» Fragmenty książek » Złomiarz - Paolo Bacigalupi

Złomiarz - Paolo Bacigalupi

Złomiarz - Paolo Bacigalupi
Rozdział I

Nailer gramolił się kanałem technicznym, szarpiąc miedziane przewody i odrywając je. Kolejne pociągnięcia wzbijały w powietrze chmury włókien starożytnego azbestu i mysich odchodów. Wszedł głębiej, zrywając z aluminiowych zacisków dalsze odcinki przewodów. Zaciski brzęczały w ciasnej metalowej rurze jak monety rzucane na ofiarę Bogu Złomiarzy – Nailer wymacywał je pilnie, wypatrując niewyraźnych odblasków, i zbierał do przywiązanego w pasie skórzanego woreczka. Szarpnął jeszcze raz. W dłoniach został mu jeszcze metr cennej miedzi, wokół zakłębiła się chmura pyłu.
LED-owa farba, którą miał maźnięte czoło, oświetlała słabym, fosforescencyjnym, zielonkawym blaskiem kanały techniczne, z których składał się jego świat. Oczy piekły od brudu i słonego potu, który spływał wzdłuż brzegów maseczki filtracyjnej. Pobliźnioną dłonią otarł słone strużki, uważając, by nie zetrzeć tej farby. Swędziało od niej tak, że można było zwariować, ale wcale nie miał ochoty szukać powrotnej drogi przez labirynt kanałów całkowicie na ślepo, przebolał więc świerzbiące czoło i zastanowił się nad swoją pozycją.
Przed nim biegły pordzewiałe rury, znikając w ciemności. Niektóre żelazne, inne stalowe – tym zajmie się ciężka ekipa. Nailera obchodziły tylko lżejsze materiały – miedziane okablowanie, aluminium, nikiel, stalowe spinki, które można wsadzić do woreczka i wyczołgać się kanałami do czekającej na zewnątrz lekkiej ekipy.
Odwrócił się, żeby pójść dalej kanałem, lecz przy tym walnął głową o jego strop. Łomot rozniósł się echem, jakby siedział w środku chrześcijańskiego dzwonu kościelnego. Na włosy posypał się pył. Mimo maski rozkaszlał się – pył wcisnął się pod kiepsko uszczelnione krawędzie. Kichnął raz, drugi, oczy zaszły mu łzami. Ściągnął maskę, otarł twarz, wcisnął ją z powrotem na usta i nos, błagając uszczelkę, by przyległa, choć bez specjalnej nadziei.
Maska była używana, dostał ją od ojca. Uwierała i nigdy szczelnie nie przylegała, bo była za duża, ale innej nie miał. Wytarte litery na boku mówiły: „Wyrzucić po 40 godzinach użytkowania”. Ale drugiej nie miał, podobnie jak nikt inny. Miał szczęście, że w ogóle ma maskę, choć filtry z mikrofibry płukał w oceanie już tyle razy, że zaczynały się łuszczyć.
Leserka, dziewczyna z ekipy, nabijała się z niego, kiedy płukał maskę, dziwiąc się, że w ogóle mu się chce. W rozgrzanych kanałach było w niej jeszcze goręcej i ciężej się oddychało. „Nie ma sensu”, mówiła. Czasami wydawało mu się, że ma rację. Jednak matka Pimy kazała i jemu i Pimie zawsze, ale to zawsze, używać masek. Zresztą, kiedy płukał filtry w oceanie, rzeczywiście była w nich masa tłustego, czarnego brudu. „To jest to, co nie trafiło do twoich płuc”, mówiła matka Pimy, więc mimo wszystko używał tej maski, choć za każdym razem, gdy wciągał wilgotne tropikalne powietrze przez pozatykane, mokre od oddechu włókna, myślał, że się udusi.
Z tyłu przyszło echem wołanie:
– Jak tam, masz te druty?!
Leserka. Woła z zewnątrz.
– Już prawie! – Nailer wcisnął się jeszcze trochę głębiej w kanał, zrywając kolejne spinki, pośpiesznie ściągając kolejne pasma miedzi. Kanał ciągnął się dalej, ale on już miał to, czego potrzebował. Odciął przewód ząbkowanym grzbietem roboczego noża. – Załatwione!
Leserka odkrzyknęła:
– Ciągnę!
Kabel odskoczył od niego i popełzł przez kanały, wzbijając chmury dymu. Daleko w tym labiryncie Leserka mozolnie zwijała go na bęben, ze skórą lśniącą od potu i blond włosami przyklejonymi do twarzy wysysała miedź z kanału jak ryżowy makaron z reglamentowanej zupy od Chena.
Nailer wyciągnął nóż i wydrapał znak ekipy Bapiego w miejscu, gdzie przeciął drut. Tatuaże na jego policzkach tworzyły taki sam spiralny rysunek – były to znaki uprawniające go do pracy na wrakach pod nadzorem Bapiego. Wyciągnął odrobinę farby w proszku i splunął w nią, rozmieszał na dłoni, potem wymazał nią znak. Teraz rysy opalizowały nawet z odległości. Palcem i resztą farby wypisał pod spodem wyuczone na pamięć litery i cyfry: LC57-1844. Co prawda, teraz nikt o ten kawałek nie konkurował, ale zawsze dobrze oznaczyć sobie terytorium.
Zebrał resztę aluminiowych spinek i popełzł z powrotem na czworakach, omijając słabe punkty, gdzie kanał nie był dobrze przymocowany, nasłuchując własnego echa oraz dudnienia i podzwaniania stali, wszystkimi zmysłami szukając objawów urywania się lub łamania metalowego kanału.
Fosforyzująca plama ukazywała pył wzniecony przez wyprzedzającego go kablowego węża. Czołgał się po wysuszonych zdechłych szczurach i ich gniazdach. Szczury były nawet tutaj, w bebechach starego tankowca, choć te akurat pozdychały dawno temu. Trafił na kolejne kości, mniejsze – kotów i ptaków. W powietrze wzbiły się pióra i kurz. Bliżej świata zewnętrznego był istny grobowiec wszelkiej maści zagubionych zwierząt.
Przed nim było już widać światło – jaskrawe słońce. Nailer zmrużył oczy, pnąc się ku niemu, myśląc, że tak muszą wyglądać ponowne narodziny w Sekcie Życia – taka wspinaczka ku oślepiającemu blaskowi. Wyskoczył z kanału na gorący stalowy pokład.
Zdyszany, zdjął maskę.
Zalało go oślepiające zwrotnikowe słońce i słona oceaniczna bryza. Wokół w stal łomotały wielkie młoty – mężczyźni i kobiety wspinali się po wiekowym tankowcu, rozbierając go na części. Ciężkie ekipy cięły blachy palnikami acetylenowymi i zrzucały jak palmowe liście na plażę w dole, skąd kolejni robotnicy wlekli je poza granicę przypływu. Lekkie ekipy, jak Nailera, wypruwały ze statku drobniejsze elementy i okucia, zdobywając miedź, mosiądz, nikiel, aluminium i stal nierdzewną. Jeszcze inni szukali paliwa czy oleju, które spłynęły w ukryte zakamarki statku, i wynosili je wiaderkami. Całość przypominała krzątaninę w mrowisku, poświęconą wyłącznie przetworzeniu truchła umarłego statku na coś przydatnego w nowym świecie.
– Trochę ci się zeszło – powiedziała Leserka.
Walnęła młotkiem w zacisk szpuli, uwalniając ją z osi. Jej blada skóra lśniła w słońcu, spiralne robocze tatuaże na tle czerwonych policzków wydawały się niemal czarne. Po jej szyi spływał pot. Blond włosy miała krótko ścięte, podobnie jak i on – żeby nie zaczepiały się w tysiącach szpar, ani o wirujące części maszyn, od których aż roiło się w ich miejscu pracy.
– Głęboko siedzimy. Masa kabli, ale długo schodzi, żeby się do nich dostać.
– Zawsze masz gotowe wytłumaczenie.
– No, nie narzekaj, przydział zrobimy.
– Oby – powiedziała Leserka. – Bapi mówi, że przyszła inna lekka ekipa i kupuje prawa do rozbiórki.
Nailer się skrzywił.
– Ale mi niespodzianka.
– Pewnie. Za dobrze nam tu było. Pomóż mi.
Nailer stanął po drugiej stronie szpuli. Stękając, unieśli ją z osi. Razem obrócili na bok i z łoskotem upuścili na zardzewiały pokład. Ramię w ramię naparli na nią, napinając nogi, zaciskając zęby.
Szpula powoli zaczęła się toczyć. Rozgrzany słońcem pokład palił Nailera w bose stopy. Statek był pochylony, więc pchało się ciężko, ale ich połączone wysiłki powoli przesuwały szpulę naprzód. Pod jej ciężarem chrupały obluzowane metalowe płyty i popękana farba antykorozyjna.
Z wysokości pokładu tankowca Bright Sands Beach ciągnęła się po horyzont usmoloną połacią piasku i kałuż słonej wody, zaśmieconą rozczłonkowanymi kadłubami innych tankowców i frachtowców. Niektóre były całe, jakby kapitanowie zwariowali i postanowili wjechać kilometrowymi statkami na piach, a potem poszli sobie do domu. Inne były pocięte i poobdzierane ze skóry, ukazując zardzewiałe żelazne kości. Fragmenty kadłubów walały się jak kawałki posiekanej ryby: tu mostek, tam kubryk, gdzie indziej sterczący prosto w niebo dziób tankowca.
Całkiem jakby między statki zstąpił Bóg Złomu i ciął, siekał, kroił potężne żelazne monstra na plasterki, a potem zostawił po sobie pobojowisko. Gdziekolwiek stał wielki statek, roiły się przy nim, jak muchy, bandy złomiarzy, jak ekipa Nailera. Wgryzały się w żelazne mięso i kości. Wlokły rozczłonkowane trupy starego świata po plaży, na wagi i do wytapiaczy, które pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę ku chwale i zyskom firmy Lawson & Carlson – to oni dorabiali się na złomiarskiej krwi i pocie.
Nailer i Leserka przystanęli na moment, ciężko oddychając, opierając się o ciężką szpulę. Nailer otarł pot z oczu. Daleko na horyzoncie, tłusta czerń oceanu zmieniła się w błękit, odbijając niebo i słońce. Spieniły się białe grzywacze. W powietrzu wokół Nailera kłębiły się czarne spaliny nadbrzeżnych wytapiaczy, ale daleko, za dymem, widać było żagle. Nowe klipry. Następcy tych potężnych wraków na węgiel i mazut, nad których zniszczeniem w pocie czoła pracowali: żagle białe jak mewy, kadłuby z włókna węglowego, a całość szybsza od wszystkiego na świecie z wyjątkiem pociągu na poduszce magnetycznej.
Wzrok Nailera powędrował za tnącym wodę kliprem, smukłym, szybkim i niedosiężnym. Niewykluczone, że część miedzi z ich szpuli wyląduje w końcu na takim statku, najpierw wywieziona pociągiem do Orleanu, potem przeniesiona do ładowni klipra i zawieziona przez ocean do ludzi, których stać, by ten złom kupić.
Bapi miał plakat z kliprem Libeskinda, Browna i Mohanraja. Przyczepił go do wieloletniego ściennego kalendarza. Przedstawiał statek z rozwiniętymi wysoko w górze spadochronowymi żaglami – Bapi mówił, że potrafią sięgnąć do prądów strumieniowych i ciągnąć kliper po gładkim morzu z prędkością ponad pięćdziesięciu pięciu węzłów, wzniesiony na płatach jak wodolot, prujący pianę i słoną wodę, pędzący przez ocean do Afryki i Indii, do Europejczyków i Nippończyków.
Patrzył na dalekie żagle wygłodniałym wzrokiem, zastanawiając się dokąd płyną i czy gdzieś tam jest lepiej niż tutaj.
– Nailer! Leserka! Gdzie żeście, kurna, byli?
Nailer ocknął się z marzenia. Z niższego pokładu tankowca machała do nich wściekła Pima.
– Czekamy na ciebie, chłopaku!
– Szefowa szefuje – mruknęła Leserka.
Nailer skrzywił się. Pima była z nich najstarsza, przez co lubiła się rządzić. Nawet ich odwieczna przyjaźń nie chroniła go, gdy spóźniali się z przydziałem.
Skupili się z Leserką ponownie na szpuli. Jeszcze parę stęknięć i udało im się przesunąć ją po wygiętym pokładzie do miejsca, gdzie ustawiono zaimprowizowany żurawik. Przypięli ją do zardzewiałych żelaznych haków, chwycili linę i wskoczyli na opadającą szpulę, która, kołysząc się i kręcąc, wylądowała na dolnym pokładzie.
Gdy tylko się tam znaleźli, Pima i reszta lekkiej ekipy zakrzątnęli się wokół. Odpięli szpulę, przetoczyli ją na dziób, gdzie było zorganizowane stanowisko do ściągania izolacji. Wszędzie walały się kawałki zdjętej z przewodów izolacji oraz lśniące, starannie ułożone zwoje zebranej miedzi, opatrzone znakiem lekkiej ekipy Bapiego, takim samym, jaki wszyscy mieli na policzkach.
Zaczęli odcinkami rozwijać nowy łup Nailera, dzieląc go między siebie. Pracowali szybko, zgrani, dobrze znali się na robocie: Pima, szefowa, wyższa od reszty, czarna jak mazut i twarda jak stal. Leserka, chuda i blada, kości, sękate kolana i brudne jasne włosy, kolejna kandydatka do łażenia po kanałach, kiedy Nailer zanadto wyrośnie, o wiecznie spalonej słońcem i łuszczącej się skórze. Lunia, koloru brązowego ryżu, której matka, pracująca w walibudzie, zmarła podczas ostatniej fali malarii, i która bardziej niż reszta przykładała się do pracy w lekkiej ekipie, bo widziała alternatywę: uszy, nos i wargi miała ozdobione stalowym drutem z okrętów, w nadziei, że nikt jej tak nie zechce, jak chcieli jej matki. Tik-tak, krótkowzroczny i wiecznie mrużący oczy, ciemny prawie jak Pima, ale o wiele mniej bystry, sprawny w rękach, jeśli tylko mu się powiedziało, co ma z nimi zrobić, i nieznający nudy. Perełka, hindus, który opowiadał im historie o Śiwie, Kali, Krysznie i który był szczęściarzem, bo miał oboje rodziców – pracowali przy odzyskiwaniu mazutu. Czarne włosy, ciemna, tropikalna skóra, brak trzech palców u jednej ręki na skutek wypadku z kabestanem.
No i był jeszcze Nailer. Niektórzy, jak Perełka, wiedzieli, kim byli i skąd pochodzą. Pima wiedziała, że jej matka jest z ostatnich wysp na Zatoce. Perełka każdemu, kto chciał słuchać, opowiadał, że jest w stu procentach Hindusem Marwari – z krwi i kości. Nawet Leserka mówiła, że pochodzi od Irlandczyków. Nailer – nic z tych rzeczy. Nie miał pojęcia, kim jest. Pół czegoś, ćwierć czegoś innego, brązowa skóra i ciemne włosy jak zmarła matka, ale dziwaczne bladoniebieskie oczy jak u ojca.
Perełce wystarczyło raz spojrzeć w te blade oczy, żeby zawyrokować, że spłodziły go demony. Tylko że on cały czas wymyślał różne rzeczy. Mówił, że Pima to wcielona Kali – dlatego ma tak ciemną skórę, dlatego jest tak wredna, kiedy się nie wyrabiają z przydziałem. Zresztą, Nailer miał oczy i żylastą budowę swojego ojca, a Richard Lopez z pewnością był demonem. Temu nikt nie zaprzeczał. Nawet trzeźwego wszyscy się go bali. Po pijaku był demonem.
Nailer rozwinął kawał kabla i kucnął na rozżarzonym pokładzie. Ścisnął go kombinerkami i zdarł izolację, odsłaniając lśniący miedziany rdzeń.
I jeszcze raz. I jeszcze.
Pima kucnęła obok z własnym kawałkiem przewodu.
– Trochę ci się zeszło, żeby to przynieść.
Nailer wzruszył ramionami.
– Blisko już nic nie ma. Musiałem pójść daleko, żeby to znaleźć.
– Zawsze tak mówisz.
– Chcesz iść do kanału, to zawsze możesz.
– Ja pójdę – zgłosiła się Leserka.
Nailer rzucił jej paskudne spojrzenie. Perełka prychnął.
– Nie masz takiej orientacji jak półczłowiek. Zgubisz się jak Mały Jackson i nic nie będziemy mieli.
Leserka machnęła gniewnie ręką.
– Wal się, Perełka. Nigdy się nie gubię.
– Nawet po ciemku? Jak wszystkie kanały wyglądają tak samo? – Perełka splunął za krawędź statku. Spudłował, trafił w reling. – Na Deep Blue III przez parę dni słyszeli jak woła. Ale nie mogli go znaleźć. Mały wszarz w końcu wysechł i umarł.
– Kiepska śmierć – rzucił Tik-tak. – Bez wody. Po ciemku. Samemu.
– Zamknąć się, jedno i drugie – powiedziała Lunia. – Chcecie, żeby umarli usłyszeli, że ich wołacie?
Perełka wzruszył ramionami.
– My tylko mówimy, że dzięki Nailerowi przydział zawsze jest zrobiony.
– Cholera. – Leserka przeczesała dłonią przepocone jasne włosy. – Ja bym wyciągnęła ze dwadzieścia razy tyle co on.
Nailer zaśmiał się.
– No to właź. Zobaczymy, czy wyjdziesz żywa.
– Ale szpula już jest pełna.
– No to masz pecha.
Pima poklepała Nailera po ramieniu.
– Ja serio mówię z tym czasem. Mieliśmy przestój, bo na ciebie czekaliśmy.
Nailer spojrzał Pimie w oczy.
– Przydział robię. Jak ci się moja praca nie podoba, to sama tam leź.
Pima zacisnęła usta w złości. Puste słowa, oboje dobrze o tym wiedzieli. Za bardzo urosła i na dowód tego miała blizny i szramy na kręgosłupie, łokciach i kolanach. Lekka ekipa wymagała drobnych robotników. Większość dzieciaków dostawała kopa, zanim skończyła czternaście lat, nawet jeśli głodziły się, żeby nie rosnąć. Gdyby Pima nie była taką świetną brygadzistką, dawno wylądowałaby na plaży i żebrała, głodna, o cokolwiek do jedzenia. A tak, miała może jeszcze rok, żeby nabrać siły na tyle, by konkurować z setkami innych o wakaty w ciężkich ekipach. Czas jej się jednak kończył i wszyscy o tym wiedzieli.
W końcu dodała:
– Gdyby twój ojciec nie był takim twardzielem, to na pewno byś się tak nie stawiał. Zgadzałbyś się ze mną.
– No to chociaż za jedno mogę mu być wdzięczny.
Jeśli sądzić po ojcu, nie było mu pisane wyrosnąć na wielkiego mężczyznę. Szybkiego, owszem, ale nie dużego. Tato Tik-taka zresztą mówił, że żaden z nich za duży nie będzie, bo nie jedzą dość kalorii. Mówił, że ludzie w Seascape Bostonie nadal są wysocy. Mają dużo pieniędzy i dużo jedzenia. Nigdy nie chodzą głodni. Są wysocy i grubi...
Nailer tyle razy czuł, jak żołądek przyrasta mu do kręgosłupa, że zastanawiał się, jak to musi być, mieć tyle jedzenia. Jak to musi być: nigdy nie budzić się w nocy, gdy zęby przeżuwają wargi, wyobrażając sobie, że zaraz będzie jadł mięso. Ale głupie to było marzenie. Seascape Boston – to za bardzo brzmiało jak Chrześcijański Raj, albo obiecanki Boga Złomu: beztroskie życie, jeśli tylko znajdzie się właściwą ofiarę i spali ją ze swoim ciałem, wstępując na jego wagę.
W każdym przypadku trzeba było umrzeć, żeby się tam dostać.
Praca toczyła się dalej. Nailer ściągał izolację z miedzi i rzucał ją za burtę. Słońce prażyło wszystkich równo. Skóra im lśniła. Słone krople potu przesiąkały przez włosy i skapywały do oczu. Dłonie robiły się ślis­kie, a tatuaże ekipy połyskiwały na zaczerwienionych policzkach jak misterne węzły. Przez chwilę gadali i żartowali, ale stopniowo milkli, wczuwając się w rytm pracy, budując z miedzi góry dla kogoś bogatego, kto mógł sobie na nią pozwolić.
– Szef idzie!
Wołanie dobiegło znad wody w dole. Wszyscy się przygarbili, starali się wyglądać na zajętych, czekali, kto się wyłoni zza relingu. Jeśli to czyjś inny szef, można się będzie rozluźnić...
Bapi.
Nailer skrzywił się, gdy szef ich ekipy, sapiąc, przegramolił się przez reling. Czarne włosy świeciły, a brzuch utrudniał włażenie po trapie, ale chodziło o kasę, więc śmieciarz dawał radę.
Oparł się o poręcz, żeby złapać oddech. Górę podkoszulki, którą wkładał do pracy, zmoczył pot. Na tkaninie było widać żółte i brązowe plamy z jakiegoś curry czy kanapki, którą jadł na obiad. Nailer robił się głodny od samego patrzenia na to żarcie na jego piersi, ale jedzenie miało być dopiero wieczorem – nie było sensu patrzeć na coś, czym Bapi się w życiu nie podzieli.
Bystre ciemne oczy przypatrzyły im się, czujne na oznaki lenistwa i niewykonania przydziału. Choć i wcześniej nikt z nich nie próżnował, przy Bapim pracowali jeszcze szybciej, usiłując pokazać, że warto ich zatrzymać. Bapi sam wcześniej pracował w lekkiej ekipie: znał wszystkie ich sztuczki, wszystkie maskujące lenistwo numery. Był przez to groźny.
– Co tam macie? – zapytał Pimę.
Pima uniosła wzrok, mrużąc oczy od słońca.
– Miedź. Dużo. Nailer znalazł nowe kanały, które przegapiła ekipa Ładnego.
Białe zęby Bapiego błysnęły, ukazując szczerbę na przedzie, pozostałą po tym, jak w bójce stracił siekacze.
– Ile?
Pima wskazała brodą Nailera, dając mu prawo głosu.
– Jak dotąd, może sto, sto dwadzieścia kilo – oszacował. – Ale tam jest więcej.
– Taa? – Bapi kiwnął głową. – No to wyciągajcie, tylko się pośpieszcie. Izolację sobie darujcie. Tylko wszystko wyciągnijcie. – Zerknął na horyzont. – Lawson & Carlson mówią, że nadciąga sztorm. Duży. Parę dni nie da się wleźć na wraki. Chcę mieć tyle kabla, żebyście mogli pracować nad nim na piasku.
Nailer stłumił niechęć wobec powrotu w ciemność, ale Bapi musiał coś zauważyć.
– Co, Nailer, coś nie tak? Myślisz, że jak sztorm, to można siedzieć na dupie? – Machnął ręką ku roboczym obozowiskom rozłożonym na plaży od strony dżungli. – Myślisz, że nie mam stu innych wszarzy na twoje miejsce? Są tam dzieciaki, które by sobie dały oko wyłupić, żeby tylko wsadzić je na wrak.
– Nailer nic do szefa nie ma – wtrąciła się Pima. -Trzeba kabla, to go wyciągniemy. Nie ma problemu. – Łypnęła na Nailera. – Ekipa działa. Nie ma problemu.
Bapi zerknął na Nailera.
– Na pewno chcesz za niego poręczyć? Mogę mu przejechać nożem po tatuażach i wykopać na piasek.
– Świetny złomiarz – powiedziała. – Dzięki niemu jesteśmy do przodu.
– Tak? – Bapi jakby trochę ustąpił. – No dobra, ty tu rządzisz. Ja się nie wtrącam. – Przyjrzał się Nailerowi. – A ty, chłopak, uważaj. Wiem, co sobie tacy myślą. Każdy sobie wyobraża, że będzie drugim Fuksiarzem. Marzy, że znajdzie wielki zbiornik z ropą i więcej w życiu nie będzie musiał pracować. Twój stary też był takim leniem. I sam widzisz, jak teraz wygląda.
Nailer poczuł, że wzbiera w nim gniew.
– Ja o szefa ojcu nie gadam.
Bapi parsknął śmiechem.
– Co? Będziesz się ze mną bić? Albo dźgniesz mnie od tyłu, tak jak zrobiłby twój stary? – Dotknął noża. – Pima za ciebie poręczyła, ale do ciebie chyba nie dociera, jaką ci zrobiła przysługę.
– Nailer, dajże spokój – poprosiła Pima. – Twój stary nie jest tego wart.
Bapi patrzył na Nailera z nieznacznym uśmiechem. Dłoń dalej trzymał w pobliżu noża. Miał w garści wszystkie atuty i obaj o tym wiedzieli. Nailer pochylił głowę i stłumił złość.
– Będzie złom, będzie, szefie. Nie ma problemu.
Bapi stanowczo kiwnął głową.
– Bystrzejszy jesteś niż twój stary. – Odwrócił się do reszty ekipy. – Słuchajcie. Nie ma dużo czasu. Jak do sztormu wyciągnięcie jeszcze jakiś złom, dam wam premię. Niedługo wchodzi tu inna lekka ekipa. Nie będziemy im zostawiać nic łatwego do wzięcia, co?
Uśmiechnął się drapieżnie, a oni wszyscy kiwnęli głowami.
– Nic do wzięcia – powtórzyli.
Rozdział II
Nailer zapuścił się w głąb tankowca dalej niż kiedykolwiek. W ciemności nie połyskiwały znaki żadnych ekip, żadne ślady innych łażących po kanałach złomiarzy nie zakłócały równej warstwy kurzu i szczurzych odchodów.
Nad nim biegły trzy oddzielne miedziane przewody – szczęśliwe znalezisko, oznaczające, że może nawet uda im się zrealizować przydział Bapiego, jednak trudno mu było się z tego cieszyć. Maska cały czas się zatykała, a wracając w pośpiechu do kanału, zapomniał odnowić LED-ową farbę na czole. Gdy ciemność się nad nim zamknęła, gorzko tego pożałował.
Zerwał z zacisków kolejne pasmo plączącego się kabla. Odnosił wrażenie, że kanał się zwęża, choć ilość miedzi rosła. Posunął się naprzód, lecz kanał zatrzeszczał, jęcząc pod jego ciężarem. Opary ropy paliły go w płuca. Żałował, że nie może po prostu zrezygnować i stąd wyleźć. Gdyby teraz zawrócił, w dwadzieścia minut byłby z powrotem na pokładzie i oddychał świeżym powietrzem.
Ale co, jeśli złomu będzie za mało?
Bapi już i tak go nie lubił. A Leserka aż się paliła, żeby zająć jego miejsce. W pamięci cały czas miał jej słowa: „Ja bym wyciągnęła ze dwadzieścia razy tyle, co on”.
Takie ostrzeżenie. Miał teraz konkurencję.
Nieważne, że Pima za niego poręczyła. Jeśli nie uda mu się zrobić przydziału, Bapi przetnie mu robocze tatuaże i weźmie Leserkę na próbę. I Pima ni cholery nic na to nie poradzi. Nikogo nie warto trzymać w ekipie, jeśli nie przynosi zysku.
Przesunął się naprzód, gnany chciwymi słowami Leserki. W dłonie wpadało mu coraz więcej miedzi. Plamka na czole przestała świecić. Był sam. Żeby wyjść na zewnątrz, miał tylko ślad z zerwanego kabla elektrycznego. Po raz pierwszy w życiu przestraszył się, że może nie trafić do wyjścia. Tankowiec był olbrzymi, wół roboczy z epoki ropy, istne pływające miasto. A on siedział głęboko w jego bebechach.
Kiedy umierał Mały Jackson, nikt nie był w stanie go znaleźć. Słyszeli, jak wali w blachę i woła, ale nikomu nie udało się dostać do sekcji podwójnego kadłuba, w której uwiązł. Rok później ciężka ekipa odcięła kawał kadłuba i zmumifikowany trupek małego wszarza wypadł jak pigułka z opakowania. Suchy jak pieprz, trzeszczał, uderzając o pokład. Obgryziony przez szczury i zasuszony.
Nie myśl o tym. Tylko ściągniesz na statek jego ducha.
Kanał dalej się zwężał, napierał mu na barki. Zaczął wyobrażać sobie, że utyka jak korek w butelce. Unieruchomiony w ciemności, niezdolny się uwolnić. Napiął mięśnie rąk i zerwał kolejny odcinek przewodu.
Wystarczy. Wystarczy aż nadto.
Wydrapał na blasze znak ekipy Bapiego – choć po omac­ku, ale spróbował jednak oznaczyć sobie teren na później. Zwinął się w kłębek i spróbował odwrócić. Kolana pod brodę, łokcie i kręgosłup szorowały po ścianach kanału. Zawracał. Złożył się jeszcze ciaśniej, wypuścił powietrze, walcząc z obrazami korków, butelek i Małego Jacksona umierającego samotnie w ciemności. Jeszcze ciaśniej. Odwracał się. Nasłuchiwał, jak kanał skrzypi, gdy napiera na blachę.
Udało się. Sapnął z ulgą.
Za rok już będzie do tego za duży i Leserka na pewno zajmie jego niszę. Może sobie być mały na swój wiek, ale w końcu każdy wyrasta z roboty w lekkiej ekipie.
Poczołgał się kanałem z powrotem, zwijając druty przed sobą. Najgłośniej słyszał własny chrapliwy oddech w masce. Przystanął, sięgnął przed siebie, wymacał przewód, sprawdził, czy tam jest, czy dalej prowadzi go ku światłu.
Nie panikuj. Sam ten kabel zerwałeś. Po prostu idź po nim i tyle...
Coś zachrobotało za jego plecami.
Nailer znieruchomiał, po plecach przeszły mu ciarki. Pewnie szczur. Ale brzmiało jak coś dużego. W myślach pojawił się, nieproszony, inny obraz. Mały Jackson. Wyobraził sobie pełznącego za nim przez mrok ducha zmarłego chłopaka. Jak go tropi. Jak łapie go za kostki suchymi, kościstymi palcami.
Stłumił panikę. To tylko zabobon. Paranoja jest dla Luni, nie dla niego. Zaczął się jednak bać. Zaczął spychać zdobyczny drut na bok, nagle tęskniąc za świeżym powietrzem i światłem. Wyjdzie, maźnie się LED-ową farbą, potem wróci i zobaczy, o co chodzi. Pieprzyć Leserkę i Bapiego. Potrzebuje powietrza.
Zaczął przeciskać się ponad splątanym zwojem miedzi. Kanał niebezpiecznie zatrzeszczał pod połączonym ciężarem jego i kabla. Głupio zrobił, że tyle naciągnął. Trzeba go było pociąć na kawałki i dać Pimie i Leserce wyciągnąć. Ale się śpieszył, a teraz, kto by pomyślał, zebrał za dużo. Przecisnął się dalej, odpychając zwoje na bok. Skopując z nóg ostatnie plączące się druty, poczuł falę triumfu.
Kanał zatrząsł się pod nim z głośnym jękiem.
Nailer zamarł.
Cały kanał wokół trzeszczał i piszczał. Trochę obwisł, przekrzywił się. Zaraz się zawali. Osłabiły go gorączkowe ruchy Nailera i dodatkowy ciężar.
Rozłożył ciężar ciała na większą powierzchnię i leżał nieruchomo, z bijącym sercem. Próbował wyczuć intencje kanału. Blacha ucichła. Czekał. Nasłuchiwał. Wreszcie przesunął się naprzód, delikatnie przenosząc ciężar ciała.
Blacha zaskrzypiała przeraźliwie. Kanał usunął się spod niego. Nai­ler rozpaczliwie szukał uchwytu, gdy wokół walił się cały świat. Palce chwyciły zdobyczny kabel. Przez sekundę wisiał na nim, zawieszony nad nieskończoną przepaścią. Potem kabel puścił. Spadł.
Nie chcę być jak Mały Jackson nie chcę być jak Mały Jackson nie...
Uderzył w ciecz, ciepłą i lepką. Czerń pochłonęła go prawie bez jednej zmarszczki na powierzchni.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Złomiarz - Paolo Bacigalupi
Bacigalupi dla młodzieży
- recenzja
Wodny nóż
Nie ma wody na pustyni – ani nigdzie indziej
- recenzja
Wodny nóż
- fragment
Nakręcana dziewczyna/Pompa numer sześć
Pierwszoligowa fantastyka
- recenzja
Nakręcana Dziewczyna - Paolo Bacigalupi
Na krawędzi upadku
- recenzja
Zatopione miasta - Paolo Bacigalupi
Brudna wojna
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.