Niemy komiks co prawda rządzi się swoimi prawami, ale trzeba pamiętać, że, jak każdy inny, służy opowiadaniu historii. Główną wadą Muchy Lewisa Trondheima jest właśnie to, że opowiedziana w niej historia jest zbyt błaha jak na więcej niż kilka plansz, a autor zaserwował nam ich ponad sto! Jego praca przypomina bardziej zaliczeniową etiudę, choć pod względem warsztatowym trudno jej cokolwiek zarzucić – płynna narracja pozwala bez trudu przepływać przez kolejne strony, a prosta kreska nie szwankuje ani na moment. I wszystko to na nic, bo każdy epizod to tylko kolejne rysunkowe ćwiczenie. Banalna fabuła zmierza do rozczarowującego finału o mocno surrealistycznym zabarwieniu. Niestety, wraz z jego nadejściem wszystkie te niedopasowane elementy nie wskakują nagle na swoje miejsca i nie nabierają wspólnie cech, które pozwoliłyby określić ich mianem interesująco poukładanych. Na korzyść komiksu przemawia tylko przypominająca kilkuletniego urwisa tytułowa mucha, do której można się przywiązać.
Spacedog Hendrik Dorgathena to inna liga. Co prawda momentami narracja traci na płynności, ale pozostałe składniki – historia, bohater, rysunki – są bez zastrzeżeń. Przede wszystkim od początku fabuła zmierza w interesującym kierunku, komplikuje się i jest konsekwentnym ciągiem przyczyn i skutków. A zagubiony pies w wielkim mieście? Wydawałoby się, że ten motyw dość już obrzydziły niedzielne filmy familijne, ale Spacedog temu zaprzecza. Ogólnożyciowa refleksja jest oparta na niezwykłych wątkach podróży kosmicznej i spotkania z kosmitami. Nie bez znaczenia pozostaje też ekspresyjna i przemyślana grafika Dorgathena.
Te dwa komiksy pokazują potencjał drzemiący w komiksie niemym i choćby z tego powodu warto je przeczytać. Ale jeśli musicie z któregoś zrezygnować, wybór jest prosty.