» Fragmenty książek » Vatran Auraio

Vatran Auraio

Vatran Auraio
1.
Niebo z każdą chwilą jaśniało. Szare mgły jeszcze zalegały w dolinach, ale wyżej można było ogarnąć wzrokiem mnogość zębatych grani rozpościerających się do widnokręgu. Tu i ówdzie, jak dukty pędzla gigantycznego malarza, wyłaniały się spomiędzy nich czarne strzępy chmur. Nieboskłonowi wciąż przybywało odcieni purpury i fioletu, a wreszcie w środku różowiejącego obszaru, spomiędzy bliźniaczych, ostrych szczytów Nokate, wychynął czerwony rąbek tarczy słonecznej. Słońce szybko rosło. „Już tutaj wschodzi, pora zejść ku ludziom. Nie można kryć się dłużej”, pomyślał Ajfrid. Spojrzał w dół, na szarą mgłę wypełniającą Matcinu Dolanu. Gdzieś w tej głębi, zasłonięta progiem wiszącej dolinki, kryła się osada. W grani, na południu, oddzielony od samotni połogim siod łem Prevaju, piętrzył się mroczny, strzelisty Ledan Vyrh. Dni wydłużyły się już dość, by słońce wschodziło dwa razy — zaraz znowu skryje się za jego masywem, by potem pojawić się drugi raz, już wysoko na nieboskłonie. Idą ciepłe dni medinocelja. W równoległej grani zamykającej dolinę od zachodu, naprzeciwko samotni, kulminował strzelisty Vatran Vyrh. Kiedy słońce ukazuje się pomiędzy Nokate, Vatran Vyrh przez godzinę płonie w blasku słonecznym. Z ruchem słońca po nieboskłonie zmieniał się rysunek rzeźby jego ścian. Blask słońca jeszcze nie raził oczu ani nie grzał. Ajfrid rozpostarł ramiona na chwilę, ale nie pomogło — od skóry nie przyszło miłe, mrowiące ciepło. Samotnia, nie samotnia. W zakamarkach czaił się ostry, przykry zapach, odór zgniłych jaj, pozostałość po nocelju, którą trzeba było znosić, bo jeszcze za zimno na intensywne wietrzenie. Już od ponad dwóch tygodni zachodzili tu z dołu nosiczja, czyścili drogę z lodu, sprzątali w gnieździe, przynosili z wioski żywność. Głównie zapasy sprzed nocelja, ale też trochę świeżego chleba. „Już pieką chleb, budzą się do życia...”, pomyślał, łamiąc do śniadania trzeszczący, słodkawy placek. Z żadnym z nosiczjav dotąd nie zamienił słowa. Zaskoczył go swym pierwszym pojawieniem się i nieprzyjemną ruchliwością: za szybko, jakby z przeskokami, pokazywali się w różnych miejscach pomieszczenia, krzątali się po jego samotni, a on sam, ospały i półprzytomny, miotając się między snem i jawą, ledwie zauważał zmiany otoczenia.
Rejestrował ich pojawianie się i znikanie jako serię niepowiązanych ze sobą obrazów. To budził się z odrętwienia, to znów zasypiał, wyłączając z rzeczywistości. Trinocljnika sprzątali pomieszczenia, uciekali na dwór przed dławiącym smrodem i znowu wracali do pracy. Nosiczja bali się i unikali go. Trinocljnik nie śmiał odezwać się pierwszy do auraio. Między sobą . szeptali: „pticzjak auraio”. Zrazu słyszał też „Drevana Auraica”, potem przestali wspominać jej imię. Domyślili się, co zaszło. Ajfrid stęsknił się za widokiem osady w dolinie. Ręko pisy, spakowane w ostatnich dniach przed noceljam w zgrabne paczki, czekały na nosiczjav. Już cała tarcza słoneczna wspięła się nad horyzont, a zaraz zacznie się chować za Ledan Vyrham. Ajfrid jeszcze raz rozpostarł ramiona. Nic, blask jeszcze za słaby. Matcina Dolana ginęła w mroku, tam ledwie świtało, choć mgły już rzedły. Nad doliną płonęły w słonecznym blasku lodowe zerwy Vatran Vyrhu. A gdyby ktoś wspiął się pod ściany skalnego kolosa, ujrzałby na przeciwnej grani błyszczący ljuszturu, kryty cienkimi, płaskimi płytami łupka spadzisty dach zabudowania samotni, a może i zdołałby wypatrzeć maleńką sylwetkę Vatran Auraio, skrytego w płaszczu rurkowatych, czerwonych, żółtych i czarnych piór, który stał z rozłożonymi ramionami, jakby chciał zerwać się do lotu. Rozgrzany promieniami słońca, Ajfrid poczuł się wzmocniony i pobudzony. „Taki blask to prawie posiłek”, pomyślał. Wyszedł na koniec rampy wystającej w przepaść po drugiej stronie grani, nad Bezladnu Dolanu. Dzisiaj celowała ku wschodzącemu słońcu. Może jej kierunkiem zapomniany budowniczy chciał wyróżnić dzień, kiedy słońce po raz pierwszy wychynie spomiędzy Nokate? Z tej rampy, pewnego mroźnego ranka, zaszyte w prześcieradło, pofrunęło do ostatniego lotu ciało Drevanaj Auraicy. Kiedyś pofrunie z niej ciało jego samego. Ajfrid prawie zamarzł w przeraźliwym wichrze, wlokąc zwłoki zaszyte w całun. Mróz i założone odzienie zabiły wiele piór. W dole, w górnym piętrze Bezladnaj Dolany, wśród ospy want, szarych płaśni szutru i pojedynczych płatów śniegu, zaznaczało się kilka płaskich, białych owali stawów. Gdzieś na piargu lub jeszcze pod firnem leży szary, podłużny tłumok. Śniegu było już mniej, gęsto wystawały czarne wanty, a na jednym ze stawów lód odsłonił zieloną toń. „Zelano Jazyro zawsze budzi się pierwsze, a w medinocelju zmienia barwę. Po tamtej stronie grani zmrożona, bezludna, jałowa płaśń, po naszej znacznie głębsza, żyzna dolina z osadą, polami i stadami”.
Cóż, jemu droga ku ludziom, do Matcinaj Dolany.

8.
W dolinie oziębiło się na wieczór. Słońce już dawno skryło się za granią. W chacie było jeszcze dość jasno, by nie palić kaganka. Zresztą to może lepiej, bo Alica opatrywała przed snem Gatę Tezejną i nie było widać wszystkich szczegółów.
Ajfrid chciał wyjść, lecz Gata go zatrzymała.
— Musisz mnie obejrzeć i opisać ze szczegółami.
— Jest dość relacji. — Wolał zachować w pamięci wspomnienie jej pięknego, gibkiego ciała.
— Ja chcę zostać opisana. Chcę przydać się następnym. Odejdę bezpotomnie, niechże przynajmniej wiedzy dzięki mnie przybędzie. Już nie przypominam ludzkiej istoty. Ajfrid usiadł obok. „Ja też nie”, pomyślał. Nie wziął ze sobą ani stronicy, ani tuszu, obserwacje odtworzy potem z pamięci. Alica zdjęła chustę, podwinęła rękawy białej bluzki, odsłaniając smukłe przedramiona i delikatne nadgarstki. Miała nieduże dłonie i długie palce. „Nie przywykła do ciężkiej pracy fizycznej”, pomyślał. Dziewczyna zgarnęła włosy, by nie sypały się po ramionach i ciasno spięła je bladoceglastą wstążką. Odsłoniła wdzięczną szyję i ładny kark. Ajfrid wolał gapić się na urodziwą pomocnicę, niż śledzić opatrywanie śmiertelnie chorej.
„Ta wstążka mogłaby być bardziej czerwona”, pomyślał.
„Wyglądałaby w jej włosach jeszcze ładniej”.
Gata zerkała to na Alicę, to na Ajfrida. Milczała. Alica odwinęła koc, odsłaniając chorą. Choroba zrujnowała ciało Gaty, zmieniając je w żywy szkielet. Głowa, przewiązana chustką, spod której wychynęły resztki rzadkich włosów, przypominała czaszkę: policzki zapadły się, błyszczące oczy otaczały ciemne kręgi. Z piersi zostały tylko brodawki, paradoksalnie opuchnięte i przez to wznoszące się nad wyraźne żebra. Brzuch zapadł się jak u mumii, eksponując spojenie kości łonowej, tym znaczniejsze, że biodra Gaty były bardzo wąskie. Wychudłe uda rysowały się wyraźnym kształtem kości udowych. Mocno wystawały kolana i kostki. Podudzia od połowy i całe stopy miały karminowy kolor. Z tym wyjątkiem skóra była mocno pomarszczona, brunatna, usiana czerwonymi, sączącymi się plackami, przedzielonymi wiodącymi w głąb ciemnymi pęknięciami.
— To jedno wielkie krve zname. One wszystkie połączyły
się przeciwko mnie. Widziałeś coś takiego? — spytała Gata.
— Pierwszy raz na własne oczy... — Ale w rzeczywistości oczekiwał podobnego widoku.
Zdrowa kobieta może przeżyć sedmi nocelj, natomiast mężczyzna, który choć raz kornaczył, dodatkowego nocelja nigdy nie przeżyje. Nie pamiętano żadnego buntownika. Któżby zrezygnował z przejażdżki na grzbiecie mlokan jogra?
Alica ścierała wydzielinę wilgotną szmatką, suszyła gałgankiem sączące się znamiona starej. Tam skóra odstawała, odsłaniając szczeliny wiodące w głąb zmienionej tkanki. Na szmatce zostawały skrawki martwej materii. Sporo czerwonych drobinek.
— Pamiętasz jeszcze, jaka byłam?
— Tak.
— Wyglądam przerażająco. Chociaż ty tego nie powiesz.
Skinął głową, trudno było zaprzeczać.
— Może ostatni raz chciałam ci się pokazać naga.
— Ja stale chodzę nago.
— Twojej nagości nikt nie widzi. Jesteś szczelnie odziany w pióra. Lepiej niż ktokolwiek inny, bo zawsze.
Alica skończyła opatrywanie chorej. Przykryła Gatę kocem pod szyję, starannie zawinęła jej stopy.
— Alica, przygotuj Vatran Auraio posłanie w gościnnej izbie.
Gdy dziewczyna wyszła, stara spojrzała na niego.
— To wszystko dla niej — powiedziała. — Ma widzieć to wszystko, żeby nie została buntownicą. Ma takie zadatki. Dopilnowałam, żeby to ona mnie pielęgnowała. Mieszka ze mną na stałe.
Ajfrid milczał. Po co to zrobiła? Umierająca kobieta mogła tracić władze umysłowe.
Alica posłała mu w największej izbie, wypełniającej całe piętro chałupy. Jeden kaganek nie rozświetlał jej mroku.
— Powiedziała, żeby zamiast kołdry dać ci dwa prześcieradła. Są czysto wyprane. Nie zakażą cię jej wydzielinami.
— Starczy jedno. Ja się nie przykrywam. Często zmieniam pozycję. Przygniecione pióra by obumarły.
Zostawiła go samego. Przez szpary w zamkniętej okiennicy widać było ogniki pełgające w oknach wielkich domostw. Jeden po drugim znikały: mieszkańcy zabezpieczali się na noc przed chłodem i zwierzem. Porok potrafił bez trudu wspiąć się na piętro po ścianie i dalej, pochyłością dachu. Większy i cięższy medvad mógł zaatakować tylko drzwi czy okna na parterze. Z dołu właśnie dobiegał odgłos barykad zakładanych przez Alicę. Potem jeszcze stąpania przy wyjściu, trzask drzwi, jakby właśnie dziewczyna wymykała się z chałupy.
„Pobiegła do Kirusa. Oni wszyscy to robią przed vyletam, chociaż nie powinni”. Poczuł niestosowność tej myśli.
Chmury gdzieś poznikały, a niebo się rozgwieździło. Ajfrid zdusił palcami knot lampki oliwnej i wygodniej ułożył się na rozesłanym prześcieradle. Biegnące przed oczyma obrazy z minionego dnia przekształcały się, zmieniały. Barw im ubywało. Narastała nieuchwytna groza, która nieodwołalnie nadchodziła po zwykłych wydarzeniach. Gdzieś znikało światło, sceneria ciemniała. Kirus dusił go zdeformowaną lewą dłonią, podtrzymując prawicą sztywno przykurczone palce. Skóra napastnika była brunatna, gęsto pokrywały ją karminowe liszaje. Na dodatek ktoś położył Ajfridowi na plecach zaszyty całun ze zwłokami Drevanej Auraicy, który wgniatał go pod ziemię. Kirus wpychał go teraz do tego samego worka, aby go potem zaszyć obok jej ciała. Auraica pomagała oprawcy, naciskając na Ajfrida wężowymi ruchami.
— No, już! — dotarł do niego szept. — Teraz lepiej.
— Alica poprawiła go na posłaniu. — Już będzie ci lepiej.
— Jej oczy zabłyszczały w świetle kaganka.
— Przyszłam sprawdzić, jak śpisz. Zobaczyłam, że leżysz na boku, ale nie oddychasz, dlatego cię zbudziłam.
— Dziękuję. Musiałem przycisnąć serce. Tego nie wolno opierzonym.
— Nie domknąłeś okiennicy, a godzinę temu podszedł porok. Pierwszy raz od zejścia śniegów. Dobijał się do głównych drzwi. Dobrze, że nie wspiął się na dach, bo tędy mógłby wejść do środka.



20.
Termin vyleta Ajfrid wyliczył na podstawie notatek i położenia słońca. Co warte rachunki, skoro każdy nocelj jest cieplejszy od poprzedniego, lodowce się cofają, a miejscowe życie coraz wcześniej wraca do doliny...? Kiedyś żylet skończy się klęską, jeśli on sam albo ktoś z jego następców nie znajdzie dokładniejszych reguł. Jante uznał, że Ajfrid powinien przespać we wsi trzy noce poprzedzające vylet. O tej porze pióra mogły nie ochronić przed agresywnymi organizmami. Jednak odmowa gościny byłaby obrazą. Za dnia krył się więc w piwniczce koło vyletan bazinu albo wychodził wysoko w dolinę. Dotarł aż pod Prvni Urav. Przystanął przy białej, suchej wancie. Pewnie każdy tutaj przysiadał, bo tylko tego jednego miejsca nie pokrywała gęsta szara poduszeczka organizmów. Szorstki kamień był wygrzany słońcem. Styrman wyrywał się białą strugą spomiędzy wąskiej skalnej bramy i spadał niemal pionowo w dół, burząc się i pieniąc. Pod wieczór oszalała woda waliła z hukiem, jakby chciała rozerwać ciasne skalne łożysko. Chłodna orzeźwiająca mgła niosła się od wodospadu. Ajfrid przetarł dłonią twarz. Tu było bezpieczniej: może zimno, ale czysto. Poniżej wodospadu nurt zwalniał, rozlewał się wśród ciemnych głazów. Na jednym z nich przysiadła ptyca. Śnieżnobiałe zwierzątko rozłożyło na boki wszystkie pary wąskich, puszystych skrzydełek, jedną przy drugiej; opuściło głowę, a czułki przycisnęło do ciała, dzięki czemu przypominało formą białą literę „te”.
— Co ty tu robisz tak wcześnie? — powiedział do niej. „Może przetrwała w jakiejś norce cały nocelj? Mało jest zimujących stworzeń. Ovaja zimują. Czyżby ta kruszynka zaliczała się do wyjątków?”, pomyślał. Znieruchomiała ptyca chwilę grzała się do słońca. Zaraz jednak ożywiła się i tylnymi odnóżami już przeczesywała pierzaste skrzydła. Przy kolejnych ruchach biały puch opadał przygnieciony i zaraz znowu się podnosił. Skrzydełka były wystrzępione, na tułowiu brakowało sporo futerka. Przeświecała błyszcząca brązowa skóra. Zadowolona Tyca pokręciła głową w prawo i lewo, ukazując duże, opalizujące w słońcu modre oczy, i zaraz rozpostarła skrzydła na pełną rozpiętość, a potem ułożyła je w dwa wachlarzyki. Miała ich cztery pary. Pokrytym białymi włoskami odwłokiem poruszała w górę i w dół, nerwowo powęszyła witkowatymi czułkami i zerwała się do lotu. Zatoczyła w powietrzu jeden łuk, potem drugi i zniknęła między kamieniami rozlewiska Styrmana. Długo jej nie było widać.
Ptyci nie nurkują”, pomyślał zaciekawiony.
Poszedł w ślad zwierzątka, skacząc z wanty na wantę. Ptyca energicznie przechadzała się nad samą wodą i coś starannie zbierała z brunatnej płycizny przy brzegu. Wybierała jedną po drugiej brunatne drobinki, przednimi łapkami unosiła przed oczy, a następnie wsadzała do pyszczka. Posilała się bardzo szybko, co chwilę bacznie się rozglądając. Obie pary głaszczków ruszały się rytmicznie, odwłok rozdymał się i kurczył w takt oddechów. Dojrzała zbliżającego się Ajfrida i zerwała do lotu. Zaraz przysiadła po drugiej stronie Styrmana. „Bjali ptyci są mięsożerne?”, zdziwił się. „Cóż ona tam znalazła?”
Brunatna ławica była złożem martwych czerwonych drobinek. Straciły kolor i śmierdziały serem. Ptyca żywiła się wysokobiałkową, rozkładającą się masą. Niestety, oprócz martwych organizmów w innych miejscach rozlewiska odłożyły się całe kolonie żywych czerwonych drobinek. Niektóre przypominały bąble, podnoszone wydzielanymi gazami. Już tak wysoko woda Styrmana została skażona. Nawet wdychanie pyłu wodnego pod Prvni Uravam mogłozaszkodzić.
Ajfrid wrócił na przyjazny kamienny fotelik i wystawił się do słonka. Pióra wzięły się energicznie do pracy i wkrótce poczuł się posilony. Nagle coś zasłoniło mu światło. Zaskoczony wzdrygnął się, jednocześnie otwierając oczy.
— Ach, to ty...! Chodzisz po lodowcu?
— Do lodowca daleko — odpowiedziała Alica. — Byłam tylko przy Dlni Jazyru. — Miała na sobie zielony wyszywany kubraczek i pasiastą spódnicę do pół łydki. Włosy spięła chustką, żeby wiatr ich nie targał.
„Pożyczają sobie z Braborką ubrania?”, pomyślał ubawiony.
— A ja zbieram łopatą ser z czerwonych ziarenek. Będzie na zimę, a na razie nakarmię ptyci, jeśli jakie tu przylecą.
Rzecz jasna łopatą moich myśli.
— Trudno odpowiadać, gdy tak żartujesz.
— To obowiązek. Auraio powinien mówić zagadkami.
— Jeśli ludzie się poznawają, powinni rozmawiać o zrozumiałych
dla dwojga, wspólnych rzeczach, a nie nabierać
się nawzajem — skarciła go.
— Ty mnie poznajesz?
— Rozmowa powinna służyć poznawaniu się. Ja poznaję
różnych ludzi.
— Tak.
— Nie siedź tu długo, wracaj do wsi, bo cię dorwie jaki porok, a bez ciebie wszyscy przepadniemy — rzuciła i znikła na ścieżce tak nagle, jak się pojawiła.
Spojrzał za nią z uśmiechem. „Strofuje, a jednocześnie aż tak chwali”, pomyślał.

Ucieczki z osady nie pomogły. W drugim dniu infekcja zaatakowała. Dostał gorączki, głowa puchła, a z nosa się lało. „Ileż razy trzeba im powtarzać, że miejsce auraio jest na Prevaju?”, myślał gderliwie. „Byle tylko na tym się skończyło”

69.
Alica przespała noc przykryta cienkim pledem. Długo nie mogła usnąć. W mroku snuły się szare postaci. Wyszły jednak z półsnu, nie z urojeń. Potem znikły. Zmarzła nad ranem, nie mogła dospać poranka. Ajfrid długo rozmyślał, niepokój nie pozwalał zasnąć. Mieli przekroczyć próg bez powrotu. Alica zmieni się w inną istotę.
— Kiedy zaczniemy? — spytała.
— Po jedzeniu. A teraz pochodź sobie na golasa. Przyzwyczaj się, że od dzisiaj już tylko tak będziesz chodzić.
— Przyzwyczaiłam się już wcześniej. Zresztą ty wyglądasz na grubo odzianego. Mojej nagości też nikt nie zauważy.
— To odczucie jakby futra, nie odzieży. Trzeba garścią podnosić pióra do góry.
— Przyjemne odczucie?
— Z początku to morderczy ból, swędzenie nie do zniesienia, wysoka gorączka. Podobno może zabić. Potem boli mniej, a jak pióra wyrosną, to przyjemne uczucie. Kiedy
zaś pióra cię karmią, to już reakcja skóry zadziwia. Nie wszyscy to lubią.
— A ty?
— Ja polubiłem. Jakby skóra rozgrzewała się miejscami, potem stygła i znowu rozgrzewała się, a pod skórą przepływał prąd, niby nurt Stryrmana.
— Taki zimny?
— Właśnie. No, bierzmy się do roboty.
Alica spojrzała z obawą.
— Właśnie tym przyrządem?
— Znalazłaś go przecież.
— To może zrobić dziury głębokie na paznokieć.
Pokręcił głową.
— Na dwa, najwyżej na trzy milimetry.
— Ale ranę można okropnie rozerwać.
— O, tym się ustawia ostrza na średnicę pióra, a one
mają po trzy, najwyżej cztery milimetry średnicy. To nie
są duże rany, ale i tak bolą nieznośnie. Raczej pieką, niż
bolą.
— To ty go czyściłeś z rdzy, nie Braborka?
— Tak.
Patrzyła w milczeniu. Jednak jej wzrok pozostał badawczy, przenikliwy, nie uciekał w głąb myśli, w chorobę.
— Dalej się mnie boisz?
— Z początku bałam się ciebie. Teraz już nie. No, może trochę. Jesteś stary, wiesz wszystko.
— Różni nas tylko jeden nocelj. Poza mną ty tutaj jesteś najstarsza.
— Ale to nie to samo.
— Ciebie pewnie też się już boją.
— Nie muszą.
— Mnie też nie.
— Ale ty jesteś vatran auraio.
— Bierzmy się do roboty. Od jutra ty będziesz vatran auraica i na pewno ciebie też wszyscy będą się bali.
— To chyba nigdy nie będzie to samo. Pamiętam przecież, jak byłeś vyletnikam i chodziłeś z Gatą, a ja byłam ledwie patnocljnicu, na którą nawet nie spojrzałeś.
— Już mi kiedyś to mówiłaś. Po prostu przyzwyczaj się, że jest już inaczej.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Miasta pod Skałą - Marek S. Huberath
Demony watykańskich podziemi
- recenzja
Vatran Auraio - Marek S. Huberath
Przerost formy nad treścią?
- recenzja
Balsam długiego pożegnania - Marek S. Huberath
Balsam na długie zimowe wieczory
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.