Ghost in the Shell

Mocna ciałem i duchem

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Ghost in the Shell
Ekranizacje komiksów kojarzą się przede wszystkich z superbohaterami o amerykańskim rodowodzie. Studio Marvela rokrocznie wypuszcza spektakularne widowiska o facetach w kolorowych kombinezonach. Tymczasem na ekrany trafiła długo wyczekiwania adaptacja komiksu wywodzącego się z Kraju Kwitnącej Wiśni. Sprawdziliśmy zatem, czy warto było czekać na Ghost in the Shell.

Major jest wyjątkową istotą, pierwszym robotem wyposażonym w ludzki mózg. Jej zdolności oraz odporność na obrażenia uczyniły z niej najlepszego policjanta w całym mieście, przydzielanego przez zwierzchników do najtrudniejszych zadań. Jednak bieżąca misja, mająca na celu wytropienie szczególnie niebezpiecznego hakera, zaprowadzi ją ku najmroczniejszym zakamarkom nie tylko świata przestępczego, lecz także własnej duszy.

Przeniesienie na wielki ekran historii Major powierzono Rupertowi Sandersowi, dla którego to raptem czwarta produkcja. Najgłośniejszym dziełem w karierze angielskiego reżysera była dotychczas Królewna Śnieżka i Łowca. Jeszcze mniejszym doświadczeniem może pochwalić się trio odpowiedzialne za przeniesienie komiksu na filmowy scenariusz. Jamie Moss, Jonathan Herman oraz William Wheeler stanęli jednak na wysokości zadania, a efekt ich pracy na pewno przypadnie do gustu szerokiemu gronu odbiorców.

Już od pierwszych kadrów Ghost in the Shell urzeka wybornym połączeniem kilku konwencji. Dzięki mnóstwu gadżetów właściwych dla cyberpunku – realistycznym hologramom, elektronicznym implantom oraz podkręconej wydajności ludzkiego organizmu – miłośnicy tego gatunku będą wniebowzięci. Z kolei zagadnienia związane z tożsamością oraz samoidentyfikacją robotów sprawią, iż fani dzieł takich jak Łowca Androidów czy Autómata uronią sentymentalną łezkę. Zresztą aspekt ten został potraktowany dość poważnie, jakby autorzy czuli podskórnie, iż kwestia świadomości sztucznych form życia – nawet tych korzystających z ludzkiego mózgu – może w przyszłości stać się czymś więcej, aniżeli jedynie widowiskową spekulacją. Szkoda tylko, że nie pokusili się o rozbudowę tego wątku. Zainicjowali go, lecz nie wyczerpali drzemiącego w nim potencjału.

Fani komiksowego pierwowzoru docenią to, iż pomimo zaangażowania hollywoodzkich gwiazd (poza statystami oraz postaciami trzecioplanowymi aktorzy o azjatyckiej fizjonomii stanowią mniejszość) obraz nie utracił dalekowschodniej estetyki, zaś Szanghaj będący miejscem plenerów udanie imituje futurystyczną japońską metropolię. Bardzo dobrze się stało, iż obraz nie jest pełną konwersją pierwowzoru na modłę amerykańską i japońskie akcenty odgrywają w nim znaczącą rolę.

Od strony audiowizualnej film pieści zmysły od pierwszej do ostatniej sekundy. Oczywiście po brzegi wypełniony jest generowanymi cyfrowo efektami, nadającymi ton całości. I trzeba przyznać, że zarówno przywodzące na myśl Matrixa sceny walki, jak i ogólna kreacja świata dopracowane zostały w najmniejszych detalach, zatykając dech w piersiach. Można zaryzykować twierdzenie, iż efekciarstwo potraktowane zostało jako gwarantowana recepta na sukces. Ghost in the Shell prezentuje się epicko w każdej scenie i wzbudza zachwyt swoją plastyką.

Magię ekranu wzmacnia nastrojowa ścieżka dźwiękowa autorstwa Clinta Mansella (Czarny Łabędź, Moon, Mass Effect 3) oraz Lorne'a Balfe'a (Terminator: Genisys, Pingwiny z Madagaskaru, Assassin's Creed III). Duet świetnie wyczuł tony, w które należy uderzyć, tak aby obraz należycie skomponował się z dynamiczną akcją. Muzyka, przywodząca na myśl rozmaite filmy science fiction oraz chociażby wspomnianą serię Mass Effect spełnia swoją funkcję.

Mistrzowska realizacja nie jest jednak w stanie przesłonić prostego faktu, iż mniej więcej w połowie spektaklu wszystkie karty zostają odkryte i fabuła biegnie po linii prostej, bez chociażby próby zmiany kierunku lub pokuszenia się o choćby jeden zwrot akcji. Autorzy wyraźnie postanowili nie ryzykować i nie wzbudzać u widza konsternacji nieoczekiwanymi wydarzeniami. W przypadku tego konkretnie filmu można wybaczyć to zaniechanie, bowiem jakość rozrywki i tak stoi na wysokim poziomie. Pozostaje więc zaakceptować prostotę scenariusza i cieszyć się niesamowitym klimatem, wartką akcją i feerią kolorów oraz docenić dylematy pani Major odnośnie do jej własnej natury.

Wydaje się, że wybór Scarlett Johanson na odtwórczynię Major był strzałem w dziesiątkę. Jej zacięty i powściągliwy wyraz twarzy oraz wysportowana sylwetka perfekcyjnie nadały się do powierzonej roli. Troszkę szkoda dwójki innych wytrawnych aktorów, których potencjał nie został do końca wykorzystany: Juliette Binoche oraz Michaela Wincotta. O ile Binoche odgrywa dość znaczącą rolę, dając próbkę swoich umiejętności, o tyle Winsott, etatowy szwarccharakter, znika z ekranu szybciej niż się pojawił. W przypadku pozostałych aktorów, trudno mówić o porywających kreacjach, ale też nie można im niczego specjalnego zarzucić – ot zwyczajne rzemiosło.

Pomimo niewielkiego pola do popisu kunsztem i aktorskimi umiejętnościami oraz dość prostego scenariusza jedna fundamentalna rzecz nie podlega dyskusji. Ghost in the Shell zapewnia mnóstwo znakomitej rozrywki, a jakość wykonania oraz klimat z nawiązką równoważą te elementy, które wzbudzić mogą uczucie niedosytu. Można ponarzekać, że z historii Major można było wyciągnąć troszkę więcej czy zanurkować głębiej w emocjach robota, ale z drugiej strony rozmyłoby to wartką akcję dziejącą się na wielkim ekranie. A to dzięki niej blisko dwugodzinny seans mija błyskawicznie, z każdym kadrem wzbudzając zachwyt. Pozycja absolutnie obowiązkowa nie tylko fanów science fiction oraz komiksowego pierwowzoru.