House of Cards 5

Do władzy po trupach

Autor: Jan 'gower' Popieluch

House of Cards 5
Kampania prezydencka przebiega w atmosferze skandali, a prezydent musi się mierzyć z rekordowo niskim poparciem i atakami ze wszystkich stron. Tym razem to nie czołówka CNN, ale piąty rok z Claire i Frankiem Underwoodami.

House of Cards podejmuje wątki tam, gdzie zostawiliśmy je rok temu. Frank i Claire prowadzą bezwzględną walkę o prezydenturę z Willem Conwayem (Joel Kinnaman) – kandydatem republikanów i zasłużonym żołnierzem. Równocześnie społeczeństwo jest wstrząśnięte krwawym aktem terroru, który rozegrał się na amerykańskiej ziemi. Na ostatniej prostej przed wyborami Underwoodowie wdrażają bezwzględny plan wykorzystania strachu obywateli do wpłynięcia na wynik wyborów. Muszą też odpierać ataki ze strony ambitnych kongresmenów i wciąż szukającego prawdy Toma Hammerschmidta z "Heralda" (Boris McGiver).

Tematykę manipulacji procesem wyborczym podejmował również najnowszy sezon Homeland. O ile jednak tamtejszym scenarzystom regularnie udaje się bardzo skutecznie przewidywać problemy, z którymi będziemy się zmagali i rysować przyszłe zagrożenia, o tyle fabuła House of Cards już po raz kolejny nie nadąża za tym, co faktycznie dzieje się za Wielką Wodą. Niektóre sceny i pomysły, które w założeniu twórców miały być szokujące i niewyobrażalne, po tym, co robi prawdziwa amerykańska administracja, wywołują jedynie lekkie uniesienie brwi. Poziom fabularny poszczególnych odcinków jest poza tym bardzo nierówny. Po wyjątkowo słabym początku następuje znacząca poprawa i środkową część sezonu śledzi się z dużym zainteresowaniem, ale końcówka znów obniża loty, wprowadzając zbyt dużo komplikacji w krótkim czasie i ukrywając przed odbiorcą część istotnych informacji, by później spektakularnie je wyjawić. To zabieg niezrozumiały i burzący dotychczasową konwencję, w której główni bohaterowie nie mieli przed widzem tajemnic.

Ciekawą i wartą pochwały decyzją jest podkreślenie wątków spin doktorów kierujących polityką z tylnego siedzenia. Na szczególną uwagę zasługuje fenomenalna rola Campbella Scotta (znanego z postaci Borisa w Bananowym doktorze) wcielającego się w doradcę Conwaya. Niestety to jedyna postać, która przebiegłością może się równać z Underwoodami. Zadaniem pozostałych bohaterów najwyraźniej jest wpadanie w kolejne sidła Franka i Claire i podkreślanie ich powalającego intelektu. Zawodzą również sceny burzące „czwartą ścianę”, w których bohaterowie zwracają się bezpośrednio do widza – straciły naturalność i urok pierwszych sezonów i czasem irytują nadmierną długością i banalnością treści. W ogóle Kevin Spacey momentami sprawia wrażenie, jakby więcej czasu poświęcał na grę z widzem niż faktyczne angażowanie się w rolę. Znacznie lepiej wypada kreacja Robin Wright – zwłaszcza jeśli chodzi o przedstawienie targających Claire wątpliwości dotyczących jej prywatnych ambicji i miejsca w prezydenturze Franka. Pod tym kątem ciekawie rozwinięty został grunt przygotowany w poprzednim sezonie.

Na najwyższym poziomie znów stoi muzyka Jeffa Beala – nastrój budowany przez melodię napisów początkowych jest konsekwentnie utrzymywany i kształtuje emocje w kolejnych scenach. Szkoda tylko, że poziom dialogów nie dorównuje kompozycjom, co skutkuje tym, że fragmenty w założeniu pełne patosu i dostojeństwa brzmią czasem jak parodia samych siebie.

House of Cards nie odzyskało świeżości i oryginalności pierwszego sezonu. Poziom fabularny najnowszej odsłony jest bardzo nierówny, a intryga miejscami mocno przekombinowana. To jednak wciąż niezły serial polityczny i wierni widzowie nie powinni mieć poczucia straconego czasu. Jeśli jednak ktoś porzucił śledzenie alternatywnych losów Ameryki przed czwartym sezonem, nie otrzyma nowych argumentów do powrotu.