» Fragmenty książek » Wiosna Helikonii

Wiosna Helikonii


wersja do druku
Wiosna Helikonii
"Gdzież liczne czyny mężów ówczesnych się podziały,
Że nie zakwitły nigdzie na wiecznych pomnikach chwały?
Tymczasem świat naprawdę to jeszcze istny młodzik
I myślę, że niedawno dopiero się narodził.
Wiele umiejętności powstaje coraz nowych,
Inne się ulepszają. Patrz – w sprzęcie okrętowym
Ileż zmian! A muzyka – jakże jest jeszcze młoda!
Oto naukę naszą niedawno ludziom podał
Mistrz nasz, a ja dopiero wśród Rzymian jestem pierwszy,
Co ją wyjawiam słowem pięknych ojczystych wierszy…"

Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p.n.e.



Prolog: JULI


O tym, jak Juli, syn Alechawa, przybył do miejsca zwanego Oldorando, gdzie jego potomkowie mieli mnożyć się szczęśliwie z nastaniem lepszych dni.

Juli był już prawie dorosłym, siedmioletnim mężczyzną, kiedy u boku ojca przycupnął pod skórami na skraju pustkowi nawet wówczas znanych jako Kampannlat. Z płytkiej drzemki wyrwało go szturchnięcie łokciem w żebra i ochrypły głos Alechawa:
— Wicher wstaje.
Wicher dął z zachodu przez trzy dni, niosąc śnieg i lodowe okruchy od dalekich Barier. Przeistaczając wszystko w białoburą ćmę, napełniał świat potężnym wyciem, jakimś potwornym krzykiem, nie do zniesienia dla człowieka. Grań, na której koczowali, niewielką tworzyła osłonę przed furią żywiołu; ojcu z synem nie pozostało nic innego, jak zakopać się pod skórami, gdzie na zmianę to przysypiali, to żuli po kawałku wędzonej ryby, podczas gdy nad nimi przewalała się nawałnica.

Wicher ustał i pojawiły się płatki śniegu; roztańczony puch zasypywał jałowy pejzaż. Co prawda łowcy bawili w tropikach, więc Freyr stał wysoko, ale jakby przymarznięty do nieboskłonu. Nad głowami ludzi falowały jego promienie podobne złotym zasłonom, których frędzle zdawały się tykać ziemi, fałdy zaś wznosiły się coraz wyżej i wyżej, ginąc w ołowiowym zenicie nieba. Niewiele dawały światła i ani odrobiny ciepła.

Ojciec i syn powstali instynktownie, przeciągając się, przytupując, zabijając gwałtownie ręce o pękate jak beczki tułowie. Nic nie mówili. Nie było o czym. Zamieć przeszła. Wiedzieli, że trzeba im czekać dalej. Że wkrótce nadejdą jajaki. Że wtedy skończy się czekanie.
Wszelka rzeźba falistego terenu przepadła pod okrywą śniegu i lodu. Wzgórza za plecami dwójki ludzi również niknęły w białej powłoce. Tylko hen na północy majaczyła ciemna, posępna szarzyzna tam, gdzie niebo jak posiniaczone ramię opadało na spotkanie morza. Jednak oczy ludzi uporczywie spoglądały na wschód.

Przez pewien czas przytupywali i zabijali ręce, aż powietrze wokół nich wypełniło się kłębami pary z oddechów, po czym ponownie zalegli pod namiotem.
Alechaw ułożył się wsparty opatulonym w futro łokciem o skałę, dzięki czemu mógł wbić głęboko kciuk w zagłębienie lewego policzka, złożyć na nim ciężar głowy i osłonić oczy czterema zagiętymi palcami w rękawicy. Syn wyczekiwał z mniejszą cierpliwością. Wiercił się, jakby go gryzły szwy futra. Ani ojciec, ani syn nie byli stworzeni do tego rodzaju łowów. Z dziada pradziada chadzali w Bariery na niedźwiedzia. Lecz lodowaty dech z podniebnych, nieprzebytych, wichrowych krtani Barier zegnał ich wraz z chorą Onesą w dół, na cieplejsze niziny. Toteż Juli odczuwał niepokój i podniecenie.

Jego złożona chorobą matka, siostra oraz rodzina matki znajdowali się o parę mil stąd, wujowie jeszcze dalej, na ryzykownej wyprawie w zamarznięte morze, z saniami i oszczepami o kościanych grotach. Juliego pożerała ciekawość, jak też sobie radzą podczas parodniowej wichury, a może właśnie w tej chwili ucztują, gotując ryby albo kawały foczego mięsa w brązowym kociołku matki. Wspomniał aromat mięsa w ustach, chropowatość zmieszanej ze śliną papki w przełyku, smak... Od tych myśli zaburczało mu w pustym brzuchu.

— Patrz tam! — Ojcowski łokieć wraził mu się w biceps.
Stromy wał ołowianych chmur wypłynął raptownie na niebo przesłaniając Freyra, zasnuwając cieniem ziemię. U podnóża skarpy, na której przywarowali, rozpościerała się wielka, skuta lodem rzeka — Juli wiedział, że zwano ją Vark. Przykryta była tak grubą warstwą śniegu, że dopiero przechodząc przez nią odgadli, że mają pod sobą rzekę. Brnąc po kolana w puchowej zaspie usłyszeli cichutkie dzwonienie pod butami: Alechaw zatrzymał się i przytknąwszy oszczep grotem do lodu, a tylcem do ucha, nasłuchiwał mrocznego nurtu wody gdzieś głęboko spod lodu.

Niewyraźne zarysy pagórków znaczyły przeciwległy brzeg Varku, gdzie¬niegdzie upstrzony czarnymi plamami zwalonych drzew, na poły przy¬sypanych śniegiem. Za nim biała pustynia biegła hen ku brunatnej linii wyrzynającej się z posępnych kurtyn wschodniej dali nieba. Mrużąc oczy Juli wpatrywał się w tę linię i wpatrywał. Oczywiście ojciec miał rację. Ojciec zawsze miał rację. Serce mu rosło, że to on jest Juli, syn Alechawa. Szły jajaki.

Niebawem rozróżnili pierwszy szereg zwierząt idących zbitą, szeroką ławą, poprzedzaną, jak dziób statku, falą śniegu, który pryskał spod chwackich kopyt. Szły ze spuszczonymi łbami, a za nimi następne i następne, bez końca. Juliemu wydawało się, że spostrzegły jego i ojca i że walą prosto na nich. Zerknął trwożliwie na Alechawa, który ostrze¬gawczo podniósł palec.
— Czekaj.

Juli dygotał pod swym niedźwiedzim futrem. Nadchodziło jedzenie, tyle jedzenia, że mogliby się najeść do syta wszyscy co do jednego członkowie wszystkich plemion, którym kiedykolwiek jaśniał Freyr z Bataliksą czy też uśmiech Wutry. W miarę zbliżania się stada sunącego równym tempem, zbliżonym do szybkiego kroku człowieka, Juli próbował uzmysłowić sobie jego ogrom. Białopłowe grzbiety maszerujących zwierząt wypełniły już połowę krajobrazu, a wciąż nowe wyłaniały się spoza wschodniego horyzontu. Któż wiedział, co kryje się w tamtej stronie, jakie tajemnice, jaka groza? Ale i tak nie mogło tam być nic gorszego od Barier, od ich ścinającego krew mrozu, od owej rzygającej lawą po dymiącym stoku, olbrzymiej czerwonej paszczy, która mignęła kiedyś Juliemu wśród kłębowiska gnanych wichrem chmur.

Można już było ocenić na oko, że żywa lawina zwierząt nie składa się z samych jajaków. W ich mrowiu tkwiły gromadki większych stworzeń, górując niczym bloki skalne nad ruchomą równiną. Te większe zwierzęta przypominały jajaki; taka sama wydłużona czaszka, uzbrojona po obu stronach w zgrabne, zakręcone rogi, taka sama kudłata grzywa, opadająca na zmierzwioną sierść, taki sam garb na grzbiecie, bliżej zadu. Za to wzrostem przewyższały jajaki o połowę. Były to olbrzymie bijajaki, potężne stworzenia, zdolne unieść na grzbiecie dwóch ludzi, jak powiedział Juliemu jeden z wujów.

Jako trzecie plątały się w tej gromadzie gunandu. Wszędzie na obrze¬żach stada Juli dostrzegał ich sterczące szyje. Podczas gdy chmara jajaków obojętnie parła naprzód, gunandu harcowały nerwowo po flankach, kręcąc małymi główkami na długich szyjach. Najbardziej widoczne były ich wielgachne uszy, którymi strzygły na wszystkie strony, nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów. Para nóg, niczym wielkie tłoki, napędzała okryty długowłosym futrem tułów tego pierwszego dwunożnego zwierzęcia, jakie zobaczył Juli.

Gunandu poruszały się dwakroć szybciej niż jajaki i bijajaki, przemierzały dwakroć większy dystans, jednak nie odłączając ani na chwilę od gromady. Potężny, głuchy, nie milknący łoskot poprzedzał nadejście stada. Leżący u boku ojca Juli bardziej odgadywał niż wypatrzył z ukrycia te trzy gatunki. Zwierzęta zlewały się bowiem ze sobą w pstrą mozaikę światła i cieni. Czarny wał chmur nadciągał szybciej niż stado i całkowicie przesłonił już Bataliksę: dzielna strażniczka znów pozostanie niewidoczna przez wiele dni. Po ziemi sunął rozfalowany żywy dywan, w którym ścieżki pojedynczych zwierząt ginęły jak prądy w rwącej rzece. Jeszcze bardziej skrywając zwierzęta wisiał nad nimi tuman powstały z potu, ciepła i drobnych skrzydlatych insektów, zdolnych mnożyć się jedynie w cieple tego stada krzepkokopytnych.

Oddychając szybciej Juli ponownie wytężył wzrok i oto pierwsze szeregi stworzeń docierały już do otulonych śniegiem brzegów Varku. Były blisko, coraz bliżej, cały świat był jednym niepowstrzymanym tabunem zwierząt. Rzucił ojcu błagalne spojrzenie. Alechaw dostrzegł ruch głowy syna, lecz wpatrywał się przed siebie nieporuszony, zaciskając zęby, zmrużywszy od zimna oczy pod krzaczastymi brwiami.
— Leż — rozkazał.

Żywa fala rozpełzła się brzegiem rzeki, wezbrała, runęła na niewidoczny lód. Niektóre stworzenia, dorosłe niezdary i rozbrykane źrebaki, potykały się o ukryte pnie drzew, jak oszalałe wierzgając długimi nogami, dopóki nie stratowała ich lawina kopyt.
Widać już było poszczególne sztuki. Nisko opuszczone łby. Wytrzeszczo¬ne ślepia w obwódkach szronu. Grube, zielonkawe sople śliny u pysków. Para buchająca z rozdętych chrap osiadała lodem na kudłatych czołach. Większość zwierząt była w opłakanym stanie — brnęły w mozole, uwalane błotem, odchodami i krwią, z sierścią zwisającą w luźnych strąkach, podartych rogami sąsiadów na strzępy. Zwłaszcza bijajaki z olbrzymimi pagó¬rami szarych kudłów na kłębach, jakby świadome, że przed nimi czai się coś groźnego, ku czemu zmierzają nieuchronnie, z jakimś tłumionym niepokojem szły w morzu pomniejszych krewniaków, wywracając ślepiami na każdy kwik tych, które padały.
Horda przekraczała zamarzniętą rzekę, ubijając kopne śniegi. Odgłosy wyraźnie dolatywały dwóch czatowników; odgłosy nie tylko kopyt, ale i chrapanie; nie milknący chór stęknięć, parsknięć i prychnięć, trzaskanie rogu o róg, furkot uszu strzepujących uparte gzy.

Trzy bijajaki, bark w bark, zeszły na lód, który pękł z ostrym, donośnym trzaskiem. Kawały kry metrowej prawie grubości stanęły nad tonią dęba pod ciężarem prących na oślep zwierzaków. Jajaki ogarnęła panika. Te na rzece usiłowały rozbiec się we wszystkie strony. Wiele potykało się i już nie podnosiło spod nawały towarzyszy. Szczelina rosła. Szara, nieposkromiona woda trysnęła w powietrze — bystra, lodowata rzeka wciąż żyła. Rwała, kotłowała się i pieniła, jakby uradowana wolnością, zwierzęta zaś tonęły w jej nurcie, rycząc, z otwartymi pyskami. Nic nie mogło powstrzymać nadciągających zwierząt. Stanowiły żywioł na równi z rzeką. Napływały niestrudzenie przykrywając padłych współbraci, przykrywając świeżo otwarte w Varku rany, wypełniając je masą ciał, aż wreszcie zalały drugi brzeg.

Teraz Juli podniósł się na kolana i z ogniem w oczach potrząsnął kościanym oszczepem. Ojciec chwycił go za ramię i przygniótł do ziemi:
— Patrz, durniu, fagory — rzekł zmierzywszy syna wściekłym, pełnym wzgardy spojrzeniem i wyciągniętym oszczepem wskazał niebezpieczeństwo.
Wstrząśnięty Juli znów przypadł do ziemi, wystraszony gniewem ojca nie mniej niż myślą o fagorach. Stado jajaków tłoczyło się wokół ich skały, przepływając z obu stron jej zwietrzałego podnóża. Brzęczące nad nerwowo rozedrganymi grzbietami muchy i tnące insekty spowiły teraz chmurą i Alechawa, i Juliego, który wytrzeszczył oczy, aby w tym tumanie dojrzeć fagory. Początkowo nic nie zobaczył. Jak okiem sięgnąć widać było jedynie żywą, kudłatą lawinę, wprawioną w ruch siłami nieodgadnionymi przez człowieka. Otuliła zamarzniętą rzekę, otuliła brzegi, otuliła szary świat po daleki horyzont, wsuwając się tam pod bure chmury jak koc pod poduchę. Wessała setki tysięcy zwierząt, nad którymi kąśliwe muchy zawisły czarną, bezkresną mgławicą.

Alechaw ściągnął syna w dół i krzaczastą brwią wskazał jakiś punkt w lewo. Na pół ukryty pod służącą im za namiot skórą Juli wlepił spojrzenie we wskazaną stronę. Dwa ogromne bijajaki kroczyły prosto na ich stanowisko obserwacyjne. Potężne, porośnięte białym włosem barki niemal sięgały skalnego ganku. Juli zdmuchnął muszki sprzed oczu i białe kudły okazały się kudłami fagorów. Cztery fagory, po dwa na grzbiecie każdego bijajaka, kurczowo czepiały się sierści swoich wierzchowców. Jak mógł nie zauważyć ich wcześniej. Choć stopione z ogrom¬nymi rumakami, prezentowały światu butę tych, co jadą, gdy inni masze¬rują. Jak przyrośnięte do grzbietów bijajaków, fagory zwróciły posępne, bycze twarze ku wyżynie w dali, gdzie stado zatrzyma się na popas. Pod wygiętymi do góry rogami świeciły oczy. Co rusz któryś wysuwał biały mlecz i zapuszczając go w szczeliny potężnych nozdrzy wymiatał dokuczliwe muszki. Niezgrabne głowy siedziały na cielskach w całości porośniętych długim białym włosem. Fagory były białe od stóp do głów — z wyjątkiem różowo-szkarłatnych oczu. Jechały na bijajakach, jakby sta¬nowiły z nimi jedno. Za ich plecami bujały się prymitywne skórzane juki z pałkami i innym orężem.

Wyczulony już na zagrożenie Juli dostrzegł inne fagory. Jedynie uprzywilejowani jechali wierzchem. Fagorze pospólstwo wędrowało na piechotę, dotrzymując kroku zwierzętom. W napięciu, nie ośmielając się nawet spędzić much z powiek, Juli dojrzał grupkę czterech fagorów przechodzących kilka metrów od miejsca, gdzie leżał z ojcem. Bez trudu wraziłby oszczep między łopatki idącego na czele, gdyby Alechaw rzucił taki rozkaz. Ze szczególnym zainteresowaniem patrzył na mijające go rogi, para za parą. Chociaż w nikłym świetle wyglądały na gładkie, wewnętrzna i zewnętrzna krawędź każdego rogu była ostra od nasady po szpic. Dużo by dał za jeden taki róg. W dzikich ostępach Barier rogi fagorów służyły za broń. Właśnie z ich powodu uczeni mężowie w odległych miastach, kryjących się po zacisznych dolinach, nazwali fagory rasą ancipitów: gatunkiem obosiecznych ostrzy.

Ancipita na czele niezmordowanie wyciągał nogi. Z braku normalnego stawu kolanowego jego krok wydawał się nienaturalny. Fagor maszerował jak automat, zapewne od wielu już długich mil. Odległość nie stanowiła żadnej przeszkody. Typowym dla fagorów zwyczajem długą, wysuniętą do przodu głowę zwiesił między barkami. Do każdego ramienia miał przypięty rzemieniem, skierowany na zewnątrz, róg zakończony metalowym bolcem. Tymi rogami mógł odsuwać od siebie zwierzęta, które podeszły za blisko. Poza tym nie miał broni, tyle że jeden z jajaków wiózł tobołek z jego dobytkiem, w skład którego wchodziły włócznie i myśliwski harpun. Sąsiednie zwierzęta chcąc nie chcąc dźwigały bagaże innych fagorów z tej gromadki. Za przywódcą podążały jeszcze dwa samce, jak się zdawało Juliemu, oraz samica — lżej¬szej budowy, z przytroczoną do pasa torbą. Pod długim, białym włosem majtały jej się różowawe wymiona. Na ramionach niosła małe, nie¬pewnie uczepione sierści matczynej szyi, z głową złożoną na jej głowie i z zamkniętymi oczami. Fagorka stąpała machinalnie, jakby w transie. Można było tylko snuć domysły, ile już dni idzie tak z towarzyszami, czy z jak daleka.

Przeciągały kolejne fagory, z rzadka rozsiane po obrzeżach stada. Zwierzęta nie zwracały na nie uwagi, pogodziwszy się z nimi jak z gzami, nie mając wyboru. Łoskotowi bijących o ziemię kopyt towarzyszyło sapa¬nie, rzężenie i puszczanie wiatrów. I jeszcze jeden dźwięk. Fagor wiodący mały oddziałek wydawał jakieś pomruki czy warknięcia, jazgotliwe tony różnej wysokości, modulowane drgającym językiem, być może dla podniesienia na duchu prowadzonej przez niego trójki. Ten odgłos napełniał Juliego przerażeniem. Wkrótce ucichł w miarę oddalania się czwórki fagorów. Dalsze zwierzęta, a potem dalsze fagory płynęły nieprzerwanie, niepowstrzymanie. Juli z ojcem, plując muszkami od czasu do czasu, leżeli bez ruchu i czekali odpowiedniej chwili, żeby uderzyć i zdobyć potrzebne im jak nigdy dotąd mięso.

Przed zachodem słońca zerwał się znowu wicher, tak jak poprzednio wiejąc od lodowatych czap Barier prosto w pyski wędrownej armii.
Ciągnące w jej szeregach fagory maszerowały z opuszczonymi głowami. Z oczami jak szparki, a z kącików ich ust rozpryskiwały się długie strużki śliny, zamarzając im na piersiach, jak zamarza ciśnięte na lód sadło.

Świat sposępniał. Wutra, bóg niebios, zwinął kurtyny światłości i spowił swoje królestwo w całun chmur. Pewnie przegrał kolejną bitwę. Freyr wyjrzał spod tej ciemnej zasłony, kiedy dotykał już horyzontu. Pasma chmur podwinęły się, odsłaniając złote popioły, w których żarzył się strażnik. Dziarsko świecił nad pustkowiem, maleńki, lecz pełen blasku, świecił mocniej i bardziej oślepiająco niż jego gwiezdna druhna Bataliksa, mimo że miał trzy razy mniejszą tarczę. Pogrążył się w łonie ziemi i zniknął. Nastał półdzień, który przeważał latem i jesienią i który stanowił bodajże jedyną różnicę między tymi porami roku a jeszcze sroższymi miesiącami. Półdzień zalał nocne niebo mętną poświatą. Jedynie na Nowy Rok Bataliksa z Freyrem wschodziły razem. Obecnie pędziły samotny żywot, często skryte wśród chmur, stanowiących kłęby dymu z pożogi wojennej Wutry.

Z tego, jak dzień przechodził w półdzień, Juli wróżył pogodę. Sma¬gające wiatry wyczarują niebawem śnieg swymi podmuchami. Przypo¬mniała mu się rymowanka śpiewana w praolonecie, języku magii, rzeczy minionych, czerwonych ruin, języku katastrofy, pięknych kobiet, olbrzy¬mów i obfitości pożywienia, języku niedostępnego wczoraj. Rymo¬wanka ożyła w dusznych jaskiniach Barier:

Wutra w nędzy
Freyra zwędzi,
Nas w dymie uwędzi.

Jakby w odpowiedzi na zmianę jasności mrowie jajaków przebiegło powszechne drżenie i wszystkie naraz stanęły. Postękując kładły się tak jak stały na udeptanej ziemi, podwijając nogi pod siebie. U przeogromnych bijajaków byłoby to niemożliwe. Pozostały na nogach tam, gdzie im wypadło, uszami osłaniając oczy. Poszczególne grupki fagorów skupiały się dla towarzystwa; większość najzwyczajniej legła obojętnie na ziemi i tak zapadła w sen, plecami wparta w boki znieruchomia¬łych jajaków.

Posnęło wszystko. Dwie postacie, rozpłaszczone na skalnym występie, naciągnęły skórzaną osłonę na głowy i drzemały o pustych brzuchach, ukrywszy twarze w skrzyżowanych ramionach. Spało wszystko oprócz chmary tnących i ssących insektów. Istoty zdolne do marzeń sennych przedzierały się przez senne zwidy, które przyniósł półdzień. Ktoś, kto by po raz pierwszy spojrzał na ten cały obraz pozbawiony cieni, za to pełen nieodstępnej niedoli, wziąłby go nie tyle za wizerunek świata, co scenę oczekiwania na formalny akt stworzenia.

W tym stanie zupełnego bezruchu coś poczęło ruch na niebie, chyba nie śpieszniej od rozkwitania zorzy, która uprzednio zawisła nad sceną. Od strony morza nadleciało samotne marzysko, szybując w powietrzu kilka metrów nad leżącą pokotem masą żywych istot. Z wyglądu było tylko wielkim skrzydłem, rozjarzonym czerwienią jak żar dogasającego ogniska, bijącym z ospałą jednostajnością. Zwierzęta drgały i rzucały się, kiedy nad nimi przelatywało. Przefrunęło nad skałą, na której leżały dwie istoty ludzkie, Juli z ojcem, tak jak jajaki, drgali i rzucali się we śnie, pod wpływem dziwnych wizji. Po czym zjawa odleciała samotnie w stronę gór na południu, zostawiając za sobą ogon czerwonych iskier, które gasły w powietrzu jak jej echa.

Po jakimś czasie zwierzęta obudziły się i podniosły na nogi. Strzep¬nęły uszami, krwawiącymi po gzich umizgach; i znów ruszyły naprzód. Ruszyły i bijąjaki, i biegające tam i z powrotem gunandu. Ruszyły fagory. Przebudzeni ludzie przyglądali się ich odejściu. Przez cały drugi dzień ciągnęła wielka procesja i szalała zamieć, oblepiając zwierzęta śniegiem. Pod wieczór, gdy wicher gnał strzępy chmur po niebie, a mróz ciął jak nóż, Alechaw dostrzegł tyły stada. Nie były tak zwarte jak czoło. Maruderzy wlekli się w ogonie rozciągnięci na parę mil za stadem. Niektóre zwierzęta kulały, inne rzęziły boleśnie. Za nimi i po bokach przemykały podłużne puszyste stworzenia, czyhające tylko na okazję, żeby capnąć za pęcinę i powalić ofiarę na ziemię. Ostatnie fagory wcześniej minęły skalną półkę. Nie szły w ogonie, czy to z szacunku dla szorujących brzuchami po śniegu drapieżników, czy dlatego, że trudno byłoby maszerować po tak stratowanym terenie, przez góry łajna.

Teraz wstał i ojciec, kiwając na syna. Odstawszy chwilę z oszcze¬pami w garściach, ześliznęli się na równy grunt.
— Bardzo dobrze — powiedział Alechaw.
Śnieg usłany był padliną, zwłaszcza nad brzegami Varku. Ścierwa potopionych zwierząt zatkały wyrwę w lodzie. Z tych, które legły na ziemię, by odpocząć, wiele zamarzło na śmierć i zdążyło już obrócić się w lód. Przeświecały teraz jako czerwone jądra brył lodu, nie do roz¬poznania po przejściu zamieci.

Z radości, że może rozprostować nogi, młody Juli popędził susami, wydzierając się na całe gardło. Dopadł rzeki i przeskakując lekko¬myślnie z jednej bezkształtnej bryły lodu na drugą, śmiał się i wy¬machiwał rękami. Ojciec ostro przywołał go do siebie i wskazał na lód. Krążyły pod nim niewyraźne czarne kształty, niepełne kontury w warkoczach pęcherzyków powietrza. Smużyły szkarłatem mętny żywioł, uwijając się na podlodowej biesiadzie wydanej na ich cześć.

Powietrzem przybywali inni drapieżcy, wielkie białe ptaszyska nadlatujące ze wschodu i ponurej północy. Siadały z ciężkim łopotem i wspaniałymi dziobami kuły lodową skorupę, dobierając się do mięsa. Napychały żołądki, utkwiwszy w łowcy i jego synu źrenice pełne ptasiego wyrachowa¬nia. Lecz Alechaw nie tracił na nie czasu. Przyzwał Juliego i skierował się na miejsce, gdzie stado wpadło między zwalone pnie; po drodze krzyczał i wymachiwał oszczepem, żeby odpędzić drapieżniki. Tu mieli łatwy dostęp do martwych zwierząt. Choć stratowane, zachowały jeden nienaruszony fragment anatomii — czaszki. Im to Alechaw poświęcił uwagę.

Podważał nożem martwe szczęki i zręcznie wycinał grube ozory. Krew skapywała mu z nadgarstków w śnieg. Juli tymczasem wdrapał się pomiędzy pnie drzew i nazbierał drewna. Spod zwalonego pnia odgarnął nogą śnieg, zy¬skując osłonięty dołek, w którym mógł rozniecić niewielkie ognisko. W cię¬ciwę małego łuku wkręcił zaostrzony patyk, którym zaczął obracać to w jedną, to w drugą stronę. Próchno zatliło się. Podmuchał delikatnie. Wystrzelił maleńki płomyczek, taki sam, jaki często ożywał pod magicznym tchnieniem Onesy. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, Juli umieścił na nim swój brązowy kociołek, napełnił go śniegiem i dosypał soli ze skórzanego kapciucha wszytego w futro. Był gotów, kiedy ojciec przyniósł naręcze śliskich ozorów i wrzucił je do kociołka. Cztery ozory dla Alechawa, trzy dla Juliego. Jedli pomrukując z zadowolenia, a Juli starał się uchwycić spojrzenie ojca i uśmiechem okazać radość, lecz Alechaw żuł z marsem na czole i wzrokiem utkwionym w stratowany śnieg. Mieli przed sobą huk roboty. Jeszcze nie skończyli jedzenia, gdy Alechaw podniósł się i kopniakiem rozrzucił żar ogniska. Ścierwojady poderwały się w jednej chwili, by zaraz siąść z powrotem do swej uczty. Juli opróżnił kociołek i przytroczył go do pasa.

Znajdowali się niemal u zachodniego kresu wędrówki ogromnego stada zwierząt. Tu na wyżynie zwierzęta będą wygrzebywać spod śniegu porosty i żerować na zielonych kosmykach brodatego mchu, który otulał modrzewiowe lasy. Tutaj też, na niewielkim płaskowyżu, na część zwierząt przyjdzie czas rozwiązania i wydadzą na świat młode. W szarawym świetle dnia Alechaw z synem zdążali do tego właśnie, odległego o niecałą milę, płaskowyżu. W oddali widzieli ciągnące w tę samą stronę inne grupki łowców, którzy świadomie ignorowali nawzajem swoją obecność. Juli zauważył, że jedynie ich wyprawa liczy zaledwie dwóch ludzi; taką karę płacił ród za pochodzenie z Barier, nie z równin. Im wszystko przychodziło z większym trudem.

Zgięci wpół wspinali się na pochyłość. Szlak usiany był otoczakami, pozostałością po starożytnym morzu, które ongiś ustąpiło przed nacierającym zimnem — lecz oni nic nie wiedzieli i nic nie chcieli wiedzieć o tych sprawach; dla Alechawa i jego syna liczył się dzień dzisiejszy.

Na skraju płaskowyżu, osłoniwszy oczy przed kąśliwym zimnem, zatrzymali się przepatrując teren. Większość stada odeszła. Jedynym śla¬dem po żwawych jeszcze szeregach były sporadyczne roje insektów w powietrzu i duszący smród. Na płaskowyżu pozostały tylko te osobniki, którym przyszło urodzić młode. Oprócz jajaków były wśród nich i mizerniejsze gunandu, i masywne cielska olbrzymich bijajaków. Leżały pokotem na rozległej przestrzeni, martwe lub prawie martwe, z rzadka jeszcze robiące bokami. Jakaś obca grupa łowców podchodziła do konających zwierząt.

Chrząknąwszy, Alechaw skręcił w stronę kępy połamanych sosen, pod którą leżało kilka jajaków. Juli stanął nad jednym i przyglądał się, jak ojciec zabija bezradne zwierzę, i tak już jedną nogą na szarych łąkach wie¬czności. Podobnie jak jego olbrzymi krewniak bijajak oraz gunandu, jajak był nekrorodny — rodził tylko poprzez własną śmierć. Każdy osobnik był hermafrodytą — raz samcem, raz samicą. Zwierzęta te miały zbyt prymi¬tywną budowę, by posiadać takie organy ssaków, jak jajniki i macice. Po sparzeniu, ze wstrzykniętej spermy wewnątrz ciepłych ciał rozwijały się maleńkie niby-larwy, które rosnąc pożerały żołądek żywiciela. Aż wreszcie przychodził moment, w którym larwy jajaka docierały do głównej tętnicy. Wówczas, niczym nasiona na wietrze, rozprzestrzeniały się po całym orga¬nizmie rodzicielki, w krótkim okresie powodując jej zgon. Następowało to nieuchronnie z chwilą dotarcia wielkich stad do płaskowyżu, u kresu ich wędrówek na zachód. I tak od stuleci.

Właśnie gdy Alechaw z Julim stanęli nad zwierzakiem, jego brzuch oklapł jak stary worek. Jajak podrzucił łbem i skonał. Rytualnym zwy¬czajem Alechaw przebił go oszczepem. Obaj z synem uklękli w śniegu i nożami rozpruli mu brzuch. W środku były larwy — tak małe, że prawie niewidoczne, za to w masie cudownie smakowite i bardzo pożywne. Lekarstwo dla chorej Onesy.
Larwy ginęły na mrozie, pozostawione w spokoju żyłyby bezpiecz¬nie pod skórą żywiciela. W swoim małym, mrocznym świecie pożerały się nawzajem bez skrupułów, staczając krwawe boje po aortach i tętnicach. Zwycięzcy rośli w kolejnych metamorfozach, powiększając swoje rozmiary i zmniejszając szeregi. W końcu dwa czy może trzy maleńkie, chyże jajaczki wyłoniłyby się z gardzieli lub odbytnicy, stając oko w oko z wygłodzonym światem. Narodziny te nastąpiłyby w samą porę, by młode uszły śmierci przez stratowanie, kiedy stada pomału ściągały na płaskowyż, stanowiący punkt zborny przed ich powrotną wędrówką na północny wschód, ku dalekiemu Chalce.

Rozrzucone po płaskowyżu, wśród jednocześnie rodzących i konających zwierząt, sterczały potężne słupy z kamienia. Wbili je tutaj przedstawiciele dawniejszej rasy ludzi. Wyciosano na nich proste godło: koło czy też koło z mniejszym kółkiem w środku. Od środkowego kółka do koła zewnętrznego rozchodziły się w przeciwne strony dwa wygięte w łuk promienie. Nikt z obecnych na tym wyrzeźbionym przez morskie fale płaskowyżu, ani zwierzęta, ani łowcy, nie zwracał najmniejszej uwagi na zdobne słupy.

Juli był całkowicie pochłonięty zdobyczą. Z podartej w pasy skóry splótł naprędce prymitywną torbę i zgarnął w nią zdychające larwy jajaka. Ojciec rozbierał tuszę. Każdy skrawek martwego ciała nadawał się do wykorzystania. Z najdłuższych kości zbudują sanie powiązane pasami skóry, rogi zaś miały posłużyć za płozy, żeby łatwiej im było zaciągnąć sanie do domu. Powiozą one piękne kawały mostka, łopatki i udźców, okryte resztką skóry. Pracowali obaj, postękując z wysiłku, z dłońmi ubabranymi krwią, w obłokach pary własnych oddechów, w których niepostrzeżenie zbierały się roje gzów. Nagle Alechaw z przeraźliwym krzykiem runął na plecy, na próżno usiłując wstać i uciekać. Juli spojrzał w popłochu. Trzy wielkie białe fagory podpełzły do nich ze swej kryjówki wśród sosen. Dwa skoczyły na wstającego Alechawa i pałkami obaliły go w śnieg.

Trzeci natarł na Juliego. Juli wrzasnął i poturlał się w bok. Na śmierć zapomnieli o fagorach i o zachowaniu czujności. To się turlając, to zrywając na nogi i unikając ciosów pałki Juli dostrzegał w sąsiedztwie innych łowców, którzy ze spokojem obrabiali zdychającego jajaka dokładnie tak samo, jak oni z ojcem przed chwilą. Ludzie ci tak się palili, żeby skończyć robotę, zbudować sanie i zmykać, tak bliscy byli śmierci głodowej, że nie przerywali pracy, od czasu do czasu tylko zerkając na bójkę. Inny miałaby przebieg, gdyby pochodzili z rodu Alechawa i Juliego. Byli to jednak mieszkańcy równin, krępi, nieprzyjaźni ludzie. Juli daremnie przyzywał ich na pomoc. Któryś z najbliższych cisnął okrwawioną kością w fagory. I to wszystko.

Uchyliwszy się przed spadającą pałką Juli zaczął uciekać, pośliznął się i upadł. Fagor runął na niego jak burza. Juli instynktownie przyjął pozycję obronną, klękając na jednym kolanie. Kiedy fagor na niego skoczył, z zamachem dźgnął od dołu nożem w obszerny kałdun napastnika. Osłupiały zobaczył, że ręka znika mu w sztywnej jak drut sierści i że sierść w jednej chwili chlusta gęstą, złotą posoką, tryskającą na wszystkie strony. Potoczył się, uderzony ciałem fagora — a potem toczył się już z własnej woli, byle dalej od niebezpieczeństwa, toczył się do byle jakiego ukrycia, toczył się dysząc aż pod sterczącą łopatkę martwego jajaka, spod której wyjrzał na świat, tak nagle wrogi. Napastnik Juliego upadł. Teraz, dźwigając się na nogi, niańczył ową złotą plamę na brzuchu w swoich rogowych łapskach i zawodził: — Aoch, aoch, aochchch, aochchch... Runął na twarz i tym razem już się nie poruszył. Za jego trupem Alechaw legł pod pałkami. Legł jak łachman, lecz dwa fagory natychmiast go dźwignęły i jeden z nich zarzucił sobie człowieka na plecy.
Rozejrzały się oba, następnie popatrzyły przez ramię na poległego kompana, spojrzały po sobie, mruknęły, obróciły się do Juliego plecami i pomasze¬rowały w przeciwną stronę.

Juli wstał. Czuł, że dygocą mu nogi w futrzanych nogawkach spodni. Nie miał pojęcia, co robić. Bezmyślnie obszedł trupa zabitego przez sie¬bie fagora — jakże będzie się chełpił przed matką i wujami — i pobiegł z powrotem na miejsce starcia. Podniósł swój oszczep i po chwili wahania wziął również oszczep ojca. Po czym ruszył w ślad za fagorami. Brnęły przed nim z mozołem pod górę, taszcząc swoje brzemię. Wkrótce wyczuły, że chłopak lezie za nimi, i oglądając się co jakiś czas próbowały od niechcenia odpędzić Juliego pogróżkami i gestem. Najwyraźniej było im szkoda włóczni na młokosa. Kiedy Alechaw oprzytomniał, fagory postawiły go na nogi i powiodły między sobą poganiając biciem. Juli parokrotnym gwizdaniem dał znać ojcu, że jest niedaleko, ale ilekroć Alechaw usiłował spojrzeć w tył, zaraz obrywał od któregoś z fagorów takiego kuksańca, że aż się zataczał. Pomału fagory dogoniły inną grupkę swoich, samicę i dwa samce. Jeden z nich, stary, szedł z kijem jak on sam wysokim, wspierając się na nim ciężko w trakcie wspinaczki i co chwila potykając o sterty odchodów jajaków. Stopniowo coraz rzadsze kupy łajna zniknęły w końcu razem ze smrodem. Wyszli na stromą ścieżkę, którą stado ominęło. Na stoku rosły świerki i podmuchy wiatru tu nie docierały. Pod górę wchodziło kilka grup fagorów, uginając się pod ciężarem ścierwa jajaków. A na samym końcu, z trwogą w sercu, podążał siedmioletni człowiek, usiłując nie stracić z oczu swego ojca.

Powietrze zgęstniało i tak dusiło, jakby rzucono zły czar. Tempo spadło; świerki napierały z obu stron i fagory musiały ścieśnić kolumnę. Zabrzmiał ich prymitywny śpiew, spływając z szorstkich języków mruczandem, które niekiedy wznosiło się ostrym crescendo, po czym znów cichło. Przerażony Juli został bardziej w tyle, przebiegając od drzewa do drzewa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Alechaw nie wyrwie się swoim oprawcom, nie zbiegnie na dół, gdzie znów chwyciłby swój oszczep i gdzie stanęliby ramię w ramię i wytłukli wszystkie kudłate fagory do nogi.

Tymczasem ojciec pozostawał w niewoli, a w półmroku pod drzewami jego smuklejsza postać zniknęła już w ciżbie obcych. Chrapliwy zaśpiew buchnął głośniej i ucichł. W przodzie rozjarzyło się mgliste, zielonkawe światło, zwiastujące nowe nieszczęście. Juli śmignął za kolejne drzewo. Przed nim stała jakaś budowla z dwuskrzydłową bramą od frontu, z lekka uchyloną. W szparze świecił nikły ognik. Na wrzaski fagorów brama uchyliła się szerzej. W progu fagor trzymał żagiew nad głową.
— Ojcze! Ojcze! — zawołał Juli. — Uciekaj, ojcze! Jestem tutaj!

Nie otrzymał odpowiedzi. W pomroce jeszcze mętniejszej z powodu żagwi w żaden sposób nie mógł dojrzeć, czy Alechawa już wepchnięto przez bramę do środka, czy nie. Kilka fagorów obejrzało się obojętnie na jego krzyki, odpędzając chłopaka bez złości.
— Idźź i krzycz na wiatrr! — wrzasnął mu któryś w olonecie. Na niewolników potrzebowali tylko dorosłych.
Kiedy ostatnia zwalista postać wkroczyła do budynku, przy akompaniamencie dalszych wrzasków zamknięto wierzeje. Juli popędził pod bramę z krzykiem; waląc w surowe drewno słyszał, jak z drugiej strony zgrzytają zasuwy. Długo stał z czołem przyciśniętym do deski, nie mogąc pogodzić się z tym, co zaszło. Wrota siedziały w kamiennym murze z luźno spasowanych ciosów, na których wykwitły liszaje długobrodych mchów. Cała bu¬dowla stanowiła jedynie wejście do podziemi, w których — jak Juli wiedział — bytowały fagory.

Te leniwe stworzenia wolały, żeby pracowali na nich ludzie. Jakiś czas krążył pod wrotami, aż wspiąwszy się na stromą skarpę znalazł coś, co spodziewał się tam znaleźć. Był to komin trzykrotnie od Juliego wyższy, o imponującym obwodzie. Łatwy do wspinaczki, bo nachylony ku szczytowi, jak i dlatego, że kamienne bloki, z któ¬rych go postawiono, z grubsza tylko spasowane, zapewniały dogodne oparcie stopom.

Kamienie były nie tak zimne, jak można by oczekiwać, i nie oblodzone. Na samym szczycie Juli nieopatrznie wysunął twarz za krawędź i natychmiast go odrzuciło; puścił się i zleciał, lądując na prawym barku i koziołkując w śniegu. Odrzucił go strumień gorącego smrodliwego powietrza zmieszany z dymem palonego drzewa i stęchłymi wyziewami. Komin służył jako wywietrznik nor fagorzych. Zrozumiał, że nie dostanie się do nich tą drogą. Został odcięty od ojca, utracił go na zawsze.

Zrozpaczony siadł na śniegu. Stopy miał obute w skóry zasznu¬rowane wysoko na łydkach. Uszyte przez matkę spodnie i kaftan z niedź¬wiedziego futra nosił włosem do ciała. Ciepło dodatkowo zapewniała mu futrzana kurtka z kapturem. W dniach, kiedy zdrowie jej dopisywało, Onesa przybrała kurtkę na ramionach białymi omykami śnieżnego królika, po trzy omyki z każdej strony, a kołnierz przyozdobiła wyszywanką z czerwonych i niebieskich paciorków. Mimo to Juli przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy: kurtka wytytłana w resztkach jedzenia i upaprana tłuszczem, futrzana odzież cała zabłocona i silnie zalatująca potem.

Twarz jasnożółtą czy śniadą, gdy czysta, pokrywały teraz brunatnoczarne brudne zacieki, tłuste włosy oblepiały strąkami szyję i skronie. Płacząc i waląc pięścią w śnieg Juli pocierał płaski nos, a szerokie, zmysłowe wargi, wygięte w podkówkę, odsłaniały na przedzie złamany ząb pośród białej braci. Po jakimś czasie chłopak wstał i powlókł się między ponure świerki, ciągnąc za sobą ojcowski oszczep. Nie miał wyboru, jak tylko zawrócić po własnych śladach do chorej matki. 0 ile potrafi odnaleźć drogę do domu przez śnieżne pustkowia. Uświadomił też sobie, że jest głodny.

Opuszczony przez cały świat jeszcze raz wszczął raban pod zamkniętymi wrotami. Na próżno. Zaczął sypać śnieg, z wolna, lecz nieustępliwie. Juli stanął z pięściami podniesionymi do nieba. Splunął prosto na wrota. To dla ojca. Nienawidził go za to, że okazał się cherlakiem. Wspomniał wszystkie lania, jakie otrzymał z ojcow¬skiej ręki — dlaczego ojciec nie pobił fagorów? Wreszcie zawrócił rozgoryczony od bramy i w sypiącym śniegu ruszył w dół. Cisnął ojcowski oszczep w krzaki.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Zima Helikonii - Brian W. Aldiss
Helikoński epilog
- recenzja
Lato Helikonii - Brian W. Aldiss
Trzy pory roku według Aldissa, część druga
- recenzja
Lato Helikonii
WYBRZEŻE BORLIEN
- recenzja
MROK - Brian W. Aldiss
Zrób to sam, czyli jak rządy produkują terrorystów
- recenzja
Superpaństwo - Brian W. Aldiss
Teatr absurdów
- recenzja

Komentarze


Omlet
   
Ocena:
0
Nareszcie reedycja, szkoda że cena chora ;/
15-09-2008 16:32
azef
   
Ocena:
0
Ale wydanie wspaniałe.
15-09-2008 21:48

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.