» Fragmenty książek » W mrok

W mrok


wersja do druku
W mrok
Z daleka dziwne zwierzę bardziej niż cokolwiek innego przypominało dryfujący okręt podwodny. Kawał ogromnej nieruchawej ryby, której dalekim krewnym był, sądząc z wszelkich oznak, wieloryb. Jednak jakiekolwiek podobieństwo do tego ostatniego znikało, gdy spojrzało się na pokraczną, przypominającą narośl płetwę na garbatym grzbiecie olbrzyma – wypisz, wymaluj kiosk okrętu podwodnego, który wypłynął na powierzchnię na zwiady.
Jeszcze do niedawna lewiatan czuł się na wodach Bałtyku beztrosko. Na wiele mil wokół nie znalazło się stworzenie zdolne przeciwstawić się jego sile i chwytowi miażdżących wszystko szczęk. Mutant głośno uderzył o wodę potężnym ogonem i wydał z siebie przeciągły basowy ryk. Bojowy zew poniósł się daleko, więznąc w białawej mgiełce, gdzieś na granicy widoczności.
Chociaż jedno zagrożenie jednak istniało… Gotowy, by powtórnie oznajmić całej okolicy o swoim przybyciu, morski drapieżnik wzdrygnął się, gdy z północy, niby w odpowiedzi, dobiegł ostry, wibrujący dźwięk. Mieszkaniec głębin zastygł na moment, jakby nasłuchując, i kiedy dźwięk się powtórzył, zatrząsł w oburzeniu całym swoim masywnym cielskiem, machnął na pożegnanie ogonem i skierował się ku głębinie.
Pomimo nędznych rozmiarów mózgu lewiatanowi wystarczyło poprzednie spotkanie z właścicielem dziwnego zawołania, by dobrze zapamiętać jedną prostą prawdę – tego rywala lepiej omijać z daleka. Potężnych rozmiarów bestia pływała wyłącznie na powierzchni, miała doskonale odporną na ciosy skórę, a na dodatek wypluwała z siebie rozżarzone, kłujące igiełki sprawiające niewiarygodny ból. Tracąc wtedy niemałą liczbę zębów i czując na własnej skórze ognisty oddech nieznanego wcześniej drapieżnika, lewiatan po raz pierwszy poczuł strach i teraz, ulegając zaprogramowanym przez naturę odruchom, szybko odpływał jak najdalej, by znaleźć sobie nowy, wolny teren łowiecki.
Ledwie w miejscu, z którego zbiegł mutant, uspokoiła się powierzchnia morza, kiedy opancerzony dziób gigantycznej metalowej konstrukcji przeciął ją, rozepchnął niczym olbrzymi pług, zostawiając po bokach równe wały spienionej, kotłującej się wody. Urywany sygnał syreny oznajmił rozpoczęcie dziennej zmiany. Zaszeleściły liny takielunku, z licznych pokładów stalowego tytana dobiegły żwawe przekleństwa marynarzy.
Pośród nagromadzenia niezliczonych nadbudówek, wind i lin z trudem dało się odgadnąć kształty pływającej platformy wiertniczej. Z czasem dawna maszyneria obrosła budami z desek, pomostami cumowniczymi, flotyllą wątłych łódeczek i teraz mogła uchodzić za wioskę rybacką na wysokim skalistym brzegu.
Babel szedł pełną parą na południe. Gdzieś z tyłu, na horyzoncie, pozostała wyspa Moszczny – skrawek ziemi, który stał się nowym domem dla tych, którzy mieli szczęście przeżyć Sądny Dzień i znaleźli w sobie wystarczająco dużo sił, by dalej żyć.

*****

Dziadek Afanasij skrzywił się z niezadowoleniem, spoglądając na nowego, oddelegowanego do ich brygady remontowej przed samym rejsem. Chłopaczek w wieku jakichś piętnastu lat otwarcie się obijał, kręcąc się bezsensownie i nie próbując nawet włączyć się do pracy. Teraz też, zamiast zakasać rękawy i grzebać razem z pozostałymi w pokrytych smarem wnętrznościach starego diesla, Pietro wyciągnął zza ucha kolejnego skręta i zaczął się wspinać po trapie na górę, w kierunku wyjścia z maszynowni.
– Nie za dużo kopcisz, młody? – W głosie Afanasija pobrzmiewały nuty niezadowolenia.
– No, bo to mój tego… pierwszy rejs… Zerknę tylko na naszą wyspę i już wracam! – Chłopak przymilał się.
– Tylko szeby cię nie napromieniowało, podrószniku! – uśmiechnął się pod gęstym, prawdziwie huzarskim wąsem gruby mechanik Bergin, Szwed.
– Ale chyba nie było ostrzeżeń. Czyli na zewnątrz jest czysto. Ja tylko na momencik!
Pietro wdrapał się po kratownicowych schodkach, pociągnął za dźwignię drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Dziadek Afanasij chrząknął z niezadowoleniem, spoglądając na pozostałych jakby chciał powiedzieć: „Młodzież, czego tu się spodziewać? Tylko im szumi w głowie…”.
– To nic! Jeszsze się przysfyszai – odezwał się Szwed. – Chłopak ma łeb. Jak to się mówi… Daleko zajzie. Niech się… przepieprzy.
– Przewietrzy.
– Tak, tak! To właśnie chciałem pofiedzieć.
Siwy jak gołąbek brygadier krytycznie obejrzał wypatroszony agregat i machnął ręką.
– Dobra, panowie. Przerwa na papierosa.
Remontowcy zakrzątnęli się w kajucie w poszukiwaniu wygodnych miejsc do odpoczynku. Natychmiast w ruch poszły skręty, a cierpki aromat tytoniu zaczął łaskotać w nozdrza.
Umościwszy się na skrzynce z gwoździami, Afanasij wycierał usmarowane ręce szmatą i obserwował spode łba chudego nowicjusza. Ogólnie rzecz biorąc, w ich brygadzie było dwóch nowych. Pierwszy to wspomniany już Pietro, miejscowy chłopaczek, syn dorodnej kucharki z trzeciego bloku. Jej imienia, wskutek swojej starczej sklerozy, Afanasij nie pamiętał. Za to drugi… Drugim był jeden z „przybłędów”. W ten lekceważący sposób koloniści przezwali emigrantów z petersburskiej kolejki podziemnej, którzy przybyli na wyspę pierwszym rejsem.
Widok, szczerze mówiąc, był żałosny. Przesiedleńcy trzymali się osobno. Wszyscy, jak jeden, byli roztrzęsieni, przybici. Blada skóra, znoszone ubrania. Oberwańcy i tyle. Kiedy zobaczyli przydzielone im baraki, kategorycznie odmówili zamieszkania w nich – przebywanie na powierzchni ziemi napawało ich przerażeniem, aż dostawali spazmów. Upatrzyli sobie piwnicę pod magazynem. I tam teraz siedzą niczym pustelnicy. Ci bardziej śmiali zaczęli oczywiście wyściubiać nos na powierzchnię i poznawać miejscowych. Tyle że na razie takich jest niewielu. Widać lekko im się w tym metrze nie żyło.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Za horyzont
Bardzo wąskie horyzonty
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.