Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów

Autor: Anna 'Arion' Szupiluk

Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów
- …mówili, że pan nie żyje…
- Bo tak jest. Po prostu jeszcze nie przestałem się ruszać


Douglas Adams Restauracja na końcu wszechświata



Filmy o powłóczących nogami, zieleniejących żywych trupach to klasyka kina gore, które najwięcej zawdzięcza George’owi Romero. 40 lat temu, jako świeżo upieczony student, stworzył trylogię, w której zombie i różnorakie części ludzkiej anatomii, panosząc się po ekranie, stawały się jednocześnie metaforą współczesnego społeczeństwa, jego bezrefleksyjnej natury i konsumpcjonizmu. Kroniki żywych trupów nie są pod tym względem pomysłem nowym. Romero ponownie ożywił to, co wyobraźnia podsunęła mu wiele lat wcześniej, dochodząc być może do wniosku, że stary prochowiec jest wygodny, choć mało efektowny, ale jeśli przebyło się w nim oceany czasu, przyda się i teraz.

Fabuła Kronik nie należy do wynalazków z biura patentowego – opiera się na tajemniczej epidemii, za sprawą której martwi ożywają (a w każdym razie zaczynają się poruszać) i pragną mózgów, zaś żywi uciekają w panice, chroniąc swe organy przed spożyciem. Opowieść skupia się na grupie zdążających do domu studentów, z których jeden wykazuje prawdziwie reporterską żyłkę, filmując wydarzenia i prezentując je w Internecie –źródle informacji, do którego reżyser czuje wyraźną miętę. Tym samym George Romero, niczym prawdziwy wieszcz, kreśli przed widzem mroczny obraz oficjalnych mediów, które manipulują rzeczywistością, ukrywają prawdę i upajają się makabrą, przeciwstawiając tę wizję niekomercyjnym i rzetelnym wieściom internautów. Gdyby zaś ktoś nadal miał wątpliwości co do obiektywizmu globalnej sieci – rozwieje je nieustający komentarz z offu. Au revoir subtelna aluzjo.

Z tej perspektywy przyjęcie modnej konwencji reportażu może wydać się interesujące. Kroniki mają dać złudzenie filmowania wydarzeń ręczną kamerą, obraz buja się więc od lewa do prawa, drży niczym osika i sumiennie dostaje spazmów w scenach błagających o większą inwestycję w charakteryzację. Wraz z upływem minut coraz silniej manifestuje się podejrzenie, że w wyborze konwencji siłą głosów zwyciężyła konieczność nad pomysłowością, a ograniczenie fabuły do studenckich przygód filmowanych drżącą ręką, to nie świadomy zabieg dla podniesienia efektu realizmu – albowiem coś takiego w ogóle nie istnieje – ale świadomy zabieg dla zamaskowania braków w sakiewce.

Niedomagający budżet Kronik do ostatniej minuty nie pozwala o sobie zapomnieć ani publiczności, ani twórcom, którym trudno wzbudzać przestrach w duszach i umysłach, gdy efekty specjalne i charakteryzacja sprawiają wrażenie, jakby wywodziły się z poradnika Adama Słodowy. Kroniki żywych trupów udowadniają, że konserwatywny pogląd głoszący, iż każdy horror ma siać przerażenie, to przeżytek. W przypadku ożywieńców trudno oczywiście skorzystać ze starego, dobrego generatora strachu, jakim jest zwinność i zaskoczenie. Zombie snują się powoli, usiłując utrzymać równowagę w stężałych kończynach, ale mogą budzić grozę swoją nieuchronnością i ślepą determinacją, a dodatkowo – krwistą i mocno obrzydliwą dietą oraz własnym, efektownym image. Tymczasem nieumarli w wydaniu Kronik żywych trupów, zamiast szokować urodą wprost z sennej mary, przypominają mocno zawianych bywalców meliny o nieobecnych oczach, których determinacja krąży wokół problemu utrzymania pionowej pozycji. Widowiskowy aspekt ich krwawej diety najlepiej litościwie przemilczeć, bo choć filmowi nie brakuje scen, w których wnętrzności malowniczo zapełniają ekran, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że brak pomysłu i realizacyjna bieda może zdeprecjonować grozę nawet najbardziej sugestywnego jelita.

Tym bardziej, że nie powiodła się również próba osiągnięcia atmosfery osaczenia i zaszczucia. Choć młodzi ludzie przemierzają bezdroża w rozklekotanym busie lub barykadują się w opustoszałej willi, klimat nieuchronnie zmierza bardziej w stronę nonsensu aniżeli klaustrofobii. Prawdziwym źródłem grozy w Kronikach jest bowiem aktorstwo i warstwa dialogowa. Studenci to zbitka klasycznych bohaterów horroru, w którym od pierwszej minuty jest jasne, kto znalazł się w scenariuszu, by widowiskowo zejść z tego świata. W wolnych chwilach toczą filozoficzne dysputy z zakresu medioznawstwa, a na ich posępnych obliczach prezentuje się wyraz paniki lub zadumy. Brygadzie młodych ludzi towarzyszy postać profesora, obowiązkowo w takich przypadkach samotnego, szorstkiego i zawianego, ale sypiącego jak z rękawa życiowymi bon motami. Wydarzenia, którym śmiałkowie mężnie stawiają czoło, umniejszają co prawda ich liczbę, ale też pozwalają zapisywać coraz to nowe karty w księdze bogactw aktorskiej mimiki.

Tak jak w polskiej piłce, zasadą są wspominki sukcesów lat 70., tak do Georga Romero przylgnęła nostalgia za sagą sprzed niemal pół wieku. Gdyby jednak uznać rację hollywoodzkiej mantry wieszczącej, że "Jesteś tak dobry jak twój ostatni film", twórca historii o chodzących zwłokach wypadnie blado w starciu z własną legendą. Wielbicieli klasycznych horrorów gore czeka zawód nędzną ilością wizualnej makabreski, poszukiwaczy satyry i refleksji rozczaruje nachalne mentorstwo i brak dystansu. Romero prawi i naucza, realizacyjnie brodząc po kolana w latach 80. i strasząc linią dialogową, zaś pielgrzymka grupy zatroskanej młodzieży przez mroczne lasy i miasteczka, sumiennie filmowana amatorską kamerą budzi jasne skojarzenia z Blair Witch Project, tracąc na oryginalności. Pozostaje nadzieja, że w obecnej formie George Romero nie postanowi zrealizować ciągu dalszego – entuzjazm dla Internetu sugeruje wszakże odejście od prymitywnego kronikarstwa na rzecz blogu.