Wojna światów to zdecydowanie najgorszy film, jaki w życiu widziałem. I uwierzcie mi, nie jest to stwierdzenie przesadzone. Bo owszem, zdarzało mi się oglądać dzieła kiepskie, takie, które twórcom ewidentnie nie wyszły. Jednakże nigdy wcześniej nie spotkałem się z – typowym dla Amerykanów – kinem nastawionym na profity z cudzej pracy. Jak to działa? Bardzo prosto. Wystarczy, że tacy niezbyt ambitni (oni chyba nawet nie znają tego słowa!) ludzie przejrzą sobie listę zapowiedzi na dany rok. Upatrzą jakąś superprodukcję, przeanalizują czas, jaki pozostał do premiery, i eureka! Muszą tylko z realizacją swojego dzieła (szczerze mówiąc, to na to miano ich wytwory nie zasługują) uwinąć się bardzo szybko, tak aby ich film ukazał się mniej więcej w czasie wprowadzenia do kin "pierwowzoru". Dzięki temu, pozostając przy tym samym tytule, bądź nieznacznie go zmieniając, zarabiają na popularności oryginału.
Doprawdy, Wojna światów jest wręcz podręcznikowym przykładem takiego działania. Jej budżet prawdopodobnie wynosił pięć dolarów, trzy hamburgery, dwie duże cole i do tego małe frytki. Jak to obliczyłem? Otóż pięć dolarów to koszt kilku rozmów telefonicznych, jakie musiał odbyć reżyser i zarazem scenarzysta, żeby zebrać do kupy tę pożal się boże ekipę filmową. Trzy hamburgery zjedli aktorzy, którym – z racji absolutnego braku talentu – nic więcej się nie należało. Dwie cole z kolei trafiły do kamerzysty (dużo, ale w końcu przyniósł swój własny sprzęt), który jednak – po opróżnieniu obu kubków – bardzo często latał do toalety, podczas gdy jego pracę przejął woźny. Resztki budżetu - małe frytki - zżarł twórca muzyki, wygrywając melodyjki na swoim keyboardzie. Spece od efektów specjalnych pracowali za darmo, ponieważ ich wkład raczej skrzywdził tę produkcję, niż przyniósł jej jakieś wymierne korzyści. Kwestią sporną pozostaje koszt kilku skrętów, które poszły z dymem, gdy powstawał scenariusz (to już w Strasznym filmie bywało bardziej sensownie).
Wymienianie całego kompletu wad Wojny… mija się z celem, bo gdybym chciał opisać wszystko, to powstałaby nie tyle recenzja, co kilkutomowa powieść o głupocie. Dlatego też skupię się na zaletach tej produkcji… No, to by było na tyle.
Tak więc, najprostszym sposobem na poznanie mojej szczegółowej opinii na temat tego filmu jest sformułowanie jakiegokolwiek pytania, a potem wybranie tej możliwości odpowiedzi, która najbardziej uderzałaby w jego twórców.
Jednakże nie mogę odebrać sobie przyjemności wskazania chociaż kilku (a imię ich Legion) wad Wojny światów. Po pierwsze, kreacje aktorskie sprawiają, że widz ma chęć rwać włosy z głowy. Główna postać, grana przez C. Thomasa Howella, to wkurzający, przekoloryzowany i obdarzony mózgiem wielkości tic-taca astronom, który potrafi jedynie rozpaczać i robić głupie miny. Ale i tak nie on był najgorszy! Na tym polu prym wiedli towarzyszący mu ksiądz oraz prześladujący go sierżant armii amerykańskiej. Obaj ci panowie sprawiają, że człowiek ma ochotę zrewidować swoje poglądy na temat dawnych inkwizytorów (ileż dałbym za widok tych dwóch na stołach dla heretyków!).
Bardzo charakterystyczny element stanowiły także krajobrazy zniszczonych przez kosmitów miast. Zazwyczaj były to kupki gruzu, a raczej stosy byle jak poukładanych cegieł, przemieszane z ziemią i odrobiną złomu. W sumie wychodziło na to, że najeźdźcy z kosmosu nie tylko lubowali się w rozbieraniu budowli na części pierwsze, ale przede wszystkim ludzkie materiały budowlane stanowiły dla nich nie lada przysmak (w tajemniczy sposób z całych miast zostawało nie więcej gruzu niż ze średniej wielkości zamków Lego).
A na dowód, że film ten jest tylko nastawioną na zarobek komercyjna papką powiem tylko, że scena, z której ujęcie trafiło na plakat go promujący to pic na wodę fotomontaż (w filmie jej nie ma!).