umiejętnie trzyma w napięciu oraz bawi. Motyw marsjańskiego konfliktu i kryzysu planety świetnie wpisuje się w aluzje do dzisiejszej zapaści gospodarczej. W pamięci jednak ciągle mam wyobrażenie Marsa z drugiego tomu Ligi Niezwykłych Dżentelmenów Allana Moore'a i Kevina O'Neila, gdzie pojawia się Carter i lud zielonych "barbarzyńców". Ta wizja była dużo bardziej wyrazista niż u Stantona. Planetę wciąż gnębiły burze piaskowe i ciemność kosmosu. John Carter był mniej szlachetny, a Marsjanie mniej przyjaźni. Co może jednak najważniejsze, ziemia Marsa była krwisto-czerwona, a nie żółta – i właśnie w tym szczególe tkwi największa wada tego filmu. Twórcy Johna Cartera, prawdopodobnie z braku odwagi, zrobili film mało wyrazisty i mało oryginalny. Mars w wersji disnejowskiej bardziej przypomina Ziemię, ale może tak miało być. W końcu ciągle żyjemy w kryzysie, a to sprzyjające warunki dla tego typu alegorycznych historyjek.