» Fragmenty książek » Wiedźma z lustra

Wiedźma z lustra


wersja do druku
Wiedźma z lustra

Fragment 1

Wszystko w Cabeswater było magiczne, lecz jaskinia była wyjątkowa, ponieważ nie istniała, gdy pierwszy raz trafili do lasu. A może istniała, tyle że w innym miejscu.

– Sprawdzenie ekwipunku – oznajmił Gansey.

Blue wysypała zawartość podniszczonego plecaka. Ze środka wypadł kask (rowerowy, używany), ochraniacze na kolana (wrotkarskie, używane) i latarka (miniaturowa, używana), a także różowy nóż techniczny. Gdy zaczęła mocować to wszystko na sobie, stojący obok niej Gansey opróżniał swoją torbę kurierską. Mieściła w sobie kask (jaskiniowy, używany), ochraniacze na kolana (jaskiniowe, używane) oraz latarkę (typu Maglite, używaną), a także kilka kawałków nowej liny, uprząż oraz sporo kotew i metalowych karabińczyków.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Blue i Adam wpatrywali się w używany sprzęt. Wydawało się niemożliwe, że Richard Gansey III zdecydował się na zakup czegoś, co nie jest zupełnie nowe.

Nieświadom ich uwagi Gansey bez wysiłku zamocował karabińczyk na linie, używając starannego węzła.

Blue zrozumiała to tuż przed Adamem. Ekwipunek był używany, ponieważ G a n s e y już go używał.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Czasami trudno było pamiętać, że miał swoje życie, zanim go poznali.

Gansey zaczął rozplątywać dłuższą linę bezpieczeństwa.

– Rozmawialiśmy o tym. Wiążemy się ze sobą i ciągniemy trzy razy, jeśli coś nas c h o ć m i n i m a l n i e niepokoi. Synchronizacja czasu?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Adam zerknął na swój sfatygowany zegarek.

– Mój nie działa.

Ronan zerknął na swój, drogi i czarny, po czym pokręcił głową.

Choć nie było to niespodziewane, Blue zaniepokoiła się i poczuła jak latawiec zerwany z uwięzi.

Gansey zmarszczył brwi, jakby podzielał jej myśli.

– Mój telefon też nie. Zaczynaj, Ronanie.

Gdy Ronan wykrzykiwał jakieś łacińskie słowa, Adam szeptał Blue ich tłumaczenie:

– Czy możemy wejść bezpiecznie do środka?

„Czy moja matka wciąż tam jest?”.

Odpowiedź nadeszła w postaci syczenia liści i gardłowego skrobania, które wydawały się bardziej dzikie niż głosy słyszane przez Blue wcześniej.

Greywaren semper est incorruptus.

– Zawsze bezpieczny – przełożył szybko Gansey, chcąc dowieść, że trochę jednak zna łacinę. – Greywaren jest zawsze bezpieczny.

Greywarenem był Ronan. Czymkolwiek byli dla tego lasu, Ronan był kimś więcej.

Incorruptus –zadumał się Adam. – Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś określi tym słowem Lyncha.

Ronan wyglądał jak zadowolony grzechotnik.

„Czego od nas chcesz? – zastanawiała się Blue, gdy wchodzili do środka. – W jaki sposób nas postrzegasz? Jesteśmy zaledwie czwórką nastolatków wkradających się do pradawnego lasu”.

Tuż za wejściem do jaskini był dziwnie cichy przedsionek. Jego ściany stanowiły ziemia, kamienie, korzenie i kreda, a wszystko to koloru włosów i skóry Adama. Blue dotknęła nieśmiało zwiniętej paproci, ostatniej rośliny leżącej w zasięgu światła słonecznego. Adam obracał głowę, nasłuchując, lecz dochodził do nich jedynie stłumiony, zwykły odgłos ich kroków.

Gansey włączył lampę na kasku. Ledwo przenikała mrok zwężającego się tunelu.

Któryś z chłopców lekko drżał. Blue nie wiedziała, czy to Adam, czy Ronan, ale czuła, że przywiązana do jej paska lina podryguje.

– Szkoda, że jednak nie zabraliśmy Noaha – odezwał się nagle Gansey. – Wchodzimy. Ronanie, nie zapominaj zostawiać po drodze znaczników kierunku. Liczymy na ciebie. Nie patrz tak na mnie. Przytaknij, jeśli rozumiesz. Dobrze. Wiesz co? Daj je Jane.

– C o? – Ronan zadał to pytanie tak, jakby został zdradzony.

Blue przyjęła znaczniki – plastikowe dyski z narysowanymi strzałkami. Nie zdawała sobie sprawy, jak jest zdenerwowana, dopóki nie znalazły się w jej dłoniach. Dobrze było otrzymać jakieś konkretne zadanie.

– Ronanie, chcę, żebyś gwizdał, nucił albo śpiewał. I pilnował upływu czasu – polecił Gansey.

– Chyba sobie jaja robisz – odparł Ronan. – Ze mnie.

Gansey spojrzał w głąb tunelu.

– Wiem, że znasz na pamięć wiele piosenek. I że potrafisz je za każdym razem wykonać z tą samą szybkością oraz w tym samym czasie. Musiałeś zapamiętać wszystkie melodie na konkursy muzyki irlandzkiej.

Blue i Adam popatrzyli na siebie z radością. Przyjemniejsze niż widok Ronana wywołanego do tablicy było wyobrażenie Ronana wywołanego do tablicy o r a z zmuszonego do zaśpiewania irlandzkiej piosenki.

– Spadaj na drzewo – fuknął Ronan.

Gansey czekał niezrażony.

Ronan pokręcił głową, ale nagle, uśmiechając się złośliwie, zaczął śpiewać.

– I raz, i plask, i dwa, i plask, i...

– N i e t a – zaprotestowali jednocześnie Adam i Gansey.

– Nie zamierzam słuchać tego przez trzy godziny – dodał Adam.

Gansey wskazywał Ronana palcem, dopóki ten nie zaczął gwizdać rytmicznej melodii.

I ruszyli w głąb tunelu.

 

Głębiej.

Światło słońca zniknęło. Korzenie ustąpiły stalaktytom. Powietrze było wilgotne i znajome. Ściany lśniły niczym coś żywego. Od czasu do czasu Blue i reszta musieli przechodzić przez kałuże i strumyki, ponieważ wąska, nierówna ścieżka została wyżłobiona przez wodę, która kontynuowała swe dzieło.

Gdy Ronan kończył każde dziesiąte wykonanie irlandzkiej melodii, Blue zostawiała znacznik. Zapas w jej dłoni kurczył się i zastanawiała się, jak daleko zajdą i skąd będą wiedzieć, że są blisko. Trudno jej było uwierzyć, że tu na dole mógłby być ukryty król. Jeszcze trudniej było sobie wyobrazić, że była tam jej matka. Nie wyglądało to na miejsce do z a m i e s z k i w a n i a.

Uspokoiła myśli. Żadnych trzęsień ziemi. Nic na nich nie pędziło.

Próbowała nie tęsknić za Maurą ani o niej myśleć, nie żywić fałszywych nadziei ani jej wołać. Ostatnią rzeczą, jaką by chciała, byłoby stworzenie dla niej przez Cabeswater kopii matki. Pragnęła bowiem tylko jej rzeczywistej. Pragnęła prawdy.

Robiło się coraz bardziej stromo. Już sam mrok był męczący. Blue tęskniła za światłem, za przestrzenią i niebem. Czuła się jak pogrzebana żywcem.

Adam poślizgnął się i przytrzymał, wystawiając rękę.

– Hej! – zawołała Blue. – Nie dotykaj ścian.

– Jaskiniowe zarazki? – spytał Ronan, przerywając gwizdanie.

– W ten sposób przeszkadza się narastać stalaktytom.

– Och, d o p r a w d y...

– Ronan! – Gansey krzyknął od czoła kolumny, nie odwracając się.

Jego kanarkowy sweter w świetle latarek wydawał się jasnoszary.

Ronan zaczął na powrót gwizdać, ale Gansey zniknął.

– Co? – odezwał się Adam.

I nagle został przewrócony. Uderzył o ziemię i zaczął sunąć na boku, wczepiając się palcami we wszystko co po drodze.

Blue nie miała czasu uświadomić sobie, co to oznacza, gdy poczuła, jak Ronan chwycił ją z tyłu. Nagle lina u jej pasa napięła się mocno, grożąc i jej przewróceniem. Lynch zaparł się. Wpił się tak mocno palcami w ramiona Blue, że aż bolało.

Adam wciąż leżał, lecz przestał się zsuwać.

– Gansey?! – zawołał, a jego krzyk rozbrzmiał smętnie w rozciągającej się przed nimi przestrzeni. – Nic ci się nie stało?

Gansey nie tylko z n i k n ą ł – on wpadł w dziurę.

„Jak to dobrze, że jesteśmy ze sobą związani” – pomyślała Blue.

Ronan wciąż ją ściskał i czuła, jak jego ręce dygoczą. Nie wiedziała, czy to z powodu napiętych mięśni, czy z troski. Nawet przez chwilę się nie zawahał, by ją złapać.

„Nie mogę o tym zapomnieć”.

– Gansey? – powtórzył Adam i do jego głosu zakradło się coś straszliwego.

Tak mocno przykrył niepokój pewnością siebie, że było to aż sztuczne.

Trzy pociągnięcia. Blue poczuła, że docierają do niej poprzez Adama.

Adam z widoczną ulgą zanurzył twarz w błocie.

– Co się dzieje? – zapytał Ronan. – Gdzie on jest?

– Na pewno wisi – odparł Adam. Niepewność sprawiła, że akcent z Henrietty zjadał mu końcówki wyrazów. – Lina ciągnie mnie tak mocno, że niemal przecina na pół. Nie mogę się zbliżyć, by pomóc. Jest ślisko i jego ciężar by przeważył.

Uwolniwszy się z rąk Ronana, Blue ostrożnie zbliżyła się do miejsca, w którym zniknął Gansey. Lina pomiędzy nią a Adamem zwiotczała, jednak chłopak nie zbliżył się do otworu.

– Adamie, sądzę, że jeśli nie będziesz się ruszał, możesz stanowić przeciwwagę – powiedziała. – Ronanie, zostań tutaj. Jeśli coś się stanie i zacznę się zsuwać, możesz się zaprzeć?

Lampa na głowie Ronana oświetliła błotnistą kolumnę. Przytaknął.

– Dobrze – oznajmiła. – Teraz podejdę i zerknę.

Przecisnęła się powoli obok Adama. Palcami wbijał się bezużytecznie w miękką ziemię przy swoim policzku.

Blue niemal wpadła w otwór.

Nic dziwnego, że Gansey go nie zauważył. Zobaczyła półkę skalną, a za nią... nic. Poświeciła tam i z powrotem lampą na kasku, lecz otaczała ją jedynie atramentowa czerń. Rozpadlina była zbyt szeroka, by dostrzec drugą stronę. Zbyt głęboka, by zobaczyć dno.

Widziała jednak linę bezpieczeństwa, ciemną od błota, prowadzącą do jamy. Blue zaświeciła latarką w mrok.

– Gansey?

– Tu jestem. – Głos Ganseya rozbrzmiał bliżej, niż się spodziewała. I ciszej, niż się spodziewała. – Ja tylko... Wydaje mi się, że mam atak paniki.

– T y masz atak paniki? Nowa zasada: przed nagłym zniknięciem wszyscy powinni cztery razy ciągnąć za linę. Złamałeś sobie coś?

Długa przerwa.

– Nie.

Coś w brzmieniu tej jednej sylaby dało wszystkim do zrozumienia, że rzeczywiście się bał.

Blue nie była pewna, czy pocieszanie jest jej mocną stroną, zwłaszcza gdy to ona go potrzebowała, ale spróbowała.

– Będzie dobrze. Jesteśmy tu porządnie zaparci. Musisz się tylko wspiąć. Nie spadniesz.

– Nie o to chodzi – rzekł niemal niesłyszalnie. – Mam coś na skórze i to mi przypomina...

Ucichł.

– Woda – podsunęła Blue. – Albo błoto. Jest wszędzie. Powiedz coś, żebym mogła wycelować w ciebie latarką.

Nie było słychać nic poza jego oddechem, urywanym i pełnym strachu. Blue znów zamiotła przed sobą światłem.

– Albo komary. Komary są wszędzie – odezwała się pogodnie.

Brak odpowiedzi.

– Istnieją ponad dwa tuziny jaskiniowych żuków – dodała. – Czytałam o tym, zanim tu przyjechaliśmy.

– Szerszenie – wyszeptał Gansey.

Ścisnęło jej się serce.

W przypływie adrenaliny zaczęła się uspokajać: „Owszem, szerszenie mogą zabić Ganseya zaledwie jednym ukąszeniem, ale nie, w tej jaskini ich nie ma. I Gansey nie umrze dziś, ponieważ w i d z i a ł a jego ducha w dzień jego śmierci. Był wówczas w mokrym swetrze Aglionby, a nie w bojówkach i wesołym, żółtym swetrze w serek.

Wreszcie odnalazła Ganseya promieniem latarki. Zwisał bezładnie w uprzęży z pochyloną głową i dłońmi na uszach. Oświetliła jego opadnięte ramiona. Były zabłocone, lecz nie widziała na nich owadów.

Mogła znowu odetchnąć.

– Popatrz na mnie – poleciła. – Nie ma tu żadnych szerszeni.

– Wiem – mruknął. – To dlatego powiedziałem, że w y d a j e mi się, że mam atak paniki. W i e m, że nie ma tu szerszeni.

Nie mówił natomiast tego, co oboje wiedzieli: że Cabeswater było bardzo uważnym słuchaczem.

Co oznaczało, że musiał przestać myśleć o szerszeniach.

– No dobra, teraz już mnie wkurzasz – przyznała Blue. – Adam specjalnie dla ciebie leży z twarzą w błocie. Ronan wraca do domu.

Gansey roześmiał się bez cienia wesołości.

– Mów dalej, Jane.

– N i e c h c ę. Chcę tylko, żebyś złapał linę i podciągnął się, bo wiem, że możesz to zrobić. Co przyjdzie z tego, że będę m ó w i ć?

Podniósł na nią wzrok. Jego twarz była brudna i obca.

– Po prostu coś pode mną szeleści, a twój głos to zagłusza.

Po plecach Blue przebiegł paskudny dreszcz.

Cabeswater było uważnym słuchaczem.

– Ronanie! – zawołała cicho przez ramię. – Mamy nowy plan: Adam i ja wyciągniemy Ganseya bardzo szybko.

– Co?! To kurewsko kiepski pomysł – odrzekł Ronan. – Dlaczego tak mamy zrobić?

Blue nie chciała wypowiadać tego na głos.

Adam musiał jednak ją słyszeć, ponieważ powiedział cicho i wyraźnie:

Est aliquid in foramen. Sam nie wiem. Apis? Apibus? Forsitan.

Łacina nie mogła ukryć niczego przed Cabeswater. Chciał jedynie oszczędzić Ganseya.

– Nie – powiedział Ronan. – Nie, nie ma. To nie to jest w dole.

Gansey zamknął oczy.

„Widziałam go – pomyślała Blue. - Widziałam jego ducha, gdy umarł, i miał na sobie coś innego. To nie stanie się w taki sposób. Nie teraz, później, później...”.

– Nie – ciągnął głośniej Ronan. – Słyszysz mnie, Cabeswater? Miałem być bezpieczny. Czym dla ciebie jesteśmy? Niczym? Jeśli pozwolisz mu umrzeć, nie będzie to z a p e w n i a n i e m i b e z p i e c z e ń s t w a. Rozumiesz? Jeśli oni zginą, ja również zginę.

Blue słyszała dobiegające z jamy brzęczenie.

– Zawarłem z tobą pakt, Cabeswater – Adam odezwał się głosem stłumionym przez błoto. – Jestem twoimi rękoma i oczyma. Jak myślisz, co zobaczę, jeśli on umrze?

Szelest przybrał na sile. Pochodził z wielu źródeł.

„To nie szerszenie – pomyślała Blue, bo tego pragnęła. - Czym dla ciebie jesteśmy, Cabeswater? Czym ja dla ciebie jestem?”.

– Wzmocniliśmy linię mocy – odezwała się. – Wzmocniliśmy c i e b i e. I będziemy ci dalej pomagać, ale ty musisz pomóc nam...

Mrok, wznosząc się z głębin, pożarł promień jej latarki. Rozbrzmiały dźwięki. Słychać było brzęczenie, słychać było łopot skrzydeł. Wypełniały jamę, zasłaniając Ganseya.

– G a n s e y! – zawołała Blue, a może był to Adam albo Ronan.

Nagle coś uderzyło ją w twarz, a później jeszcze raz. Jakieś ciało odbiło się od ściany i od stropu. Promienie latarek na kaskach były pocięte na setki migoczących fragmentów.

Dźwięk skrzydeł. D ź w i ę k.

To nie szerszenie.

Nietoperze?

Nie.

K r u k i.

Nie było to miejsce, w którym zwykle żyły kruki. I nie było to zwyczajne zachowanie kruków. Wylatywały jednak z rozpadliny pod Ganseyem. Wydawało się, jakby to stado nie miało końca. Blue miała niepokojące wrażenie, że zawsze tak było, że kruki krążyły wokół nich, muskając piórami jej policzki, drapiąc szponami kask. Nagle ptaki zaczęły krzyczeć. Ich wołania stawały się coraz bardziej melodyjne i wreszcie przekształciły się w słowa.

Rex Corvus, parate Regis Corvi.

Król Kruków, zróbcie drogę dla Króla Kruków.

W deszczu spadających piór ptaki skierowały się ku wylotowi jaskini. Blue wezbrało serce, tak w i e l k a była ta chwila, tak niepodobna do innych.

Zaległa cisza, a przynajmniej żaden dźwięk nie przebijał się przez dudnienie serca Blue. W błocie obok Adama drżały pióra.

– Zaprzyjcie się – powiedział Gansey. – Wychodzę.



***

Zaskrzypiała klepka podłogowa. Ronan natychmiast odłożył flamaster. Nie można było otworzyć głównych drzwi do Borden House, aby dwa pomieszczenia dalej nie zaskrzypiała podłoga. Obydwaj chłopcy wiedzieli zatem, co to oznaczało: zaczęła się szkoła.

– No dobra – odezwał się nieprzyjemnym głosem nieszczęśliwy Ronan – jedziemy, kowboju.

Wrócił do swojej ławki i położył na niej nogi. Było to oczywiście zabronione. Skrzyżował ręce, odchylił brodę i zamknął oczy. Absolutna bezczelność. Właśnie taką wersję siebie przygotowywał dla Aglionby, swego starszego brata Declana, a czasami i dla Ganseya.

Ronan zawsze mawiał, że nigdy nie kłamie, choć miał twarz kłamcy.

Weszli uczniowie. Odgłosy ich nadejścia były niezwykle znajome: nogi ławek szurające o podłogę, marynarki szeleszczące po zarzuceniu na oparcia krzeseł, notatniki opadające na blaty. Adam mógłby zamknąć oczy, a i tak widziałby wszystko z niezwykłą wyrazistością. Rozmawiali ze sobą, pełni nienawiści i nieświadomi tego, co ich czekało.

„Gdzie byłeś podczas wakacji, stary? Na przylądku, jak zawsze, a gdzie indziej? Ale nuda, Vail. Mama złamała kostkę. No wiesz, byliśmy w Europie, włóczyliśmy się. Dziadek powiedział, że muszę nabrać trochę mięśni, bo wyglądam gejowato. Nie, nie powiedział tego naprawdę. A skoro już o tym mowa, oto Parrish”.

Ktoś szturchnął Adama w tył głowy. Zamrugał. Najpierw z jednej, później z drugiej strony. Napastnik podszedł do niego od głuchej strony.

– Och – powiedział tylko Adam.

Był to Tad Carruthers, którego największą winą było to, że Adam go nie lubił, a Tad tego nie wiedział.

– Och – powtórzył bez złośliwości Tad, jakby Adam swą beznamiętnością rzucił na niego urok.

Adam desperacko i wręcz masochistycznie pragnął, by Tad spytał go, gdzie spędził lato. Zamiast tego Carruthers obrócił się do Ronana, który wciąż wylegiwał się z zamkniętymi oczyma. Uniósł dłoń, by szturchnąć go w głowę, lecz nie odważył się i zatrzymał się w odległości paru centymetrów. Stuknął jedynie palcami w ławkę Ronana i odszedł.

Adam czuł, jak linia mocy pulsuje mu w żyłach.

Uczniowie wciąż nadchodzili. Adam ich obserwował. Był w tym dobry. Siebie nie potrafił zbadać ani zrozumieć. Jakże nimi gardził, a jednocześnie pragnął być taki jak oni. Jakże bezcelowe było lato w Maine, ale chciał je tam spędzić. W jakże afektowany sposób mówili według niego, ale zazdrościł im tej leniwej monotonii. Nie potrafił stwierdzić, jak wszystko to jednocześnie może być prawdą.

W drzwiach pojawił się Gansey. Rozmawiał z nauczycielem w korytarzu, opierając kciuk na dolnej wardze i marszcząc brwi. Mimo mundurka wyglądał na pewnego siebie. Wszedł do klasy z wyprostowanymi ramionami i przez chwilę wydawało się, jakby znowu był obcym, wyniosłym, niepoznawalnym książątkiem Wirginii.

Adama zaskoczyło, ile w tym było prawdy. Zupełnie jakby nagle przestał przyjaźnić się z Ganseyem i zapomniał o tym aż do tej chwili. Jakby Gansey miał usiąść po drugiej stronie Ronana zamiast przy Adamie. Jakby ostatni rok się nie zdarzył i Adam znów miał być sam przeciwko reszcie tych przekarmionych drapieżców.

Gansey z westchnieniem usiadł przed Adamem. Obrócił się.

– Jezu Chryste, nie spałem nawet sekundy. – Przypomniał sobie o dobrych manierach i wyciągnął pięść. Gdy Adam zrobił z nim żółwika, poczuł niezwykły przypływ ulgi i czułości. – Ronan, nogi w dół.

Ronan opuścił nogi.

Gansey odwrócił się z powrotem do Adama.

– A więc Ronan mówił ci wszystko o Świni.

– Ronan nic mi nie mówił.

– Mówiłem ci o sikaniu – przypomniał Ronan.

Adam go zignorował.

– Co się dzieje z samochodem? – spytał.

Gansey rozejrzał się po Borden House, jakby spodziewając się zobaczyć, że budynek zmienił się przez lato. Oczywiście się nie zmienił: pozostała tu granatowa wykładzina, ogrzewanie w listwach przypodłogowych włączone zbyt wcześnie, regały zapełnione elegancko podniszczonymi książkami w łacinie, grece i francuskim. Razem przypominało to zapach ulubionej ciotki, gdy się ją przytulało.

– Zeszłego wieczora pojechaliśmy Świnią po chleb, dżem oraz herbatę i wysiadło wspomaganie kierownicy. Później radio i światła. Jezu. Ronan cały czas śpiewał tę okropną piosenkę o morderczym plaskaniu i dotarł jedynie do połowy zwrotki, gdy straciłem wszystko. Musiałem zepchnąć ją z drogi.

– Znów alternator – zauważył Adam.

– Prawda, tak, tak – potwierdził Gansey. – Podniosłem maskę i zobaczyłem, że pasek klinowy po prostu wisi w strzępach. Musieliśmy pójść po inny i z jakiegoś powodu odnalezienie go w magazynie było absolutnym c y r k i e m, zupełnie jakby wszyscy rzucili się na ten konkretny rozmiar. Oczywiście zakładanie nowego paska na poboczu było już łatwizną.

Powiedział to bezceremonialnie, zupełnie jakby zakładanie nowego paska klinowego nie było dla niego niczym specjalnym, ale przecież jeszcze niedawno Richard Gansey III dysponował tylko jedną techniczną umiejętnością: potrafił wzywać samochód holowniczy.

– To dobrze, że udało ci się domyślić – rzekł Adam.

– No sam nie wiem – odparł Gansey, ale wyraźnie był z siebie dumny.

Adam czuł się tak, jakby pomógł pisklęciu wykluć się z jajka.

„Dzięki Bogu że się nie kłócimy dzięki Bogu że się nie kłócimy dzięki Bogu że się nie kłócimy jak mogę sprawić by tak już zostało...”.

– Tak trzymaj, a po skończeniu szkoły możesz zostać mechanikiem. O t y m na pewno napisaliby w czasopiśmie dla absolwentów.

– Ha. A... – Gansey obrócił się na krześle, by obserwować, jak nowy nauczyciel łaciny przechodzi na przód sali.

Patrzyli na niego wszyscy uczniowie.

W schowku na rękawiczki Adam trzymał wycięte ogłoszenie, które miało go inspirować. Na zdjęciu widniał smukły szary samochód wykonany przez szczęśliwych Niemców. O auto opierał się młodzieniec w długim płaszczu z czarnej wełny, z kołnierzem postawionym dla osłony przed wiatrem. Był pewny siebie i miał dumnie zadarty nos jak silne dziecko, a także mnóstwo ciemnych włosów i białe zęby. Ręce skrzyżował na piersi jak zawodowy bokser.

Właśnie tak wyglądał ich nowy nauczyciel łaciny.

Adam był pod niewłaściwym wrażeniem.

Nowy łacinnik zsunął ciemny płaszcz, przyglądając się dziełu Ronana na tablicy. Następnie z pewnością siebie podobną jak u mężczyzny z reklamy samochodu, przeniósł wzrok na siedzących uczniów.

– No proszę, popatrzcie na siebie – odezwał się. – Jego wzrok spoczął na Ganseyu, Adamie i Ronanie. – Amerykańska młodzież. Nie mogę się zdecydować, czy jesteście najlepsi, czy najgorsi, jakich widziałem w tym tygodniu. Czyja to robota?

Wszyscy wiedzieli, ale nikt nie zamierzał zdradzić.

Założył dłonie na plecach i przyjrzał się bliżej.

– Słownictwo robi wrażenie. – Postukał knykciem w kilka słów. Był dotykowcem. – Ale co tu się dzieje z gramatyką? I tu? W tym zdaniu podrzędnym ze strachem potrzebny jest tryb warunkowy. „Obawiam się, że m o g ą w to uwierzyć” – tu powinien znaleźć się wołacz. J a wiem, o co tu chodzi, ponieważ znam już ten dowcip, ale dawny Rzymianin by na was tylko patrzył z niezrozumieniem. Nie jest to praktyczna łacina.

Adam nie musiał obracać głowy, by c z u ć, że Ronan się gotuje.

Nowy nauczyciel łaciny obrócił się szybkim i zwinnym ruchem, a Adam znów poczuł przypływ strachu i podziwu.

– Dobrze, inaczej zostałbym bez pracy. No dobrze, maluchy. Panowie. W tym roku będę was uczył łaciny. Nie jestem tak naprawdę miłośnikiem języków dla samych języków. Interesuje mnie wyłącznie to, jak możemy z nich korzystać. I nie jestem tak naprawdę łacinnikiem. Jestem historykiem. To znaczy, że język jest mi potrzebny jedynie jako narzędzie do... do... przeglądania papierów martwych ludzi. Jakieś pytania?

Uczniowie przyglądali mu się. Była to pierwsza lekcja pierwszego dnia szkoły i nic nie zdołałoby jej uatrakcyjnić. Żarliwa energia tego mężczyzny tonęła bezużytecznie w omszałych głazach.

Adam podniósł rękę.

Mężczyzna wskazał na niego.

Miserere nobis – powiedział Adam. – Timeo nos horrendi esse. Panie profesorze.

„Proszę mieć nad nami litość. Obawiam się, że jesteśmy straszni”.

Mężczyzna uśmiechnął się szerzej przy formie „panie profesorze”. Na pewno wiedział, że uczniowie musieli zwracać się do nauczycieli „panie profesorze” lub „pani profesor”, by okazać szacunek.

Nihil timeo – odparł. – Solvitur ambulando.

Niuanse jego pierwszego stwierdzenia – „niczego się nie obawiam!” – umknęły większości klasy, zaś drugie – idiom podkreślający zalety praktyki – przeleciały przez resztę.

Ronan uśmiechnął się leniwie. Nie podnosząc ręki, powiedział:

– He he. Noli probicere maccaritas ad porcos.

„Nie rzucaj pereł przed wieprze”.

Nie dodał „panie profesorze”.

– Jesteście zatem świniami? – zapytał mężczyzna. – Czy ludźmi?

Adam nie miał ochoty patrzeć, jak Ronan albo ich nowy nauczyciel przeciągają swój odcinek liny.

Quod nomen est tibi, panie profesorze?

– Nazywam się – mężczyzna gąbką oczyścił szerokie pole w błędnej pod względem gramatycznym pisaninie Ronana i zapisał tam czytelne litery – Colin Greenmantle.

 

10

– I oto zamieszkaliśmy wśród prowincjuszy! – Colin Greenmantle wychylił się przez okno. Z dołu spojrzało na niego stado krów. – Piper, chodź popatrzeć na te krowy. Ta jedna cholera na mnie patrzy. „Colinie – mówi – naprawdę mieszkasz teraz wśród prowincjuszy”.

– Jestem w łazience – odparła Piper.

Jej głos dobiegał jednak z kuchni. Żona (choć nie lubił używać słowa ż o n a, ponieważ myślał wtedy, że jest już po trzydziestce – i był – lecz mimo to nie lubił, by mu o tym przypominano, zresztą wciąż miał chłopięcy wygląd, kasjerka ze sklepu spożywczego wręcz z nim flirtowała zeszłego wieczora, a choć mogło chodzić o to, że był ubrany zdecydowanie zbyt atrakcyjnie jak na szybkie wyjście po ser i krakersy, sądził, że mogło chodzić o jego akwamarynowe oczy, ponieważ praktycznie w nich pływała) przyjmowała przeprowadzkę do Henrietty lepiej, niż się spodziewał. Jak na razie jedynym aktem buntu ze strony Piper było zniszczenie wypożyczonego samochodu poprzez przejechanie nim agresywnie przez reklamę centrum handlowego, aby pokazać, jak bardzo nie nadawała się do życia w miejscu, w którym nie mogła chodzić na piechotę do sklepów. Możliwe, że nie stało się to celowo, lecz Piper bardzo niewiele rzeczy robiła przypadkiem.

– To praktycznie bestie – powiedział Greenmantle, choć teraz mniej miał na myśli krowy, a bardziej swych nowych uczniów. – Cały dzień odbierają konspekty, ale pożarliby cię w sekundę, gdyby tylko mieli odpowiednie zęby.

Dopiero co wprowadzili się do swojego „historycznego” domu na farmie bydła. Greenmantle, którego niemało łączyło z historią, wątpił w h i s t o r y c z n e korzenie budynku, ale ten i tak był całkiem czarujący. Podobała mu się idea pracy na roli. W najbardziej lingwistycznym sensie był teraz rolnikiem.

– W piątek zjawią się tu po twoją krew! – zawołała Piper.

Krowy zamuczały z ciekawością. Greenmantle pokazał im środkowy palec, lecz nie zmieniły min.

– Już są tutaj.

– Nie krowy. Załatwiam ci dodatkowe ubezpieczenie na życie i potrzebna będzie twoja krew. Piątek. Bądź tu.

Cofnął się do wnętrza i po skrzypiącej podłodze przeszedł do kuchni. Piper stała przy blacie w różowym biustonoszu i majtkach, krojąc mango. Blond włosy otaczały jej głowę. Nie podniosła wzroku.

– W piątek mam lekcje – powiedział. – Pomyśl o d z i e c i a c h. Ile ubezpieczeń na życie potrzebujemy?

– Mam pewien standard życia, który chcę utrzymać, jeśli coś złego przytrafi ci się w środku nocy. – Dźgnęła go nożem, gdy ukradł kawałek mango. Uniknął zranienia tylko dzięki swej szybkości, a nie jej niechęci do wcielenia zamiaru w życie. – Wróć zaraz po zajęciach. Nie szwendaj się bez sensu, jak masz w zwyczaju.

– Nie szwendam się – odrzekł Greenmantle. – To, co robię, jest w pełni celowe.

– Wiem, wiem, pragnienie zemsty, posiadanie jaj i tak dalej.

– Możesz mi pomóc, jeśli chcesz. Masz znacznie lepsze wyczucie kierunku.

Nie zdołała do końca ukryć, że odwołanie do jej ego sprawiło jej przyjemność.

– Do niedzieli nie mogę. W środę robię brwi. W czwartek okolice bikini. W sobotę nie wracaj do domu. Szwendaj się. Przyjdą okadzić dom.

Greenmantle zwędził kolejny kawałek mango. Tym razem nóż znalazł się trochę bliżej.

– Co to znaczy?

– Widziałam ulotkę. Chodzi o pozbycie się złej energii z miejsca. W tym domu jest jej pełno.

– Bo idzie od ciebie.

Cisnęła nóż do zlewu, w którym miał pozostać, póki się nie rozłoży. Piper nie nadawała się do prac domowych. Miała bardzo wąski zakres umiejętności. Ruszyła w stronę sypialni, by wziąć kąpiel, zdrzemnąć się lub wypowiedzieć wojnę.

– Nie doprowadź do naszej śmierci.

– Nikt nas nie zabije – oznajmił pewnie Greenmantle. – Szary Mężczyzna zna zasady. A pozostali... – Wytarł nóż i odłożył go na stojak.

– A pozostali co?

Nie zdawał sobie sprawy, że wciąż była w kuchni.

– Właśnie myślałem o tym, że dziś widziałem jednego z synów Nialla Lyncha.

– Też był gnojkiem? – spytała Piper.

Niall Lynch był odpowiedzialny za siedem średnio nieprzyjemnych i cztery niezwykle nieprzyjemne miesiące ich życia.

– Możliwe. Boże, on wygląda zupełnie jak ten skurwysyn. Nie mogę się doczekać, by go oblać. Zastanawiam się, czy wie, kim jestem. Zastanawiam się, czy powinienem mu powiedzieć.

– Jesteś sadystą – powiedziała niedbale.

Zastukał kostkami palców o blat.

– Idę sprawdzić, gdzie te krowy mają zęby.

– W szczęce. Widziałam na Animal Planet.

– I tak do nich idę.

Gdy próbował sobie przypomnieć, które drzwi prowadzą do sieni, usłyszał, że coś do niego mówiła, ale nie dosłyszał co. Wybierał już numer do kontaktu z Belgii, który miał szukać piętnastowiecznej sprzączki do pasa, z powodu której noszący ją miał złe sny. Facet szukał jej od wieków. Szkoda, że nie można było zaprząc do tego Szarego Mężczyzny, byłby najlepszy. Oczywiście do chwili, aż zdradził Greenmantle’a.

Zastanawiał się, ile czasu minie, zanim Szary Mężczyzna do niego przyjdzie.

 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Wiedźma z lustra (Blue Lily, Lily Blue)
Cykl: Król kruków
Tom: 3
Autor: Maggie Stiefvater
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wydawca: Uroboros
Data wydania: 3 lutego 2016
Liczba stron: 448
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-280-2148-8



Czytaj również

Król Kruków
Archeologia magiczna
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.