» Scenariusze » Rhaegnar i Juliette

Rhaegnar i Juliette


wersja do druku

Vendelski scenariusz


Rhaegnar i Juliette
Vendel. Wyspiarska kraina pełna sprzeczności. Miasta, nieustępujące przepychem tym w Montaigne - i tereny, gdzie natura jest równie nieokiełznana i dzika w swym pięknie, jak setki lat temu. Vendelczycy - ludzie bogaci, umiejący sprzedać wszystko - i Vesteńczycy, Vestenmannavnjar, barbarzyńcy, pełni szacunku do przyrody i jej praw.
Jeden kraj. Dwa narody. Nic, co łączyłoby Vesten i Vendel, nic, co byłoby pomostem na wzburzonej rzece wzajemnych animozji. "Barbarzyńcy" płonący chęcią zemsty i odwetu na "sprzedawczykach", którzy patrzą na nich z pogardą.
Wydawać by się mogło, że nie ma tu miejsca na nic, prócz wrogości, a w najlepszym wypadku głębokiej nieufności. Natura jednak lubi równowagę, choć ta wydaje się być niekiedy niemożliwą do osiągnięcia.

Czy na gruncie nienawiści może wyrosnąć miłość?
A jeżeli tak, jaką cenę trzeba będzie za nią zapłacić?
I kto ją uiści?

Siódme Morze jest systemem awanturniczym. Ta przygoda jednak jest dowodem na to, że nawet tu nie ma nic za darmo.


Porucznik Janus Breggio otulił się szczelniej płaszczem. Z nieukrywaną niechęcią przesuwał spojrzenie po leżących gdzieniegdzie resztkach topniejącego śniegu. Wczesna wiosna w jego rodzinnym domu w Vodacce wyglądała zupełnie inaczej niż tu, na tej zimnej i obcej północy. Świeże słońce nadawało wprawdzie urok maleńkiej portowej mieścinie, ku której zmierzał, jednak dotkliwy chłód zdecydowanie wykluczał przyjemność doznań estetycznych.
W przeciwieństwie do swego przyjaciela, Guy le Grande patrzył na vesteńską osadę z zawadiackim uśmiechem na ustach. Błyszczące oczy awanturnika zdawały się wzywać przygodę, kusić los. "Nawet tu można przeżyć coś ciekawego" - myślał. Bystremu spojrzeniu nie umknęły ani uroda tutejszych dziewcząt, ani zaciekawione, acz pełne rezerwy spojrzenia miejscowych.
Porucznik Breggio wykonywał rozkaz kapitana Cassadei, który szukał najemników dla pana Giovanniego Villanovy. Najemników, "którym cuda i dziwy niestraszne, co się duchów a mar nie przelękną, co nie tylko bić się, ale i pomyśleć potrafią". Rozkaz był mu na rękę, gdyż mógł się przy okazji zobaczyć z dawno niewidzianym przyjacielem, Rhaegnarem Gustavssonem, do którego wysłał uprzednio list i pewien był jego gościny.
Uśmiechnął się pod wąsem widząc czekającego na nadbrzeżu chłopaka. Przez te kilka lat Rhaegnar znacznie wyrósł: z barczystego, sympatycznego wyrostka zmienił się w dziewiętnastoletniego mężczyznę z jasnymi, splecionymi w tradycyjny warkocz włosami i kręcącym się puchem na brodzie. "Tylko jego szczerość i otwartość nie zmieniły się wcale" - pomyślał Janus, gdy przyjaciel mocno go uściskał i po bratersku poklepał po plecach Guya tak, że ten niemal się przewrócił.
- Chodźmy do domu - uśmiechnął się Rhaegnar, a uśmiech ten i jasne, miłe spojrzenie chłopaka mimowolnie nasunęły Guyowi skojarzenie z dużym szczeniakiem.
Dom, a właściwie chata Rhaegnara, była dla obu przyjaciół czymś niezwykłym. Równie niezwykłe było powitanie - serdeczne i ciepłe, choć przecież nikt z rodziny Gustava Larssona (oprócz niego i jego syna) nie znał ani Janusa, ani tym bardziej Guya. Goście zostali ulokowani w pokoju sąsiadującym z kuchnią, by grzało ich ciepło kuchennego pieca. Ledwie zdążyli się rozlokować, zostali zaproszeni na wieczerzę.
Na wieczerzy zebrała się cała rodzina: kilka kobiet i Rhaegnar. Na pytanie o innych mężczyzn Vesteńczyk odparł, że tatuś (tu ściszył głos) wyjechał, a brat...
Na wspomnienie brata Rhaegnar zaciął usta, a żyły na skroniach zaczęły pulsować wściekłością.
- Ten kretyn, ten odbyt kaszalota, Mikk - reszta zdania zanikła w niezrozumiałym potoku vesteńskich przekleństw. Przyjaciele popatrzyli po sobie i, nalewając sobie co chwilę domowego piwa, od słowa do słowa, wyciągnęli z chłopaka całą historię.
"Zakochałem się - opowiadał Rhaegnar, rumieniąc się lekko. - I ona mnie pokochała, kruszynka... Jużeśmy trzy lata na schadzkach bywali i w końcu żem poszedł do tatusia, coby mi się żenić pozwolili. Tatuś dobrzy są, tylko drzaźnią się o byle co. A tu ja się żenić zamiaruję, a ona - kruszynka znaczy - Vendelczyka córka. Ano, Vendelczyka, ale co ja zrobić przeciw temu mogę, serce nie sługa... Mówili mi tatuś, żem głupi, że z córką przedawczyka się zadaję, że matka Julietty to monteńska dziewka, a on sam głupi butorób, co tradycje zdradził dla ładnych cycków. I że ja pewnie taki sam, że dla ładnych oczu bym rodziną i przodków sprzedał. No, tośmy się z tatusiem poprztykali tak trochę i tatuś powiedzieli, że jak się ożenię z Vendelką, to oni mi tak skórę spiorą, że przez tydzień nie będę mógł siąść i że z domu mnie wypędzą. Ale mnie tam nie przywiązywali kamieni do ramion, jak mały byłem, to i pomyślunku trochę mam. Pomyślałem sobie, że wezmę tatusia na przeczekanie, to i łaskawsi będą. No i wszystko szło pięknie, bo kruszynka ze swej strony swojego ojczulka urabiała, tatuś umówili się z nim i zaczęli rozmawiać. I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie ten flak wołowy, ten cholernik obłąkany, mój młodszy braciszek. Mikk umyślił sobie, że jak ja z Vendelką pójdę, to cała rodzina w pohańbieniu żyć będzie. No to, niewiele myśląc, bo to głupie takie, ze słów szkoda, wziął i zabił kuzyna kruszynki, pana Gourniego siostrzeńca. Jakżem się zdrzaźnił na gówniarza, tom zamknął go w piwnicy, w klatce na owce i siedzi tam. Ile? A, będzie drugi miesiąc. I teraz kaplica. Ani kruszynki ojczulek rozmawiać z nami nie będzie, ani tatuś przecież nie przeproszą Vendelczyka. Porwać kruszynki nie porwę, boby mnie utłukli na miejscu, a zresztą, ledwo się uspokoiło po ostatnich rozróbach, toby się teraz na nowo zaczęło, że Vesteńczycy to barbarzyńcy, ze hołota i dzicz - jeszcze by na nas posłali wojów swoich, a po kiego nam to do szczęścia? Już zupełnie nie wiem, co robić, przyjdzie chyba za morze popłynąć i szczęścia szukać..."
Janus i Guy popatrzyli na załamanego chłopaka i uśmiechnęli się. Mieliby nie pomóc temu wyrośniętemu szczeniakowi?
-Wiesz - nonszalancko rzucił Janus - ty znajdź dla nas piętnastu najemnych chłopów, a my załatwimy dla ciebie tę sprawę. Jeżeli, oczywiście chcesz...
Rhaegnar chciał.
-Nawet, jeżeli musiałbyś opuścić Vesten?
Rhaegnar chciał.
-Nawet, jeżeli straciłbyś honor?
Rhaegnar chciał.
-Cóż - wilczy uśmiech Guya pogłębił się. - Ty nie możesz jej porwać, ale my możemy...
Roześmieli się, dopijając resztę piwa z kubków. Chwilę jeszcze pogawędzili, lecz obaj goście byli zmęczeni długą podróży. Pełni oczekiwania na kolejną przygodę, przyjaciele poszli spać. Mylili się jednak sądząc, że dane im będzie odpocząć po męczącej podróży. Bladym świtem obudził ich przeraźliwy huk roztrzaskiwanych glinianych naczyń i soczyste przekleństwa we wszystkich językach Thei. Trochę czasu zabrało przyjaciołom uspokojenie Rhaegnara i zmuszenie, by wszystko spokojnie opowiedział.
Z opowiadania, często i gęsto przetykanego wyszukanymi przekleństwami, dowiedzieli się, że "kruszynka" została zaręczona z synem ussurańskiego kupca i dziś wieczór ma odbyć się uroczysty bankiet w domu Vendelczyka, w Kirk. Przepłynięcie na główną wyspę Vendel nie powinno zająć zbyt dużo czasu, lecz co potem?
-Ekhm - czyjeś ostrożne kaszlnięcie wytrąciło mężczyzn z zamyślenia. W drzwiach stała wysoka i smukła dziewczyna, uśmiechając się nieśmiało. Jasnowłosa i jasnooka, wyglądała jak słoneczny promień zabłąkany w ciemnej izbie. Miękkim głosem powiedziała coś, a grobowa mina Rhaegnara rozjaśniła się nagle.
-To moja kuzynka, Yngvild Lawranssdottir - wyjaśnił zbaraniałym towarzyszom. - Niestety, nie zna ani vodacciańskiego, ani monteńskiego, więc nie jest w stanie się z wami porozumieć, ale mówi, ze ona może pomóc. -Yngvild mówi, że zna zioło, które dobrze podane sprawia, że w długi sen zapadasz i wyglądasz jak umarły. Mówi, że ma to zioło i może je wam dać, tylko pod warunkiem, że weźmiecie ją ze sobą na bal.
Miny obu mężczyzn wyraźnie wskazywały, że nie mają nic przeciwko. Yngvild uśmiechnęła się ślicznie i powiedziała coś ze śmiechem. Rhaegnar również się roześmiał i pokiwał głową.
-Mówi, że musimy się zbierać, bo trzeba się przebrać i ruszyć w drogę. Guy z właściwa sobie fantazją wybrał sobie ubrania we wszystkich kolorach tęczy, Janus doszył sobie tylko do munduru kapitańskie pagony.
-Panie baronie? - Uśmiechnął się wrednie.
-Panie kapitanie? - Z udawaną wyższością zerknął na niego Le Grande.
-Wyglądacie lepiej niż te vendelskie cioty - entuzjastycznie stwierdził Rhaegnar. - Tylko, Guy, może pozdejmowałbyś część biżuterii?
-No, wiesz! - Żachnął się nagabnięty. - Teraz, jak jestem baronem to będzie ta, no, ekstrawagancja! Nikt przecież nie powie mi w oczy, żem nie baron, nie?
-Ano nie - potulnie zgodził się Vesteńczyk. - A wiecie, bo jam sobie tak umyślił, cobyście mnie też stąd wywieźli. Bo jak się tatko dowiedzą, że to ja zrobiłem tę aferę, żeby kruszynę porwać, to mnie utłuką na miejscu! Więc ja bym wziął tego zioła i umarł, a wy byście niby pogrzeb mi zrobili i ze sobą zabrali?
-Niby cię zakopać mamy?- Upewnił się Janus. Rhaegnar obrzucił go dziwnym spojrzeniem.
-No, nie? u nas się zmarłych nie grzebie w ziemi, tylko kładzie do łódki, polewa oliwą i puszcza na morze, a potem się strzela do tej łódki - i ona się spala z trupem. Więc byście mnie do tej łódki włożyli i potem na statku wyciągnęli. Bo ja mam przyjaciół w Avalonie i do nich byśmy się z kruszynką zabrali. Byśmy nowe życie sobie zaczęli i nie musielibyśmy się bać tatusia, bo on zaś by myślał, żem umarł. Co wy na to? - Błagalnie popatrzył na przyjaciół.
-A co z najemnikami? - Zmarszczył brwi Vodaccianin.
-Ja się nimi zajmę, Janus. Jeszcze dzisiaj chłopa obejrzę i popatrzę, kto się nada. A jeszcze i takich wybiorę, co pod vodacciańską banderą posłużą i kamraci z nich świetni będą, dobra?
-Dobra - Janus nie miał powodów, by nie ufać Vesteńczykowi.
-Tylko cała sprawa zostaje tajemnicą - Guy poprawił sobie jedwabną kamizelę. - Ta twoja kruszynka... jak ona ma na imię?
-Juliette... to po monteńskiej babce... Juliette Gournie, znaczy Svendottir, bo jej ojczulek nazwisko zmienił, po ojcu winien się Sven Larsson nazywać. Przyjaciele wymienili znaczące spojrzenia, oni nie przywiązywali większej uwagi do nazwisk.
-Tak więc - kontynuował niezrażony Guy - Juliette umiera... nie wiemy jeszcze jak, ale to się wymyśli, i płyniemy z nią na statek?
-Okręt - rzucił cierpko kapitan Breggio.
-Niech będzie okręt. Potem wracamy po ciebie, w międzyczasie umierasz, więc pakujemy cię do łódki i płyniesz na statek... okręt. Dobra, co z tymi najemnikami?
-O to się nie martw - wzruszył ramionami Janus. - Załatwię to z kimś z załogi... ot, z Hecklerem Kochem, on się wszystkim zajmie. Jak będziemy szli do przystani, Rhaegnar, poznam cię z nim.
Przedpołudnie szybko zleciało na przygotowaniach, a już w południe baron Guy le Grande, kapitan Janus Breggio i ich vesteńska towarzyszka, Yngvild Lawransdottir ruszyli w stronę przystani. Stąd mieli popłynąć na wyspę Oddiswulf, gdzie znajdowała się vendelska stolica, Kirk, przez Vesteńczyków nazywana wciąż Kirkjuboejarklauster.
Przystań na Oddis zrobiła na przyjaciołach spore wrażenie: wykute w litej ścianie schody prowadziły w górę, gdzie znajdowały się powozy, którymi - za odpowiednią opłatą - podróżowało się do Kirk wygodnymi, brukowanymi drogami. Samo Kirk, utrzymane w nienagannym porządku miasto bogatych Vendelczyków, robiło nie mniejsze wrażenie. Janus i Guy nie mogli odmówić sobie krótkiej wycieczki i zwiedzili domy Gildii, nieustępujace przepychem dworowi Montaigne, niewielkie i bardzo drogie restauracyjki i przekonali się, na własnych kieszeniach, że w istocie, Vendelczyków stac było na to, by importować słodycze z Montaigne, wino z Vodacce i południowe owoce z Castilli. Co więcej, najwyraźniej służby miejskie opłacano przez cały rok, próżno bowiem było szukać zaniedbanych ulic, dziur w bruku i tym podobnych, typowych dla wszystkich miast Thei, urozmaiceń. Guy oglądał przepych Kirk z podziwem, w duchu stwierdzał jednak, ze daleko lepiej czuje się w portowych mieścinach i ich podłych szynkach.
Gdy już dowiedzieli się, gdzie znajduje się dworek należący do pana Gourniego, zaczęli się zastanawiać, jak tez można się na ten bankiet dostać Stwierdzili, że nie zaszkodzi rozejrzeć się po co wystawniejszych miejscach, by znaleźć kogoś, kto jest oczekiwanym gościem i "zdobyć zaproszenia". Szczęście nie opuszczało ich, gdyż nie tylko znaleźli takiego człowieka, ale i udało im się zawrzeć z nim bliższą znajomość. Eryk Evertsen był vendelskim nowobogackim niezwykle zadowolonym z rozmowy z monteńskim arystokratą. Biedny, nie spodziewał się nawet niefortunnego zakończenia tej znajomości!
-Ach - uśmiechnął się. - Bankiet u Gourniego! Oczywiście, oczywiście, że się wybieram, będzie tam zresztą cały liczący się światek. Ciekawi jesteśmy niezmiernie tego ussurańskiego bogacza, Vladiscika bodajże.
O- zdziwił się uprzejmie Guy. - Tak się składa, że i my wybieramy się na dzisiejsze przyjęcie. Może więc po drodze wstąpimy po pana i wybierzemy się razem?
Evertsen skłonił głowę.
Do wieczora przyjaciele wynajęli całkiem reprezentatywny powóz z woźnicą i z pełna galą podjechali pod dom Evertsena, skąd razem ruszyli w stronę dworku pana Gourniego.
-Ach, właśnie - odezwał się Janus, przerywając kontemplację ulic Kirk. - Czy byłby pan tak miły i pokazał na moment pańskie zaproszenie? To, które my otrzymaliśmy, budzi we mnie niejasne wątpliwości.
-Naturalnie, - Vendelczyk bez wahania podał mu niewielki kartonik? i to była ostatnia rzecz, którą zrobił, nim Guy uderzył go w głowę pięścią.
-No - rozjaśniła się twarz awanturnika - teraz trzeba go gdzieś zostawić.
Jak pomyśleli, tak zrobili - i już po chwili nieprzytomny mężczyzna wylądował poza miastem, jego sygnety przyozdobiły palce Guya, a sakiewka z gilderami dostała się woźnicy, dzięki czemu "ogłuchł" i "oślepł" na cały wieczór.
Wkrótce ich oczom ukazała się posiadłość pana Gourniego. Prosty, biały dworek, okolony schludnie utrzymanym trawnikiem i zadbanymi drzewami sugerował, że gospodarz jest poważnym i rzeczowym człowiekiem interesu. Podali zaproszenie lokajowi i nawet nie patrząc na jego reakcję pewnie weszli do środka.
Duży hol był pełen ludzi - część już tańczyła, część siedziała przy stołach ustawionych pod ścianami. Yngvild, Janus i Guy starali się sprawiać wrażenie, jakby cała sytuacja był dla nich chlebem powszednim. Bez skrępowania usiedli, gawędząc od niechcenia i rozglądając się po barwnym otoczeniu.
-Panowie muszą się nudzić, przyzwyczajeni do o wiele wystawniejszych bankietów - wyszemrała nieśmiało siedząca naprzeciw niepozorna blondynka.
-Och, bynajmniej - rzekł zgodnie z prawdą Janus. - Radzibyśmy jednak byli ujrzeć szczęśliwych oblubieńców i ich rodziców.
-Ach? - uśmiech kobiety zgasł nagle, niczym płomień świecy w podmuchu wiatru. - Pan Gournie jest w pokoju swej córki, gdyż dziewczyna za żadne skarby nie chce zejść na dół. Widzicie, przez te zaręczyny straciła swą dziecinną miłość...
-Rhaegnara? - Nieopatrznie rzucił Guy.
-Tak... skąd wiecie? - Zdziwiła się.
-Hm... zatrzymaliśmy się u niego - przyznał się Guy. - Tak... a co z resztą rodziny?
-Pani Gournie zmarła - oczy blondynki zaszły mgłą - i dziewczyna nie miała nikogo prócz mnie... och, moje maniery! Olga Flannsdottir, guwernantka Juliette - mężczyźni odpowiedzieli ukłonem.
-Natomiast Vladiscikowie jeszcze nie przyszli. Cóż, dość kontrowersyjne według mnie jest małżeństwo naszej kruchej Julietty z...
Huknęły otwierane drzwi i do sali wdarła się dzika, nieokiełznana natura, rzekłbyś - trzy śnieżne demony.
-Ivan Vladiscik - głos potężnie zbudowanego mężczyzny rozdarł ciszę. Na niezwykle bogato zdobione, typowo ussuriańskie ubranie spływały szare, lśniące włosy, a pod krzaczastymi brwiami błyszczały szmaragdowozielone oczy, nadając ogorzałej twarzy wyraz posępnej dzikości.
-Natasza Vladiscik - niemal dorównująca mężowi wzrostem kobieta kipiała nieokiełznanym, porywającym wdziękiem. Czarne kręcone włosy spływały po błękitnej sukni, współgrającej z barwa jej oczu.
-Katia Vladiscik - kilkunastoletnia dziewczyna była młodszą kopia matki. Wesołym, przenikliwym spojrzeniem odpowiadała na zdumione uśmiechy gości.
-Witajcie, drodzy przyjaciele - głos gospodarza brzmiał cicho w porównaniu z mocnym tembrem Ussuriańczyka. - A gdzież jest Feliks?
-Został w zajeździe - pogardliwie skrzywił usta jego ojciec. - Twierdzi, że źle się czuje.
-Ach, podobnie jak Juliette... Widać oboje młodzi denerwują się zaręczynami. Pozwólcie, proszę, do stołu. - Niski, siwowłosy Vendelczyk wskazał na miejsce obok siebie.
-Czyli Juliette jest na górze? - Mruknął Guy.
-Och, nie powinnam wam mówić, przyjaciele Rhaegnara, ale to trzecie drzwi po lewej na pierwszym piętrze - uśmiechnęła się nieco kpiąco guwernantka. - No, idźcie, idźcie - dodała, patrząc na ich zbaraniałe miny - My z Yngvild jakoś odwrócimy uwagę gości.
Przyjaciele wstali od stołu i ruszyli w kierunku schodów. Po chwili usłyszeli za sobą rumor i podniesiony głos Olgi - spojrzeli tylko na zemdloną Yngvild i krzątającą się wokół niej kobietę, po czym błyskawicznie wbiegli po schodach i wpadli w rzeczone drzwi.
Blade światło księżyca za wielkim oknem rozjaśniało dziewczęcy pokój, urządzony białymi meblami. Na szerokim, niskim łóżku kuliła się drobna postać, jej ramiona drżały od szlochu.
-Panienka Juliette? - Zapytał po monteńsku Janus.
-Kto to?! - Przerażona dziewczyna zerwała się z łóżka.
-Przyjaciele Rhaegnara.
-Chwileczkę - Juliette zapaliła stojąca na toaletce lampkę, a płomień oświetlił jej sylwetkę. Mężczyźni przestali się dziwić Rhaegnarowi.
Niska, drobna dziewczynka wyglądała jak promyk światła. Fale złotych włosów kaskadami opadały po białej, prostej sukience, sięgając Juliette aż do stóp. W jasnej, drobnej buzi płonęły wielkie, ciemnoniebieskie oczy wyrażające całą gamę uczuć. Gdy zaś dziewczyna biegała po pokoju zapalając lampy, wydawało się, że tańczy, jakby ktoś skierował na ścianę odbity szkiełkiem promyk słońca.
Janus pokazał jej pierścień Rhaegnara, a usta Juliette rozchyliły się w uśmiechu ukazując drobne jak perełki ząbki.
-Och, Rhaegnar wysłał was, byście mnie uratowali! Niech Theus was wynagrodzi, moi drodzy przyjaciele!
-No właściwie tak, tylko, widzisz, nie zdążyliśmy z Rhaegnarem ustalić wszystkich szczegółów. Słuchaj, plan jest następujący...
Oczy dziewczyny rozszerzały się ze zdumienia, gdy słuchała zmyślnej intrygi bohaterów. W końcu, gdy Guy i Janus skończyli, zatrzepotała rzęsami.
-Och... i będę musiała opuścić ojczulka? - Spuściła głowę, lecz zaraz uniosła ją z uśmiechem. - Cóż. Raz się żyje, nieprawdaż? I tak, wychodząc za tego Vladiscika musiałabym ojczulka zostawić, a tak to przynajmniej z Rhagnarem szczęśliwa będę. No, dobra, dajcie mi ten napój i skończmy tę historię.
Lekko zadrżała jej ręka, gdy wlewała kilka kropli do pucharka z winem. Nie tracąc jednak pogodnego spojrzenia szybko przytknęła go do ust i wychyliła duszkiem.
-Będę czekała - uśmiechnęła się, kładąc na łóżku i zamykając oczy.
Przyjaciele szybkim krokiem wyszli z pokoju i zeszli na dół. Bawili się całkiem dobrze przez kilka godzin, nim na sali nie nastąpiło dziwne poruszenie.
-Przepraszam - w zaległej ciszy rozbrzmiał niemal szept gospodarza. - Ale jestem zmuszony zakończyć bankiet. Moja córka... - głos mężczyzny drżał niczym liść na wietrze - moja córeczka... właśnie odebrała sobie życie.
W absolutnej ciszy Janus Breggio i Guy le Grande patrzyli na człowieka, który właśnie utracił wszystko, co było dla niego najcenniejsze. "Matka Juliette umarła, zbyt delikatna na vendelski klimat i tylko córka mu została, najdroższa mu istota" - wspomnienie słów Olgi targnęło ich sumieniami.
Czy dobrze robią, ratując jedną miłość kosztem zniszczenia innej? Czy słusznym wyborem jest ocalenie uczucia dwójki młodych za cenę rozpaczy ojca? Czy miłość między rodzicem a dzieckiem nie jest najświętszym uczuciem? Wszak oboje, Juliette i Rhaegnar, są młodzi, skąd pewność, jak długo przetrwa ich związek? A czy istnieje coś godnego porównania ze zrozpaczonym ojcem? Ojcem, którego rozpacz wywołali właśnie oni... Jeszcze nigdy przyjaciele nie czuli się tak godni pogardy, zupełnie wyzbyci jakiejkolwiek cechy bohatera. Patrzyli na stężałą w bólu twarz Svena Gourniego i mieli pewność, że ta rozpacz w oczach ojca, który utracił jedyne dziecko, będzie ich dręczyć w najgorszych koszmarach.
Teraz jednak nie mogli się cofnąć.
W milczeniu wyszli z budynku i zaczaili się nieopodal, obserwując pokój dziewczyny. Mieli nadzieję, że zdołają wykraść ją przez duże okno, lecz w pomieszczeniu cały czas paliło się światło, rzucając niewyraźne cienie. W końcu jednak "ciało" Juliette złożono w przyszykowanym naprędce powoziku i powoli żałobny orszak opuścił posiadłość.
Przyjaciele wlekli się za powozem z opuszczonymi głowami. Dotrzymująca im towarzystwa Yngvild miała równie niewyraźną minę - była Vestenką, a tu więzy rodzinne traktuje się bardzo poważnie. Gdy po raz kolejny zatoczyła się ze zmęczenia i przygnębienia, Janus ujął ją pod ramię.
-Guy - powiedział poważnie - idź za tym powozem, pewnie jadą z nią do kaplicy, zobacz, gdzie to jest i przyjedź po mnie; ja zaprowadzę Yngvild do jakiegoś zajazdu... ot, ta gospoda wygląda całkiem przyzwoicie - wskazał na niewielki, schludnie wyglądający piętrowy budynek.
Guy skinął głową i szybkim krokiem ruszył za smętnie człapiącymi końmi. Faktycznie, kierowali się w stronę kaplicy, gdzie złożono ciało. Mężczyzna obserwował wysokiego draba trzymającego na rękach Juliette, jak gdyby była ona porcelanową figurynką z dalekiego Sułtanatu Półksiężyca. Odwrócił wzrok od pogrążonych w żałobie ojca, Olgi i kilku innych ludzi, po czym zajął się czyszczeniem paznokci.

Zaszeleściła suknia opadająca na podłogę. W przyspieszony oddech wdarł się ostrzem wysoki, dźwięczny śmiech. Palce, jak zawsze w takich momentach, nie mogły poradzić sobie ze wszystkimi zapięciami, haftkami i guziczkami. Gdy wszystkie ubrania leżały na podłodze, palce mogły już przesuwać się po ciepłej, rozgrzanej skórze, a zeschnięte wargi spotkały się w pierwszym pocałunku.

Nie czekał długo. Znużeni emocjonalną huśtawką bliscy odjechali, by odpocząć przed czekającymi ich trudnymi chwilami, zostawiając kilku mężczyzn na straży. Wilczy uśmiech rozjaśnił półdziką twarz Guya - nadeszła chwila zabawy. A on zostanie wodzirejem!

Cichy, przerywany szept. Donośny męski śmiech i niedowierzanie w głosie:
-Mogłaś mi powiedzieć, że umiesz mówić po monteńsku!
-Nie tylko mówić - w wysokim kobiecym głosie obietnica miesza się z lekką kokieterią.
Janus wzdycha głęboko.

W ciszy kaplicy rozbrzmiał echem stukot obcasów. Wysoki, szczupły i giętki jak wierzbowa witka mężczyzna wkroczył pewnym krokiem do świątyni i oparł ręce na biodrach widząc czterech dryblasów o gabarytach inijskiego boksera. Wykrzywił usta w uśmiechu, jaki mógłby mieć człowiek umierający z głodu na widok najbielszej bułeczki. Błyskawicznie wydobył rapier i nonszalancko zasalutował.
-Dobry wieczór - przywitał się obyczajnie i zaatakował najbliższego mężczyznę, nie czekając na jego reakcję. Ta, na szczęście była na tyle opóźniona, że cios kosza trzymanego za ostrze rapiera, umiejętnie poprawiony kopniakiem w szczękę, okazał się wystarczająco skuteczny, by drab osunął się na posadzkę, nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie zdążył nawet dobyć broni.

-Yngvild?
-Mhm.
-Miałaś rację.
-W czym?
-Umiesz po monteńsku.

Guy okręcił się w piruecie i odruchową paradą uniknął ciosu napastnika. Ignorując go chwilowo, skoczył na katafalk, na którym leżała Juliette, odbił się od niego i całym ciężarem ciała rzucił się na niespodziewającego się ataku trzeciego dryblasa, powalając go na ziemię. Wypraktykowany cios w twarz pozbawił olbrzyma przytomności, a awanturnik, nie zmieniając niemal pozycji, wyprowadził błyskawiczny cios w górę, trafiając w krocze czwartego napastnika, który dopiero teraz sięgał po broń. Ten stęknął pod nosem jakieś niezbyt cenzuralne określenie i zgiął się wpół - twarzą trafiając prosto na podstawione uprzejmie kolano podnoszącego się Guya.

-Yngvild?
-Hm?
-Skąd znasz Olgę?
-Ach... to moja ciotka. Ktoś musiał przemycać wiadomości miedzy Rhaegnarem a Juliette.

Guy odgarnął za ucho kilka nieposłusznych kosmyków i uśmiechnął się do jedynego przytomnego szermierza, który zmierzał już w jego kierunku. Pozwolił mu wykonać pierwszy atak i, zręcznie unikając jego imbrocatto, wyprowadził szybką fintę - miał ochotę na dłuższą zabawę. I może faktycznie byłaby ona taka, gdyby nie rzucił spojrzenia na leżącą na katafalku dziewczynę. Westchnął z żalem i zripostował palestrę przeciwnika, korzystając z tego, że ten musiał zrobić wypad do przodu. Ostrze jego rapiera delikatnie rozcięło skórę na czole dryblasa, a gdy krew wywołała u niego oczekiwaną panikę, zręcznie musnął końcem miecza wewnętrzną stronę prawej ręki. Miecz Vendelczyka z brzękiem upadł na posadzkę, a Guy spokojnie przetarł koszulą ostrze swego rapiera, roztarł prawy nadgarstek i mocno, z rozmachem, wyprowadził cios prosto w szczękę zakrwawionego draba. Awanturnik krzepko zarzucił sobie Juliette na ramię i, pogwizdując cicho, ruszył w stronę gospody. "Janus będzie niepocieszony, gdy dowie się, że nie zostało mu nic do roboty" - uśmiechnął się do swoich myśli. Kiedy jednak wszedł do pokoju stwierdził, że i jego przyjaciel niezgorzej się bawił. Pokręcił głową, patrząc na jasne włosy Yngvild rozsypane na ciemnej piersi Vodaccianina i chrząknął znacząco.
-Wiem, co sobie myślisz - Janus leniwie otworzył lewe oko. - Ale nic nie mów, proszę.

Fale leniwie obijały się o wysokie burty "Powrotu". Porucznik Breggio i pan le Grande pili vodacciańskie wino i zabawiali rozmową swych gości - Rhaegnara Gustavssona i Juliettę Gournie.
-Bardzo, ale to bardzo szybko udaliśmy się do portu - zaczął Janus.
-O tak, nie przypominam sobie, by jakakolwiek kobieta ubierała się tak szybko jak Yngvild - wtrącił się złośliwie Guy.
-Cicho siedź - ofuknął go Vodaccianin i spokojnie kontynuował. - Jak tylko dopłynęliśmy do przystani, powierzyliśmy Juliette panu Kochowi i, udając lekko zawianych, wróciliśmy do domu Rhaegnara. Tam powitała nas iście grobowa cisza - urwał nagle.
Oni naprawdę byli przekonani, ze Rhaegar nie żyje. Kolejna rozpacz, do której przyczynili się w ciągu zaledwie jednego wieczoru. Trzynastoletni Mikk z zaczerwienionymi oczyma patrzył na "ciało" swego brata, nie pamiętając już waśni, matka, która wstydziła się łez, nie mogła przestać płakać, zimna i obca atmosfera dojmującego smutku. "Byliście mu przyjaciółmi" - wyszeptała starsza kobieta - "Złóżcie swą przyjaźń wraz z nim do ostatniej łodzi...". Kobiety i niedorostek powinni zgodnie z obyczajem zostać w domu.
-Złożyliśmy do łodzi olbrzymiego Rhaegnara... doprawdy, powinieneś zeszczupleć nieco - cierpko rzucił Breggio. - I przypłynęliśmy na "Powrót", gdzie właśnie ocknęła się Juliette. Poczekaliśmy kilka godzin, aż odzyskasz przytomność - cóż, jesteśmy gotowi do odpłynięcia, jeżeli oczywiście nie zmieniliście zdania.
-Nie, naturalnie... - zaczęli, lecz w zapewnienia obojga wdarł się krzyk wachtowego, George'a O'Daley:
-Panie kapitanie! Jakaś łódka kieruje się prosto na nas!
-Opisz tę łódkę! - Janus Breggio momentalnie zmienił się w czujnego dowódcę. Wstał sprężyście i podszedł na dziób.
-Jeden wioślarz - O'Daley podał kapitanowi lunetę, sam doskonale widział i bez niej. - Bez widocznej broni. Musowo mężczyzna.
-Dziękuję, panie O'Daley.
-Czy mam ogłosić alarm?
-Nie, proszę zostać i informować mnie na bieżąco.
-Tak jest, panie kapitanie.
Janus Breggio zamyślił się, mimowolnie szarpiąc doskonale utrzymaną bródkę. Po chwili uśmiechnął się i wrócił do towarzystwa - co jak co, ale mógł polegać na swoich ludziach. Nawet na George'u O'Daley.

-To mężczyzna, panie kapitanie! Jest sam!
-Nie ma broni, panie kapitanie!
-Zdecydowanie wziął kurs na "Powrót", panie kapitanie!
-Ma ze sobą tylko niewielki bagaż, panie kapitanie!
-Krzyczy, żeby go wziąć na pokład, panie kapitanie! Ja ci dam, na pokład, psi synu...
-Panie O'Daley! Ja się tym zajmę!
-Tak jest, panie kapitanie!
-Proszę wciągnąć tego człowieka na pokład, przeprowadzić dokładna rewizję... choć może pan Covazza się tym zajmie?
-Tak jest, panie kapitanie!
-A potem przyprowadzić go do mnie!
-Tak jest!

Po szybkiej rewizji przeprowadzonej przez pana Vito Covazza, drugiego wachtowego, mężczyzna podszedł do przyjaciół i ich towarzyszy. Minę miał nietęgą.
-Panie kapitanie? - Jego monteński był twardy i z bardzo silnym akcentem. - Mam prośbę. Bardzo dużą prośbę.
Wysoki i dobrze zbudowany chłopak był dość przystojny. Miał może jakieś siedemnaście lat, a jego jasna twarz o ostrych rysach nasuwała Janusowi i Guyowi niejasne skojarzenia. W zielonych oczach, niemal zupełnie przesłoniętych opadającą grzywką, malowała się gorąca prośba.
-Słucham - Breggio taksował nieznajomego spojrzeniem.
-Ja... ja uciekam z domu i muszę jak najszybciej opuścić Vesten, bo pan ojciec mnie zabije - jego twarz wyrażała stwierdzenie "to chyba wystarczy za powód?". Janus uśmiechnął się.
-A czemu z domu uciekasz, chłopcze? - Zapytał z ciekawością Guy.
-No, bo pan ojciec chciał mnie wrobić w dość paskudną sprawę. W małżeństwo - dodał, widząc niezrozumienie malujące się na twarzach słuchaczy. Ale to on zdziwił się bardziej, słysząc gromki śmiech, jaki wywołały jego słowa.
-No dobra - poklepał go po ramieniu kapitan. - Bo my tu akurat mamy takich uciekinierów. To możemy wziąć i ciebie, pod warunkiem, że...
-O, mogę szorować pokład od rana do wieczora - z zapałem przerwał chłopak. Odpowiedział mu kolejny wybuch śmiechu.
-Powiedz nam tylko jeszcze, jak się nazywasz?
-Vladiscik. Feliks Vladiscik - skłonił głowę chłopak.
Zapadła głucha cisza. A śmiech, który chwilę po tym, wstrząsnął przyjaciółmi, szeroko rozniósł się po wodzie.
Podniesiono żagle.

-Epilog-

Janus i Guy jeszcze raz powtórzyli instrukcje avalońskiemu gońcowi:
-Do rąk własnych pana Svena Gourniego i pana Gustawa Larssona. Pamiętaj! Goniec skinął głową.
Wydali na to trochę gilderów, ale nie uchodzi, żeby rodzice martwili się o swoje dzieci, cieszące się zdrowiem i szczęściem.

Dramatis Personae:

Rhaegnar Gustavsson
Dziewiętnastoletni Vesteńczyk. Wysoki (ok. 190 cm wzrostu), jasnowłosy i jasnooki. Mówi niskim, lekko chrypliwym głosem, szczerze i rubasznie się śmieje. Bardzo emocjonalnie podchodzi do życia, choć niekiedy zdarza mu się zapanować nad temperamentem. Jest tylko jedna istota, która napawa go strachem. Jego tatuś.



Juliette Svendottir
Maleńka i krucha istotka. Ma piętnaście lat, lecz wygląda na trzynaście. Długie jasne włosy, porcelanowa cera i ciemnoniebieskie oczy zapadają w pamięć każdemu mężczyźnie. Mimo pozorów, jest twardą i zdecydowaną osóbką, która dobrze wie, czego chce i z pewnością to dostanie.



Yngvild Lawransdottir
Jasnowłosa i jasnooka kuzynka Rhaegnara nie wyróżnia się fizycznie spośród innych ładnych Vestenek. Tym, co ją cechuje jest nieposkromiona ochota na zabawę i robienie innym nieszkodliwych dowcipów. Jest bardzo rozrywkową dziewczyną, ale czuć w niej vesteńską dumę.



Feliks Vladiscik
Siedemnastoletni Ussurianin, który woli kochać Matuszkę na odległość. Płonie w nim żądza przygód i sławy. Jest zgodnym i miłym chłopakiem, ale bardzo łatwo go zdenerwować w jakikolwiek sposób ubliżając Ussurii i jej mieszkańcom. Ma jasne włosy i zielone oczy.

Sven Gournie
Czterdziestoparoletni wdowiec, przedwcześnie postarzały. Jest średniego wzrostu, ubiera się z niewyszukaną elegancją. Kocha swą córkę nad życie i chce dla niej wszystkiego, co najlepsze.





Strażnicy Katafalku (5):
Zajadłość: 2
Broń: miecz (średni)
PT: 10
uchylanie 1, atak 1, parowanie 1

Notka odautorska:
Nie wprowadziłam zbyt bogatych opisów, bo chyba każdy z nas ma inną wizję Siódmego Morza, a ponieważ ta przygoda nadaje się na inaugurację, nie chciałabym ingerować w wizje Mistrzów Gry od samego początku. Pokazałam tylko ogólny klimat Vesten i Vendel.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 5 / 6



Czytaj również

Lars Ericsson
Łotr, zdradziecki kapitan statku z Vendel
Vista e Vita
Vodacciański scenariusz o poszukiwaniach, podstępie i miłości
La Queste del Saint Graal
Avalońskie scenariusze [Pdf]
Jack-o'-Lantern
Łotr, Sidhe z dworu Unseelie

Komentarze


~Iza Bigaj

Użytkownik niezarejestrowany
    rodzina
Ocena:
0
Dzisiaj na lekcji rozmawialismy o naszych pszodkach. I pani nam powiedziała, że jeżeli chcemy czegoś sie dowiedziec o naszych przodkach mozemy wejść na internet i tam czegoś poszukać. Ja bym się chciała czegoś dowiedzieć o moich przodkach więc tu nsuwa sie moje pytanie: czy jesteście jakoś spokrewnieniz rodzina Bigaj? Niech mi ktoś odpisze na mój email. Proszę.
18-05-2006 13:09

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.