Gwiezdne Wojny VII: Przebudzenie Mocy

Powrót Nowej Nadziei?

Autor: Artur 'Vermin' Tojza

Gwiezdne Wojny VII: Przebudzenie Mocy
Pamiętam jak szedłem do kina na odświeżoną wersję pierwszej trylogii Gwiezdnych wojen. Było to niezapomniane przeżycie. Kolejny cykl, będący prequelem poprzedniego, w wielu miejscach mnie rozczarował, dlatego do Przebudzenia Mocy podchodziłem z dużą rezerwą. Jednak po przeszło dekadzie oczekiwania na nową trylogię Gwiezdnych wojen stwierdziłem że warto dać szansę J. J. Abramsowi, mając w pamięci choćby jego nową wizję Star Treka. Czy i tym razem podołał wyzwaniu?

Nocne pokazy Przebudzenia Mocy przyciągnęły w całej Polsce rzesze ludzi, nie tylko fanów gwiezdnego cyklu. Atmosfera święta podkreślana była na wiele sposobów, choćby poprzez pokaz sztuki walki, na bazie której Lukas opracował pojedynki na miecze świetlne – Kendo. Przed samym seansem, puszczono również krótki film dokumentalny, w którym twórca Gwiezdnych wojen opisywał, dlaczego wybrał właśnie tę szkołę walki i jakie jej elementy zaczerpnął do swego dzieła. Ciekawy akcent wzmacniający apetyt na główne danie.

Jak zatem ono smakowało? Cóż, z jednej strony wyśmienicie, jednak w połowie degustacji stało się jasne, iż widz tak naprawdę ma do czynienia z odgrzewanym kotletem. Niestety najgorszą, a zarazem jedną z nielicznych, wadą Przebudzenia Mocy jest scenariusz, a raczej jego główna oś fabularna. W pełni popieram pomysł wzorowania się na oryginalnej trylogii, jednak niemal pełne przełożenie Nowej nadziei na ekran, ograniczony do wymiany bohaterów i nazw miejsc – i tak do złudzenia przypominających te z pierwszego filmu serii (pustynna planeta Jakku to niemal kalka Tatooine) – to gruba przesada. Po seansie był to najczęściej komentowany element całego filmu. Abrams zwyczajnie skopiował całą Nową nadzieję, dodając do niej kosmetyczne zmiany i podając w nieco innej scenerii. Zdaniem wielu fanów Gwiezdnych wojen taki manewr bardzo zaszkodził pierwszej części nowej trylogii, ale nie na tyle, aby całkowicie zepsuć przyjemność z śledzenia losów bohaterów.

Na wielkie gratulacje zasłużyli aktorzy. To, czego brakowało w prequelu, nowemu reżyserowi i jego załodze udało się osiągnąć w kontynuacji starego cyklu. Gra aktorska stoi na najwyższym poziomie, postacie są wyraziste i ciekawe. Mimo że w wielu punktach stają się poniekąd "klonami" swoich pierwowzorów, to nie mamy wrażenia oglądania tej samej osoby. Rey to porzucona na Jakku młoda kobieta, którą życie nauczyło twardych reguł. Żyje ze zbierania złomu z wraków krążowników starego Imperium Galaktycznego zaściełających powierzchnię całej planety po wielkiej bitwie, jaka rozegrała się blisko trzydzieści lat wcześniej. Finn to zbuntowany szturmowiec mający dość bezsensownego zabijania oraz na tyle dużo szczęścia, że przełamał zakodowaną indoktrynację o posłuszeństwie dla Nowego Porządku (org. First Order). Poe Dameron to as przestworzy i czołowy pilot nowej Rebelii, nieraz nadstawiający karku dla przyjaciół. BB-8 jest tak samo zwariowany co R2-D2, ale przy tym o wiele sympatyczniejszy i jakby bardziej "ludzki" w swoim zachowaniu. To wszystko sprawia, że gdy na scenie pojawiają się Han Solo oraz Chewbacca, nie spychają w niebyt nowych bohaterów. Cała grupa umiejętnie ze sobą współgra, tworząc w pewnym sensie nowy klimat w serii.

Podobną sytuację mamy w przypadku antagonistów, z których dla widza najważniejszy jest Kylo Ren. Młody uczeń Lorda Sithów Snoke’a, o którym na razie niemal nic nie wiadomo, jest rozdarty pomiędzy rządzą władzy, a resztkami sumienia, jakie się w nim jeszcze tli. Mamy tutaj, czysto teoretycznie, ten sam schemat co w przypadku Anakina Skywalkera, gdy przechodził przemianę w Dartha Vadera. Sam Kylo Ren stara się wzorować na wspomnianym Lordzie Sithów, jednak jego pozycja nie jest jeszcze na tyle wysoka w szeregach Nowego Porządku, aby mógł narzucić swą wolę innym przywódcom, w tym generałowi Huxowi.

Od strony czysto technicznej, nowe Gwiezdne wojny wypadają genialnie. Abrams jest zmyślnym reżyserem i na potrzeby filmu zadbał o dopracowane kostiumy, modele oraz scenografię. Dlatego mimo mnóstwa efektów komputerowych nie kłują one w oczy, tak jak to miało miejsce w Mrocznym widmie czy Ataku klonów. Czuć dzięki temu ducha starego cyklu, gdzie szturmowiec był żołnierzem ubranym w kombinezon, a nie komputerowo wygenerowanym klonem. Podobnie jest w przypadku nieludzkich ras. Często są to aktorzy ubrani w wymyślne stroje, z nałożoną "drugą skórą” lub roboty, a wszystko to zaledwie doprawione szczyptą CGI. Plenery też są prawdziwe, co wyraźnie widać, choćby w scenach na pustyni czy lesie. Należy pochwalić zatem twórców, że ograniczyli wykorzystanie blue boxu, przedkładając nad niego modelę i charakteryzacji, gdyż w ten sposób przywrócili ducha serii. Wisienką na torcie są pojedynki myśliwców płynnie nawiązujące do batalii znanych z pierwszej trylogii. Czymś takim nie mogła pochwalić się nawet Zemsta Sithów.

Przebudzenie Mocy, to naprawdę wyśmienite widowisko, pełne dynamicznej akcji, świetnie wykreowanych oraz przedstawionych postaci; podrasowane może nieco zbyt dużą porcją, za to dobrze wpasowanego, humoru. Gdyby nie to że scenariusz to kalka Nowej nadziei, mielibyśmy najlepszą część Gwiezdnych wojen. Mimo wszystko warto iść do kina, do tego na wersję 3D, gdyż Abrams po raz kolejny sprostał powierzonemu mu zadaniu. Oby tylko twórcy nie osiadli na laurach i dali za około półtora roku nieco więcej widzom, bo na razie po seansie Przebudzenia Mocy, dominuje poczucie, iż pojawiło się więcej pytań niż odpowiedzi. Buduje to oczywiście atmosferę tajemniczości, jednak na równi frustruje. Miejmy nadzieję, że Rian Johnson, reżyserujący kolejną część, nie popełni błędów Abramsa odnośnie do scenariusza, dając nam kawał porządnej historii w uniwersum Gwiezdnych wojen.

Zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony filmu.