» Blog » Złupić L.A & Wyprawa na Dziki Zachód część III
09-05-2007 21:00

Złupić L.A & Wyprawa na Dziki Zachód część III

W działach: pamiętnik, podróże, Stany Zjednoczone, Kalifornia | Odsłony: 3

Część czwarta i ostatnia podróży do Stanów. Dziękuję wszystkim, którzy cierpliwie dotrwali do końca :)

 

Mały kuzyn ochrzczony, święta minęły, czas powrotu zbliża się nieubłaganie. Staram się chłonąć wrażenia, zapamiętywać kształty gór, gatunki zwierząt (zobaczyłam już kilka kolibrów), roślinnośc, typy ludzkie, krajobrazy, knajpy. I tym razem, jak rasowa piratka, przywożę z podróży łupy w postaci przytłaczających ilości wrażeń i dość znacznego zapasu dóbr materialnych. Pewnie to ostatni raz kiedy siadam tutaj do klawiatury, więc pominę opis University of Santa Barbara (tak zwanej „party school”, gdzie studenci uczą się na trawnikach nad ciepłą morską zatoką), zapluwanie się nad sklepem z komiksami (wydania albumowe mniej więcej 1/3 tańsze niż w Warszawie) i zachwyty nad drugą częścią muzeum Getty’ego, które odwiedziłam dzisiaj. Od sztuki średniowiecza aż do współczesności. I tak nie obejrzałam nawet czwartej części kolekcji, nic dziwnego, skoro każdy wyróżniający się obraz muszę niemal obwąchać.

 

Powrócę do dwóch miejsc różniących się od siebie jak ogień i woda - spokojnego miasteczka Williams i rozpasanego Las Vegas. Nietrudno zgadnąć, że wróciłam znad pierwotnej czeluści kompletnie zagubiona w myślach. Zabieranie mnie na wyprawy jest dość ryzykownym zajęciem. W pewnym momencie mogę odpłynąć i, proszę wycieczki, zostać z tyłu kontemplując jakiś kwiatek. Ale zwiedzanie Kanionu, na szczęście, wymaga dość spokojnego tempa marszu, jest czas, żeby się zatrzymać i pożerać otoczenie. Nikt nie pogania, kiedy trzeba uspokoić oddech.

 

Kiedy z powrotem znaleźliśmy się w motelu, nie byliśmy jeszcze zmęczeni. Słońce dopiero zaszło, a tymczasem sklepy z pamiątkami nęciły, kowbojskie szyldy przyciągały wzrok. Razem z kuzynami (którzy prawdę mówiąc nad Kanionem trochę pozielenieli i chyba woleliby odpocząć) wybraliśmy się oglądać Przystanek Alaska.

 

Jak na Arizonę, nie można powiedzieć, żeby ludzie tam biedowali. Do Kanionu przyjeżdżają w końcu turyści, a z turystami - dolary. Sporo tam sztuki indiańskiej, kunsztownej biżuterii z turkusami w srebrze. U jubilera na ścianie wisiała dla dekoracji czaszka bizona wysadzana turkusowymi płytkami. Duży asortyment kowbojskich i skórzanych akcesoriów a także śmiecia wszelkiej maści, począwszy od tematycznych podkoszulków, skończywszy na kubkach i tłoczonych tabliczkach do wieszania w garażu, takich z niby-śmiesznymi tekstami.

 

A potem weszliśmy do pubu.

 

Prowincjonalnej zaplutej knajpy ze sfatygowanymi stołami do poola, machiną grającą w kącie, harleyowymi akcentami na ścianach i wysłużonym automatem z kondomami wiszącym w kiblu.

 

 Pierwszym, co zobaczyliśmy był długi woskowany stół, przy którym stała para przepalonych Arizończyków w wieku średnim, o podejrzanie zaczerwienionych nosach. Obydwoje bawili się świetnie, przesuwając (ciskając?) po stole obciążone ołowiem krążki, w sposób przypominający nieco grę w kapsle. W przeciwieństwie do stereotypów znanych z westernów, zostaliśmy przywitani z serdeczną wylewnością (wylewną serdecznością, jak kto woli). Natychmiast zachęcono mnie do nauki gry. Po chwili do zabawy dołączył również mój brat.

 

Po wodnistym amerykańskim Budweiserze (nie próbujcie tego w domu) atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej. Arizończycy dowiedzieli się, że przybyliśmy z Polski i dopiero teraz zrobiło się wesoło. Kobieta okazała się mianowicie w połowie Polką. Przyznała się do nazwiska „Kowalczyk”, a tak się akurat złożyło, że było to również nazwisko naszej kuzynki. Całkowicie niepomna faktu, że w Polsce żyje prawdopodobnie kilka tysięcy Kowalczyków, Arizonka uznała, że znalazła rodzinę.

Biedna kuzynka! Nie znała angielskiego. Nie bywała w pubach. Chyba się nie spodziewała, że w środku podłego baru, jakiego nigdy wcześniej nie widziała na oczy zostanie serdecznie uściskana przez wesołą, na wpół pijaną kobietę, która - wedle jej kryteriów - była zupełną wariatką.

 

Ostatecznie razem z bratem zostaliśmy w barze nieco dłużej, podczas gdy reszta wycieczki wróciła do motelu. Zagraliśmy jeszcze drużynową partię nowej gry - shuffleboarda - panie przeciwko panom. Nie muszę chyba mówić, że dziewczyny wygrały. Nie dopraszając się nawet o ten zaszczyt, zostałam honorowym harleyowcem - wręczono mi marker i mogłam podpisać się na barowej tablicy Harleya. Tak więc gdzieś tam, w odległym barze na końcu świata, w dalekiej Arizonie widnieje moje nazwisko.

Nazajutrz mieliśmy znaleźć się w krańcowo innym miejscu.

 

Nevada różni się od Arizony w sposób diametralny, o czym wspominałam już wcześniej. Już po przekroczeniu granicy stanów widać różnicę - kasyna.

Las Vegas powstało tak: ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby zalegalizować hazard w Nevadzie. Ktoś inny postanowił pieprznąć gargantuiczną zaporę przez rzekę Kolorado pośrodku pustyni, w miejscu które wygląda jak... no, jak piekło. I w ten sposób zaczęła się wielka kariera Miasta Grzechu.

 

Hoover Dam jest naprawdę gigantyczna. Zastanawiam się, jakiego porównania mam użyć, ale w europejskiej skali po prostu nie istnieje nic takiego. Jest to po prostu oszałamiająco wielki betonowy koszmar ustawiony w poprzek jałowych, czerwonych gór. Wywołuje mieszane wrażenia, przytłaczający podziw i obrzydzenie jednocześnie. Bo jest to dość paskudna konstrukcja, a jednak nie można jej odmówić pewnego specyficznego uroku. Tak jak Kanion przypomina, że jesteśmy tylko pyłkiem w kosmosie, tak Hoover Dam jest pomnikiem ludzkiej siły, wyobraźni i niespotykanej bezczelności. Mekka hazardzistów w piekle na ziemi - w sumie dlaczego nie?

 

Dzięki zaporze Las Vegas ma tyle prądu, że wystarczyłoby dla okolicznych stanów i tyle wody, że właściciele kasyn bawią się w konstruowanie sztucznych wodospadów. Na Arrakis zapanował ród Harkonnenów. I korzysta jak się da.

 

Kasyna i ogólnie wszystkie rozrywki znajdują się w centrum miasta. Nie sposób ich przegapić. Vegas cierpi na gigantomanię. O ile hotele w Laughlin osiągały rozmiary dwóch Mariottów, tutaj są jeszcze dwukrotnie większe, niebosiężne - i niezwykle pomysłowe. Za dnia kicz bije po oczach. Zamek rodem z Disneylandu, replika wieży Eiffla (trzeba przyznać - nieco mniejsza), statua wolności, pałac w stylu rzymskim, piracka wyspa, wielkie różowe flamingi nad wejściem - każdy hotel ma swój niepowtarzalny, ekhm, styl. Ulicami przetaczają się tłumy. Korek - apogeum. Inaczej niż w Kalifornii i w Arizonie, tutaj ludziom szybko puszczają nerwy. Trąbią na siebie, przepychają się, usiłują przejeżdżać przechodniów.

Trotuar jest tak rozgrzany, że ciepło z chodnika czuć w stopach, a to przecież dopiero wiosna.

 

Wzdłuż chodnika stoi rządek malutkich Meksykanów - szeregowych alfonsów, którzy wciskają przechodniom ulotki prostytutek. Nawet ciężarówki są oblepione reklamami półnagich pań do wynajęcia! Neony namawiają do wydawania pieniędzy na występy słynnych artystów i piosenkarzy, hazard, alkohol oraz sute jedzenie. Z każdego wejścia dobywa się inna muzyka. Na placach przed kasynami - handel chińską tandetą i podróbkami markowych ciuchów. W samych kasynach - jak już wspomniałam wcześniej, pełnią one jednocześnie funkcję hoteli - można znaleźć droższe i tańsze restauracje, kluby, hale koncertowe oraz luksusowe galerie handlowe.

 

Zjedliśmy w hotelu Flamingo. Kasyno o tej nazwie było pierwszym, jakie otwarto w Vegas w latach dwudziestych, ale podejrzewam, że pierwowzór już dawno zrównano z ziemią. Miasto bez przerwy się rozbudowuje, teraz nawet bardziej, niż kiedykolwiek. Las Vegas złagodziło swój image, z Miasta Grzechu stało się po prostu miastem rozrywki. Jeżeli ktoś się uprze, może ułożyć plan dnia dla szacownej rodziny z dwójką dzieci i psem.

Większość gości nie wygląda na szczególnie upartych. W każdym razie przy stołach do blackjacka jest zawsze komplet.

 

Zatrzymaliśmy się w hotelu Tropicana i do właściwej konsumpcji Vegas przystąpiliśmy mocno po południu.

 

Kiczowate za dnia, po zmroku miasto zmienia się nie do poznania. Architektura została przewidziana na wywoływanie wrażenia w nocy. Światła i neony dobrze komponują się z budynkami. Ogólne wrażenie - wielkie, kolorowe, migotliwe widowisko.

Nie jestem właściwą osobą do opisywania Las Vegas. Lubię oglądać miejsca takie, jak Kanion, widoki, które można wchłaniać, analizować, medytować nad nimi godzinami. Nadmiar świateł i dźwięków wprawia mnie w stan dezorientacji. Szybko się gubię i dostaję kręćka.

 

Zjedliśmy ciastka w sztucznej Wenecji (wedle słów mojego brata - ładniejsza niż prawdziwa, bo nie śmierdzi). Przegraliśmy kilkanaście dolarów na automatach z pokerem. To znaczy wszyscy oprócz brata, który ze swoim przysłowiowym szczęściem wyszedł na niewielki plus. W prawdziwego pokera nie zagraliśmy, przy stołach idzie o wysokie stawki. Obejrzeliśmy sklepy w hotelu Wynn, bardzo luksusowe i bardzo trendy (brat zauważył nawet modny sklep z ciuchami dla hmm.. metroseksualnych). Na żaden show - ani pokaz słynnego magika, ani taneczny zespół skąpo ubranych dziewcząt, ani dziesięć innych wystaw na światowym poziomie - nie starczyło czasu. Popatrzyliśmy tylko na sztuczny staw przy hotelu Bellagio, gdzie regularnie uruchamiano pokaz strumieni wody zsynchronizowanych z muzyką, za każdym razem inną.

 

Skończyliśmy zabawę według patentu Kopciuszka, czyli o północy. Gdyby nie starsi kuzyni...

 

Tak, widzieliśmy słynne śluby z Vegas, w hotelu Flamingo. Odbywają się taśmowo. Ale jak mówią - „What happens in Vegas, stays in Vegas”. Bilans naszej wizyty: żadnej wielkiej wygranej, żadnego skandalu, żadnej niebezpiecznej przygody - co to za Miasto Grzechu? Ale upiłam się Budweiserem (tylko na to paskudztwo była zniżka). I wyobraziłam sobie wielkiego różowego flaminga na Pałacu Kultury.

 

Swoją drogą - jeszcze tylko takiej repliki im brakuje.

 

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.